Crisstimm

 
قام بالانضمام: 2007-12-14
The more I learn about people the more I like my dachshunds
النقاط49أكثر
المستوى التالي: 
النقاط المتبقية: 151

Zagadka z berlińskiego bunkra

Niedawno, kolejny raz obiegła świat ( i co bardziej charakterystyczne  dla naszych czasów - media społecznościowe) plotka, iż ktoś tam, gdzieś tam wyznał, iż jest… Adolfem Hitlerem. Można pomyśleć, kolejny wariat, bo przecież  raczej niemożliwe, z wielu powodów. Jednak taki humbug  sprawia, iż znów, niczym bumerang powraca jedna z największych zagadek współczesnej historii. Czy Adolf Hitler zginął 30 kwietnia 1945 roku w berlińskim bunkrze wraz ze swoją, wieloletnią kochanką, a pod koniec życia żoną, Ewą Braun?

 

"Nigdy nie zapytałam go o to. Po prostu to wiedziałam" -  wyznanie z 1948 roku, uczynione amerykańskim wojskowym stacjonującym w niemieckim Wiesbaden przez panią Dorę Mai z Legnicy, było jednym z całej  serii bardziej lub mniej fantastycznych podejrzeń, co do powojennych perypetii człowieka, który zaważył na losach świata. "Ma trójkątne wąsy i zapuścił bokobrody. Ale to na pewno on. Mieszkałam obok niego przez rok".  Pani Mai posiadała niewzruszoną pewność, iż  jej sąsiad z legnickiej kamienicy, który miał się podawać za nauczyciela lub też porucznika wojska polskiego to właśnie nie kto inny jak Adolf Hitler. Oburzenie kobiety wzmógł fakt, iż tajemniczy sąsiad nie tylko, że założył własną partię (niestety nic nie wiedziała o jej programie) to jeszcze żył z kimś, kto raczej (w jej mniemaniu) nie był Ewą Braun. Zdziwieni Amerykanie, zapytali, skąd ta pewność, co do identyfikacji owej persony, no i dlaczego to właśnie z nimi dzieli się tą, jakże nieprawdopodobną wieścią, skoro oddaleni są od Legnicy ponad 700 kilometrów? Po pierwsze, odpowiedziała pani Dora, pewność, iż jest to sam Führer, czerpie ona z faktu, iż sąsiad ma tak samo ostry i przejmujący głos, jak przywódca III Rzeszy, a przecież ona dobrze go zna, bo słyszała wiele z jego przemówień. A zwraca się do żołnierzy amerykańskich, gdyż: „To mój moralny obowiązek, aby o tym opowiedzieć. Hitler jest za mądry dla Rosjan. Nie wiedzą, że mieszka tam, tuż pod ich nosem".  Niestety Amerykanie nie wykazali się należytym sprytem i  czujnością, bo ponoć odpowiedzieli: "Cóż, to zmartwienie Rosjan, pozwólmy im go złapać".

To oczywiście bardziej anegdota niż poważny trop historyczny, jednak takich „szlaków” nie brakuje i postaram się Wam przedstawić kilka ciekawszych.

Na przykład jakiś czas temu agencje prasowe entuzjazmowały się plotką, iż personel jednego z lotnisk na północy Niemiec w ostatnich tygodniach wojny otrzymał rozkaz, by przygotować do lotu czterosilnikowy samolot, który zmieściłby "znaczne ilości benzyny", a celem ponoć miała być Japonia. Miesiąc później jednak, sprostowali, iż najprawdopodobniej jest to jednak… Antarktyda. Natomiast duńskie media opisały historię młodego mężczyzny, który w butelce z niemiecką nalepką znalazł list, napisany na oficjalnym papierze niemieckiej armii przez marynarza z okrętu podwodnego. Wynikało z niego, iż Hitler wsiadł na pokład w Finlandii, a miał być dowieziony do Hiszpanii. Jednak po drodze nastąpiła katastrofa, w wyniku której stracił życie. Inna równie nieprawdopodobna pogłoska to ta, iż  trzydziestego kwietnia 1945 roku niemiecki samolot miał wylądować w Madrycie, a z niego wysiąść skromy pasażer bez bagażu. Natychmiast też, na polecenie samego generała Franco, człowieka tego odwieziono prosto do pałacu dyktatora, aby już od następnego dnia przedstawiać  jako znamienitego ogrodnika, o nazwisku  Adi Lupis. Miał on ponoć nawet przyjmować te same lekarstwa co wódz III Rzeszy. Umarł w 1947 roku na zawał serca.

Simoi Renee Guerreiro Dias w książce "Hitler w Brazylii – życie i śmierć" opowiada historię, jakoby Führer z  oblężonego Berlina uciekł do Argentyny, stamtąd do Paragwaju, by w końcu osiedlić się w Brazylii. Przyjął tam nazwisko  Leipzig i osiedlił w niewielkim miasteczku Nossa Senhora do Livramento, gdzie znany był  jako "stary Niemiec". Na towarzyszkę życia wybrał czarnoskórą kobietę, o imieniu Cutinga (autorka prezentuje nawet fotografię pary, które ma być dowodem w sprawie) co ponoć miało odsunąć od niego podejrzenia o rasizm. W latach osiemdziesiątych człowiek ten miał trafić do szpitala i zostać rozpoznany przez polską zakonnicę.  Jednak nie ma to chyba większego znaczenia, bo dożył w spokoju dziewięćdziesięciu pięciu lat. Simoi aby udowodnić słuszność swojej tezy, planuje porównać DNA Leipziga z kodem genetycznym krewnego Hitlera żyjącego w Izraelu i jak twierdzi uzyskała już pozwolenie na jego ekshumację od lokalnych władz.

Bodaj najsłynniejszą hipotezą o ucieczce Hitlera i jego powojennym życia, to ta opisana między innymi w książce brytyjskich historyków Gerrarda Williamsa i Simona Dunstana "Szary Wilk: Ucieczka Adolfa Hitlera". Otóż, gdy żołnierze radzieccy  otoczyli już bunkier w Berlinie zainscenizowano samobójstwo małżeństwa Hitlerów przy użyciu pary sobowtórów, których ciała następnie spalono. W tym czasie Adolf i Ewa (niektóre źródła podają, iż już trzy dni wcześniej przed oficjalna datą śmierci) polecieli do Hiszpanii, gdzie generał Franco zorganizował pomoc, by mogli stamtąd udać się na Wyspy Kanaryjskie. A tam czekała na nich łódź podwodna, mająca przewieźć uciekinierów do Argentyny. Hitler zgolił charakterystyczne wąsy, zapuścił brodę i  dzięki zrabowanym kosztownościom resztę życia spędził w spokoju na farmie kilkaset kilometrów od Buenos Aires. Doczekał się nawet dwóch córek, a zmarł dopiero 13 lutego 1962 roku w wieku siedemdziesięciu trzech lat, zaś Ewa Braun wiele lat później. Autorzy książki twierdzą, że przeprowadzili drobiazgowe śledztwo po obu stronach Atlantyku. Są także w posiadaniu dokumentów i zeznań naocznych świadków. Co ciekawe, teorię tę ponoć potwierdzają akta FBI, jednak w ich mniemaniu Hitler opuścił bunkier dopiero w dwa i pół tygodnia po zajęciu go przez wojska radzieckie, a do Ameryki Południowej popłynął w towarzystwie pięćdziesięciu osób.

Wróćmy do samego momentu śmierci wodza. Mamy 30 kwietnia, godzina ok. 15:30. Hitler i jego świeżo poślubiona żona, po pożegnaniu z zaufanymi, najbliższymi współpracownikami,  zamykają się w prywatnych pomieszczeniach bunkra pod Kancelarią Rzeszy. Po dłuższej chwili do pomieszczeń wchodzi osobisty kamerdyner wodza Heinz Linge, za nim adiutant esesman Otto Günsch. Heinz Linge zeznawał potem, że usłyszał strzał:"...Gdy wszedłem do gabinetu, dym prochowy i silny zapach cyjanku szczypały mnie w oczy. (.) Hitler i Ewa Braun siedzieli na sofie. Z prawej skroni Hitlera ciekła strużka krwi. Jego pistolet walther 7.65 leżał na podłodze u jego stóp. Ewa Braun z podkulonymi nogami leżała bezwładnie..." Co było dalej? Przytoczę fragmenty z listu Otto Günsche do Ericha Kempki, autora książki "Ostatnie dni z Adolfem Hitlerem” : "... Dr Strumpfegger oraz Linge wynosili owinięte w ciemną polową plandekę zwłoki Hitlera(.)W odległości około trzech metrów od wyjścia dr Stumpfegger oraz Linge położyli w pośpiechu zwłoki Szefa na ziemi. (.) Hitler leżał owinięty w koc, zwrócony nogami w kierunku swego bunkra. Długie czarne spodnie były podwinięte do kolan. (.)Günsche i ja położyliśmy ciało Ewy Hitler obok jej męża.(.) Przynosiłem jeden kanister benzyny po drugim, oblewałem oba ciała aż dostatecznie nasączyły się materiałem palnym.(.) Zbliżyłem ogień do nasączonych benzyną martwych ciał. W ułamku sekundy wystrzelił w górę potężny płomień i pojawił się czarny obłok dymu.(.) Całkowite spalenie zwłok było niemożliwe. W ciągu tego popołudnia zużyliśmy kilkaset litrów benzyny. Trwało to do godziny 19.30..."

SS Sturmbannführer Erich Mansfeld, pełniący wartę w tym dniu w Kancelarii Rzeszy obserwował jak trzech oficerów SS składało zawinięte w dywany dwa ciała:"...Zauważyłem, jak z zapasowego wyjścia z bunkra wyszło kilku esesmanów niosących dwa ciała owinięte w koce. Złożyli je blisko wyjścia, oblali benzyną z kanistrów i podpalili. (.)Wróciłem do okna wieczorem i w świetle rosyjskich flar zauważyłem, że ciała znikły, a w leju po bombie widać było świeżo usypany kopiec. Nie mam wątpliwości, że tam właśnie pochowano Hitlera i Ewę Braun..."

Günsche rozkazał sprawdzić wyniki kremacji i usłyszał, że zwłoki Hitlera "były nie do rozpoznania" a Ewa Braun "zmieniła się w popiół".

Nie jest to wiarygodne stwierdzenie. Spalenie zwłok ludzkich wcale nie jest takie łatwe jakby mogło się wydawać.

Po północy generał Rattenhüber rozkazał żołnierzom przenieść nadpalone zwłoki i pochować je w sąsiadującym, głębszym rowie.

Czwartego maja radzieccy żołnierze natrafili na naruszony wybuchem grób, a w nim zwłoki męskie i żeńskie. Nie przeczuwając, że są to szczątki Hitlera zakopali je i złożyli raport.  Piątego maja szczątki ponownie odkopali agenci rosyjskiego kontrwywiadu. Wydobyto dwoje spalonych zwłok i dwa trupy psów. Wcześniej Rosjanie błędnie zidentyfikowali jako ciało Hitlera zwłoki Gustawa Welera, jego sobowtóra, zatrudnionego jako portier, szybko jednak wycofali się z tego twierdzenia. Wątpliwości, które rychło potwierdzili ściągnięci do identyfikacji ludzie znający Hitlera osobiście, wzbudziły cerowane skarpety, które trup miał na sobie. Pedantyczny Führer nie założyłby takich. Również pierwsza ekspertyza radzieckiego patologa  wykonana na dostarczonych mu, domniemanych zwłokach małżeństwa Hitler zamiast odpowiedzi zaczęła mnożyć się pytania i wątpliwości. Ustalono, że kobieta, ma przebite odłamkami serce i płuca. I to te właśnie rany były przyczyną jej śmierci. Kobieta miała zaledwie 11 własnych, i w większości chorych zębów, a proteza dentystyczna nie była umocowana jak należy. Wątpliwe, by tak wyglądało uzębienie zadbanej Ewy. W jej organizmie nie wykryto jakichkolwiek śladów trucizny. Co do mężczyzny, to jego kość nosowa była popękana w sposób typowy dla pobicia. Nie miał też nogi i części czaszki.

 

Również w książce "The Death of Hitler - The Full Story with New Evidence from Secret Russian Archives", rosyjskiej dziennikarki Ady Petrovej i brytyjskiego dziennikarza Petera Watsona można przeczytać drobiazgową relację o śmierci Hitlera. Jednak, co bardziej interesujące,   to sprawozdanie z  przebiegu oficjalnych dochodzeń prowadzonych przez ZSRR przez specjalną komisję  powołaną przez SMIERSZ (radziecki kontrwywiad). Uznała ona, że zwłoki należały do Adolfa Hitlera i Ewy Braun (a właściwie już Hitler) i ze przyczyną zgonu była trucizna. Przy identyfikacji Führera Rosjanie powoływali się na zeznania Käthe Heusermann, asystentki dentysty Hitlera. Rozpoznała mostek znaleziony na szczęce. Odnaleziono też Fritza Echtmana, technika, który mostek ten wykonał. Pojawiło się jednak wiele sprzeczności. 16 czerwca 1945 roku przekazano Stalinowi protokoły sekcji, z tym że Beria usunął dwie analizy przeprowadzone przez medyczno-analityczne laboratorium frontowe. Ogólnie panował w dokumentach potworny bałagan.

Ale co najdziwniejsze, już w czasie konferencji w Poczdamie, Stalin mówi Trumanowi, że cały czas trwają intensywne poszukiwania Hitlera. W końcu władze radzieckie oficjalnie oświadczają, że brak jest bezpośrednich dowodów zgonu Hitlera i że mógł on zbiec.

W 1946 roku powołano drugą komisję, która nie tylko ponownie zbadała dokumentację medyczną,  lecz także dokładnie zrekonstruowała zgon Hitlera w oryginalnym bunkrze.

Zabezpieczono sofę Hitlera z plamami krwi, ponownie rozkopano miejsce złożenia zwłok,  gdzie znaleziono fragmenty czaszki, resztki munduru Hitlera, a także szczątki  psa. I znów pojawiły się nieścisłości, między innymi sprzeczne zeznania świadków. Nie zgadza się między innymi to, że na ujawnionych przez Rosjan zdjęciach gabinetu Hitlera widać sofę, na której Hitler i Ewa Braun mieli popełnić samobójstwo. Na ścianie za sofą nie ma śladów krwi. Teoretycznie powinny tam być, gdyby Hitler strzelił sobie w skroń. Za to ślady krwi są na poręczy i na brzegu łóżka w sypialni Hitlera. Fakty ustalone przez drugą komisję stawiały Moskwę w niewygodnej pozycji; po pierwsze ujawniały błędy pierwszej, po drugie materiał ten, nie potwierdzał oficjalnej wersji samobójstwa przez otrucie, a śmierć Hitlera przy użyciu pistoletu, odbierana była jako honorowa, co bardzo było w niesmak Stalinowi.  Być może z tego też powodu do końca swego życia, zaprzeczał jej ustaleniom i twierdził, iż Hitler uciekł z berlińskiego bunkra. Ostatecznie dokumentację w tej sprawie  na wiele lat „zakopano” w radzieckim archiwum, a w 1970 roku Juri Andropow, wówczas szef KGB, kazał wykopać szczątki Hitlera i pozostałych samobójców, zemleć je na pył i wrzucić do pobliskiej rzeki i tylko fragment czaszki wciąż przechowywany jest w rosyjskich archiwach. W jej przedniej części widać otwór po kuli. Czaszka jest bardzo zniszczona i nie można w chwili obecnej stwierdzić, czy jest to otwór wylotowy czy wlotowy. 

Wojna, chaos, propaganda i manipulacja faktami przez Rosjan, jak też nieudolność pierwszych sekcji sprawiły, iż wiele spraw związanych ze śmiercią wodza III Rzeszy wciąż owiane jest tajemnicą.  Jeśli do tego dodamy, iż w ludzką naturę wpisana jest skłonność do tworzenia legend i teorii spiskowych, to nie dziwmy się, iż mamy tak wiele sprzecznych tropów w tej, jakże ważnej, historycznej sprawie.

Pytanie brzmi: czy Wy uważacie, iż Adolf Hitler zmarł 30 kwietnia 1945 roku, w wieku pięćdziesięciu sześciu lat, w wyniku samobójczej śmierci, poprzez otrucie cyjankiem i strzałem w głowę, czy też jak twierdzą niektórzy, ktoś mu w tym „pomógł”, a może faktycznie udało mu się uciec, by gdzieś tam w świecie dożyć w spokoju reszty swych dni?


Tajemnica Cholat Sjakl

Wpadłam na pewien pomysł i mam nadzieję, że uda mi się w nim wytrwać. Chodzi o cykl artykułów o dziwnych, zagadkowych lub niewyjaśnionych sprawach, osobach, zjawisk, które chciałabym zaprezentować. Forma miałby być taka, iż piszę trochę (lub trochę więcej niż trochę) w jakimś temacie, a Wy (mam nadzieję) komentujecie, dodając swoje przemyślenia, spostrzeżenia czy (i) wiadomości, które macie lub uzyskaliście o przedstawionym zagadnieniu. Uzupełniacie i polemizujecie.

Od razu jednak zastrzegam, iż komentarze wulgarne, obrażające będą kasowane (natomiast odbiegające od tematu, lecz wnoszące coś pozytywnego - niekoniecznie).

Avanti!

Na początek sprawa, która intryguje mnie od wielu lat. Wracam do niej i odświeżam wiadomości w tym temacie, bo jak widać, nie tylko mnie ona frapuje, co skutkuje ciekawymi, kontrowersyjnymi  hipotezami. Myślę, że Wam ona też  „obiła się o uszy”.

 

 

Wyprawa Diatłowa

Fakty: Mamy koniec stycznia 1959 roku. Grupa dziesięciu doświadczonych podróżników radzieckich, pod wodzą Igora Diatłowa rzuca wyzwanie - zdobycie szczytu w północnym pasmie Uralu – Otortenu, którego rdzenni Mansowie nazywają „Nie idź tam”. Ekipa to studenci i absolwenci kilku wydziałów Politechniki Uralskiej, ośmiu mężczyzn i dwie kobiety. Jest też wśród nich doświadczony 37-letni przewodnik Aleksander Zołotariow. Dla wędrowców wyzwanie choć trudne, z racji dużego mrozu i złej sławy jaką cieszą się miejsca, przez które wiedzie wyznaczona trasa, stanowi "trening" do wyprawy arktycznej. Jako punkt wyjściowy ekspedycji zaplanowano ostatnią, zamieszkałą, w tym rejonie wieś - Wiżajsk. Tutaj też, pierwsza perturbacja, jeden  z uczestników, Jurij Judin rezygnuje z powodów zdrowotnych. Jeszcze o tym nie wie, że ma ogromne szczęście, ale i też, iż funduje sobie traumę do końca życia. Pozostali wyruszają zgodnie z planem. Trasa wiedzie przez niezwykle trudne, prawie odludne tereny, wzdłuż rzeki Łozwy, a jednym z jej punktów ma być zdobycie szczytu Góry Umarłych (Cholat Sjakl). Pierwotnie planują ją ominąć, jednak ze względu na pogarszającą się pogodę, jednak postanowiają na jej zboczu rozbić obóz, by poczekać na bardziej sprzyjające warunki. I tu kończą się fakty, a zaczynają przypuszczenia. Do tego momentu prowadzony jest dziennik oraz robione są zdjęcia, dokumentujące uroki i trudy wyprawy.

Jedno z pierwszych pytań, jakich nie zabraknie w tej tajemniczej sprawie, to dlaczego rozbili obóz w miejscu nieosłoniętym , narażonym na podmuchy gwałtownego wiatru, a nie przy pobliskim lesie?

Podróżnicy zapowiedzieli bliskim i znajomym, iż koniec wyprawy planują na 12-stego lutego. Jednak jeszcze czternastego, mimo opóźnienia nikt nie wszczynał alarmu. W tak ekstremalnych warunkach jedno, dwudniowa zwłoka nie jest niczym szczególnym. Dopiero piętnastego jeden ze znajomych daje wyraz zaniepokojeniu, a dwudziestego organizowana jest wyprawa ratunkowa. Dołącza do nich wojsko. Przez sześć dni trwają intensywne poszukiwania. Dwudziestego szóstego lutego ratownicy działający w okolicy Góry Umarłych  znajdują ślady turystów prowadzące na przełęcz u stóp szczytu. Wydostają się ponad granicę lasu i dostrzegają w oddali, na zboczu góry, wystający spod śniegu czubek namiotu. Wokół niego mnóstwo śladów, pozostawionych w chaotycznej bieganinie, jakby w akcie paniki. Sam namiot też nosi znamiona histerycznych działań, jest rozcięty… od środka. Jednak nie można odnaleźć  żadnego z członków ekipy Diatlowa, żywego czy umarłego. Położenie przedmiotów w namiocie, butów, wierzchnich ubrań, legowisk świadczy, że został on opuszczony w tym samym momencie, nagle przez wszystkich turystów. Później śledczy ustalili, że do dziwnego zdarzenia, które wywołało panikę w szeregach grupy, doszło między godz. 21.30, a 23.30

Ślady prowadzą w stronę lasu, a później znikają pod śniegiem. Pod jednym z drzew ratownicy odnajdują dowody, świadczące, iż ktoś próbował rozpalić ognisko ale i też… wejść na drzewo. Są i ludzie. Dwoje mężczyzn. Nie żyją. Bosi i ubrani jedynie w bieliznę, a pamiętajmy, iż nocą temperatura spada do minus dwudziestu stopni. Jeden z nich ma zakrwawioną twarz, poparzoną stopę i nadpalone włosy, drugi ubrany „wybiórczo” również z poparzeniami. Trzysta metrów dalej grozę wzmaga widok wystająca spod śniegu ręka. Okazuje się, że leży tam sam Igor Diatlow. Odziany jest dużo lepiej od pozostałych, koszula flanelowa, sweter, futrzany bezrękawnik, kalesony, spodnie, na stopach skarpety. Nie widać szczególnych urazów, jedynie rana dłoni od drugiego do piątego palca. Twarz ma zalodzoną, co może świadczyć, iż przed śmiercią dyszał w śnieg. Nieopodal, przy pomocy psów i sond, ratownicy natrafiają na następne zwłoki - mężczyzny  oraz jednej z dwóch kobiet. Ułożenie ich ciał sugeruje, iż próbowali wrócić do obozu.  Na wszystkich pięciu ciałach nie znaleziono obrażeń, poza pękniętą czaszką jednego z mężczyzn , które  wskazywałyby, że  doszło do jakiejś walki. Cała piątka studentów zmarła w wyniku wyziębienia organizmu. Ekipie ratowniczej nie udaje się odszukać reszty zaginionych.

Znaleziono ich dopiero wiosną, w maju, gdy śniegi nieco stopniały. Pod grubą jego warstwą, siedemdziesiąt metrów od ogniska pod drzewem, w wąwozie leżeli pozostali czterej członkowie feralnej ekipy. I tu znów zagadka. Pomimo, iż nie widać było zewnętrznych uszkodzeń, wszyscy ponieśli rozległe i poważne urazy wewnętrzne. Jedna z ofiar ma strzaskaną wieloodłamkowo czaszkę ze złamaniem jej podstawy, druga z dziewczyn z ekipy, złamania dziesięciu żeber po obydwu stronach klatki piersiowej, Zołotariow ma połamanych sześć żeber, a jego kolega ranę skroni do kości. Ale chyba najstraszliwsze jest to, iż zwłoki Zołotariowa i kobiety pozbawione zostały oczu, a jej również wyrwano język.  Jak opisali patomorfolodzy, obrażenia przypominały te odnoszone podczas wypadków drogowych, stwierdzono, że nie mogły one powstać przy udziale osób trzecich, a przykładowo, wielkiej siły która uniosłaby ciała i rzuciła je, lub wskutek silnej fali uderzeniowej.

Ponad to, stwierdzono, iż ciała i ubrania wykazują  ślady napromieniowania, a osoby, które uczestniczyły w pogrzebach członków wyprawy Diatlowa twierdziły, iż miały nienaturalnie pomarańczowy kolor skóry oraz siwe włosy, co też może oznaczać chorobę popromienną.

Prokurator prowadzący dochodzenie w tej niebywale tajemniczej sprawie otrzymał od władz zwierzchnich polecenie natychmiastowego jej zamknięcia. W podsumowaniu zapisał: "Przyczyną śmierci turystów była nieznana siła, której turyści nie byli w stanie się przeciwstawić". Akta zostały objęte klauzulą ścisłej tajemnicy, a teren zamknięto dla cywili na wiele lat. I choć dokumentacja została częściowo odtajniona w latach dziewięćdziesiątych tajemnica dramatu na zboczu Góry Umarłych wciąż jest nierozwiązana.

Hipotezy: Pierwsza, dość racjonalna i wytłumaczalna – mówi, iż za tajemniczym masowym zabójstwem stoją rdzenni mieszkańcy tamtych okolic, Mansowie. Mogła ich urazić obecność intruzów na terenie, gdzie znajdują się święte dla nich miejsca. Jednak, nic nie wskazuje, aby to właśnie Mansowie zawinili. Nie ma śladów rabunku, a co ważniejsze ingerencji osób trzecich, a sami autochtoni raczej nie wykazują się agresją wobec Rosjan.

Drugą z hipotez tez również można określić jako zdroworozsądkową -  ucieczkę turystów da się wytłumaczyć odgłosem, który mogli oni wziąć za schodzącą lawinę. Obrażenia ich ciał mogłyby na to wskazywać. Jednak grupa ratunkowa nie znalazła śladów lawiny, a poza tym Igor Diatłow jako doświadczony turysta, rozbił obóz w bezpiecznym miejscu, o małym nachyleniu. Poza tym, jeśli to było osuwisko śnieżne, to dlaczego po jego zejściu ekipa nie wróciła do obozowiska, tylko niekompletnie ubrani spędzili ponad dwie godziny na siarczystym mrozie?

Trzecia z hipotez jest już bardziej kontrowersyjna, mówi o tym, iż na terenie, na którym przebywali odbywały się testy broni nowego typu. Teorię te mogłyby potwierdzać zaobserwowane w tamtym rejonie świetliste kule na niebie. Ponoć według zeznań innej grupy turystów (albo też według innych źródeł, kilku Mansów), którzy tej samej nocy obozowali około pięćdziesiąt km na południe od ekipy Diatlowa na niebie pojawiły się przedziwne, pomarańczowe, kuliste obiekty, właśnie w rejonie Góry Umarłych. Później materiały o tym zostały wysłane do Moskwy, gdzie zaginęły w niejasnych okolicznościach. Być może właśnie te tajemnicze wybuchy i światła śmiertelnie wystraszyły turystów? Jednak władze Związku Radzieckiego stanowczo zaprzeczyły i wydały oświadczenie, że nigdy na tych terenach nie testowano żadnego uzbrojenia. Hipoteza jednak jest dość ciekawa i warta zbadania, tym bardziej, iż wiele wskazuje na to, że przed ekipą ratunkową,  na miejsce tragedii dotarli wojskowi  i pozacierali część śladów, a  Jurij Judin (ten jedyny ocalały z wyprawy) rozpoznając przedmioty z miejsca tragedii, wskazał iż kilka z nich nie należało do żadnego z uczestników wyprawy. Jeden z wątków tej hipotezy mówi, iż trzech z członków drużyny Diatlowa było agentami KGB, a wyruszając na wyprawę podjęli się misji nawiązania kontaktu z CIA, by dostarczyć Amerykanom próbki radioaktywne.

Czwarta hipoteza zakłada, iż wytłumaczeniem może być wpływ infradźwięków i tego, iż wywołują u ludzi głębokie stany depresyjne, a w konsekwencji szaleństwo i śmierć. Ich źródłem są silne wiatry, lawiny, wybuchy atomowe, rakiety lub przelatujące odrzutowce, a także swoiste ukształtowanie terenu. Jednak czy to tłumaczy przedziwny splot wydarzeń oraz paskudne obrażenia u narciarzy?

Piąta hipoteza  - UFO, czyli znów owe tajemnicze, świetliste kule, które miały się one pojawiać na tamtym terenie, również w trakcie śledztwa.

Szósta hipoteza – Człowiek Śniegu czyli Yeti. To jedna z ciekawszych teorii. Mówi ona, iż aktywność tajemniczych obiektów na niebie wpłynęła negatywnie nie tylko na wyprawę ale również pobudziła, przebywającego w pobliżu,  tajemniczego stwora, znanego jako Yeti i wyzwoliła w nim agresję. Na jednym ze zdjęć zrobionych przez członków wyprawy, jakie odnaleziono, widnieje uchwycona w lesie, tajemnicza postać, która faktycznie wygląda niczym ów legendarny stwór. W 2014 roku ukazał się film dokumentalny "Zagadka rosyjskiego Yeti", w którym amerykański podróżnik i wspinacz Mike Libecki próbuje dowieść, iż ta teoria jest wielce prawdopodobna.

 

Jurij Judin, który dzięki swojej kontuzji przeżył wyprawę  zmarł w 2013 roku. Zgodnie z jego ostatnią wolą, pochowano go w Jekaterynburgu na Michajłowskim cmentarzu, w miejscu gdzie spoczywają ciała pozostałych uczestników wyprawy.

Która z hipotez jest prawdziwa? A może się łączą? A może istnieje jeszcze inne wytłumaczenie tych dramatycznych wydarzeń z 1959 roku?


Boguś i Sara (opowiadanie)

Martynę poznałem ponad rok temu, trochę przypadkiem, a trochę pomagając temu przypadkowi. Lał deszcz i schroniłem się w bramie, a ona właśnie stamtąd wychodziła. Spojrzałem prosząco spode łba w jej zielone oczy. Przybrałem pozę zbitego psa, musiałem wyglądać żałośnie i chyba właśnie to sprawiło, że okazała zainteresowanie. Zamieszkaliśmy razem w jej małym, jednopokojowym mieszkanku. Dwoje odludków połączonych samotnością, ale uczących się czerpać przyjemność ze swojego towarzystwa. Układ był jasny, mamy siebie, ale nie płaczemy, gdy któreś musi się oddalić. Różnie to bywało, czasem ja siedziałem sam jak palec cały dzień w mieszkaniu, czasem to ją zostawiałem na wiele godzin, by móc zająć się swoimi sprawami. Jedynym, w miarę stałym punktem naszych relacji był spacer do parku oddalonego o dwie przecznice. Wychodziliśmy około osiemnastej i przynajmniej godzinę tam przebywaliśmy. Latem ciepłe promienie słoneczne umilały nam wypoczynek wśród zieleni, zimą cieszyliśmy się jak dzieci z białego, nieskazitelnego puchu, jesienią maszerowaliśmy wytrwale, nie zważając na obmywające nas strugi deszczu. Uwielbiałem te chwile i bywały dni, że już od wczesnego ranka czekałem na nie. 

Tego dnia padało, ale świat nie stał się przez to ponury, raczej pobudzający i przynoszący radość. Nosiło mnie, zostawiłem Martynę w tyle i postanowiłem zobaczyć, czy dzieje się coś ciekawego koło fontanny. Dziwne, ale była czynna i rosiła strugami wody zmieszanymi z deszczem. Patrzyłem chwilę urzeczony... I nagle zza postaci nimfy z dzbanem i zasłony ze słoty wyłoniła się ona, najpiękniejsze stworzenie na świecie. Biegła nie w panicznej ucieczce przed opadem, ale tak jak ja niesiona euforią dnia. Nieduża, zgrabna, poruszająca się z niewiarygodną gracją. Długie, rude włosy zlepiły się od wilgoci, ale to czyniło ją jeszcze bardziej atrakcyjną. Mijając mnie rzuciła spojrzenie na moją, równie skamieniałą jak nimfa w fontannie, postać. Te oczy! Utopiłem się w ich brązowej barwie. Ogarnął mnie jej zapach, odurzył i przykuł do ziemi. Nie byłem w stanie ani wydobyć dźwięku, ani ruszyć jakąkolwiek kończyną. Stałem i patrzałem, jak się oddala. Z odrętwienia wybudził mnie dopiero zażywny jegomość próbujący nadążyć za moim ideałem i wykrzykujący jej imię:
- Sara! Sara! Saaaaaara!
A więc tak nazywa się ta, która zawładnęła mną w jednej chwili życia. Sara. Rudowłosa, kasztanowooka Sara.
- Tu jesteś urwisie! - Martyna dogoniła mnie. 
Nie umiałem spojrzeć jej w oczy i spuściłem wzrok. Podbiegła do mnie.
- Wystarczy tego dobrego, Boguś. Wracamy. Oboje jesteśmy zmoczeni i kto wie, czy nie skończy się przeziębieniem. Marsz do domu - rozkazała z wyrzutem.
Posłusznie poczłapałem za nią. Odechciało mi się żyć, skoro najcudowniejsze, co mogło mnie spotkać, przemknęło jak burza obok i zniknęło z życia.
Okazało się jednak, że ani żadne z nas nie przeziębiło się, ani prześliczna Sara nie przepadła na zawsze. Spotkałem ją trzy dni później. Wieczór dla odmiany rozpieszczał wszystkich promieniami zachodzącego słońca, a ja poczułem, że moje istnienie znów ma sens, gdy tylko między drzewami w parku mignęła mi rudowłosa, niewielka postać. Serce zaczęło pracować dwa razy, nie, trzy razy szybciej, chciało mi się skakać, biegać, robić cokolwiek, co pozwoliłoby wyładować pozytywną energię, która mnie ogarnęła na jej widok. W tym dniu nie przybliżyła się, jegomość trzymał ją blisko siebie, a ja też nie mogłem się oderwać od Martyny. To nic, do szczęścia wystarczyło, że Sara pojawiła się ponownie i oznaczało, że mieszka w pobliżu, że też spaceruje w naszym parku, że nie zniknie na zawsze z mojego życia. Zawyłem z radości. Martyna spojrzała na mnie z dezaprobatą:
- Nie wiedziałam, że tak potrafisz.
Teraz dni stały się udręką i rozkoszą oczekiwania na wieczorny spacer wśród drzew. Różnie jednak bywało, czasem deszcz krzyżował plany i moja luba wraz z jej przysadzistym partnerem nie pojawiali się, czasem migali mi z daleka, ale bywało, że mijałem się z Sarą, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia i czując aurę radości ze spotkania.
Tego popołudnia było pogodnie, nie za gorąco i nie chłodno. Fontanna przyciągała spacerowiczów i w jej kierunku udaliśmy się z Martyną. Sary nie widziałem od kilku dni, ale miałem przeczucie, że właśnie dziś ją spotkam. Ciągnąłem Martynę niecierpliwie, aż zasapała się lekko.
- Boguś, co się dzieje? Dlaczego tak pędzimy?
Rozglądałem się. Czułem, że wnet, że niebawem.... Jest! Jest! Stała na skraju trawnika i wyraźnie czekała na mnie. Nareszcie! To ten moment. To wreszcie ta chwila, gdy poznamy się bliżej. Pobiegłem jak opętany w jej stronę. Ten zapach! Oszałamiający, pobudzający, intensywny... zapach prawdziwej miłości. Tym razem nie udawała obojętności. Jak oszalali pognaliśmy razem w kierunku gęstwiny krzewów, aby choć na moment skryć się przed spojrzeniami i być sam na sam. Nareszcie! Przytuliłem się do niej, nie stawiała oporu, wręcz przeciwnie z chęcią odwzajemniała pieszczoty. Zwariowałem. Nie obchodził mnie park, miałem gdzieś spacerujących w nim ludzi, i biegające zwierzęta. Chciałem i musiałem ją posiąść. Teraz! Natychmiast! Już! W głowie mi szumiało, a ciało reagowało z ogromną intensywnością. Była moja, tylko moja. 
- Saaaaaaara - wydarł się z całych płuc jegomość.
- Booooguś! Booooguś! - wtórowała mu Martyna.
A co mi tam? Raz się żyje! Niech szukają, niech wołają, nie obchodzi mnie co będzie potem. Teraz jest Sara i tylko ona się liczy.
Pierwszy przedarł się przez krzaki i dopadł do nas jegomość. Stał przez chwilę jak wyryty, nie wierząc własnym oczom.
- Saaaara - lamentował - Sara, jak mogłaś?
Chwilę później pojawiła się moja Martyna i o dziwo, wcale nie krzyczała tylko zaczęła się śmiać. Zanosiła się śmiechem trochę histerycznie, a jegomość wodził zdumionym wzrokiem od niej do nas i z powrotem.
- Sara - jęknął raz jeszcze i odwrócił się w kierunku Martyny. - Co panią tak bawi? To przecież potworne, straszne, karygodne. Moja rasowa jamniczka, moja sunia, moja Sara i ten pani... kundel.
Martyna podeszła bliżej do nas połączonych w miłosnym akcie. Przykucnęła i pogłaskała najpierw moją rudowłosą wybrankę, a potem poklepała mnie.
- Ty huncwocie, ty łobuzie, to dlatego tak dziwnie zachowywałeś się od jakiegoś czasu, to do niej tak gnałeś. Ech, Boguś... myślałam, że niedojda z ciebie, a tu proszę... takie coś. 
Znów się roześmiała, jakby to był najlepszy dowcip. Odwróciła sie do jegomościa.
- No tak drogi panie, rasowe potomstwo z tego raczej nie wyjdzie, prędzej koktajle wieloowocowe, ale jak pan widzi my już nic na to nie możemy poradzić. Proponuję rozejm.
Wyciągnęła rękę na zgodę i niebywałe, jegomość też uśmiechnął się i podał jej dłoń.
- Pod warunkiem, że bierze pani pół miotu i partycypuje w kosztach związanych z ciążą i połogiem.
- Jasne drogi panie, jasne, mogę brać udział w porodzie, połogu i co tam pan jeszcze do partycypacji wymyśli.
Śmiali się już oboje, a moja piękna patrząc mi w oczy też promieniała radością.
Zaczął padać deszcz, studząc nasze miłosne zapały i zlepiając włosy rudej ukochanej. Jeszcze w powietrzu unosił się jej oszałamiający zapach, gdy zaczęło być jasne, iż ten niezwykły moment dobiega końca. Pozwoliłem zapiąć sobie smycz i posłusznie podreptałem za Martyną. Tak to już u mnie jest, że najbardziej niezwykłe momenty życia obmywane są wodą.

Rycerz i damy..........

Ostatnio, w związku z zawirowaniami zawodowymi, los zetknął mnie z pewnym mężczyzną. Hmmm... Przystojny, elokwentny, dowcipny, a miejscami wręcz szarmancki... Jednak gdy przysłuchałam się jego wywodom, jakoś tak przypomniała mi się ta historia:

Wiecie jak to mówią, jak komuś w czymś zabraknie, to dobry Bóg w innym mu wynagrodzi? Taaa, ale mówią jeszcze wiele innych bzdur, więc dlaczego akurat w tę uwierzyć? Mnie to na przykład matka wmawiała przez wiele lat, że do ojca podobna jestem, a w to akurat, to nawet zdziadziały, lekko na umyśle szwankujący stryjek Hipolit nie dawał wiary. No tak, ale ja nie o tym miałam... Zatem, naszło mnie, aby was uraczyć historią o mojej rodzinie, a bliżej to o kuzynce Klarysie. Właściwie, znam setki fajniejszych opowiastek, ale dzisiaj akurat mam ochotę opowiedzieć o niej. 

Odkąd pamiętam w sondażach rodzinnych Klarysa miała najlepsze notowania jako panna na wydaniu. Była najpiękniejsza, najzgrabniejsza, w jej szafie wisiały najbardziej odjechane ciuchy i ogólnie cool laska z niej. Wpadałam w czarną dziurę kompleksów po samo moje zbyt wysokie czoło i włosy koloru, których właścicielkę określa się eufemistycznie jako szatynkę, gdy tylko kuzynka zbliżała się na odległość mniejszą niż sto metrów ode mnie.
Czy ja się wam nie narzucam z tą opowieścią? Nie? No to jadę dalej.
Klarysa to był ktoś... dama. No serio, nie że dama, tylko - Dama. Ciotka Wandzia, jej matka to niby z jakiś tam książąt pochodziła i mezalians poczyniła, gdy się z moim wujkiem Robertem, a swoim mężem spiknęła. Cioteczka Wandzia szyku zadawała na każdej większej rodzinnej imprze. Niby nic, takie tam, paluszek odchylony pod niewiarygodnym wprost kątem od szklanki z herbatą, a już miało się wrażenie, że to saska porcelana w jej ręku zagościła, albo lekkie skrzywienie ust, gdy stryj Hipolit odstawiał swój stały numer z wężem, lepiej nie pytajcie o szczegóły, a już wszystkim, choć podobał się od lat, wydał się prostacki i żenujący.
W każdym razie Klarysa dorastała jako ta, co to rodzinie splendoru przysporzy i wyniesie nasze nazwisko na niedostępne dotąd wyżyny towarzyskiej elity. Nie żałował wuj Robert na jej edukację i posyłał do szkół znamienitych, elitarnych i takich, co w nich czesne większe było niż roczny zarobek mojej matki. Inwestował w jedynaczkę większy procent swoich sporych zarobków, a zapewne i zaskórniaków nie żałował. I zupełnie zniesmaczony był faktem, iż bez tego wszystkiego dostałam się na ten sam uniwerek co ona. Jego żona pracą zawodową swoich szlacheckich genów nie brudziła, ale miała z czego tak zwane kupony odcinać, czyli ciągnęła kaskę na córunię z jakiś tam funduszów powierniczych. Mam nawet po cichu podejrzenie, że na osiemnastkę to ciotka fundnęła Klarysie większy biust. No, bo sami powiedzcie czy to normalne, że przez kilkanaście lat kuzyneczka cycki miała jak sadzone jajeczka, aż tu nagle wybujały jej i urosły jak u tej oldskulowej gwiazdeczki z tego klipu "boys, boys, boys". Kiedyś, po całkiem sporej butelce wina, wypitej z Klarcią w przystani jachtowej, gdzie to mnie z litości zabrała, albo też żebym za fajne tło robiła, spytałam się jej wprost o ten hormon wzrostu, ale zabiła mnie ironicznym skrzywieniem ust i zwróceniem uwagi na moje własne mankamenty i niedostatki. W sumie miała rację, nie brakowało ich i powinnam na nich się skupić.
Rozgadałam się? Dobra, już schodzę na konsensus.
Jednego razu gruchnęła wieść w rodzinie, Klarysa znalazła rycerza swego serca. A właściwie, to on ją znalazł. Wysupłał gdzieś na kampusie, gdy z ekstra top kumpelami biegła z jednego modnego wykładu na inny równie pożądany w światku studenckim.
Facet był wykładowcą, snobem, bywalcem co lepszych imprez, czyli tak zwanym celebrytą i jeździł białym, odjechanym, oldskulowym Mustangiem z sześćdziesiątego czwartego ze skórzaną tapicerką. Z racji tego nazywany był Księciem. Wyglądał jak skrzyżowanie Banderasa z Clooney'em, głos miał lekko zachrypnięty, akurat na tyle aby w prawidłowo reagującej kobiecie wywołać odpowiednie dreszcze, w odpowiednich miejscach. Każda, ale to każda panna co miała normalnie poustawiane w głowie marzyła, aby ją przewiózł tym gruchotem, a przynajmniej pokazał się z nią w nim w odpowiednim miejscu. Wtedy jej notowania skakały o jakieś osiemdziesiąt procent wśród innych lasek, a u facetów... to w sumie nie wiadomo, bo żaden nie chciał się konkretnie w tym względzie wypowiedzieć. I kiedy my, szare tło, studentki jak ja, dla księżniczek, takich jak Klarysa, marzyłyśmy na naszych lichych tapczanikach w akademikach o bajce z Księciem w roli głównej, moja kuzynka, w wynajętym, luksusowym M-4 zdobywała swojego rycerza, pozbawiając nasz złudzeń i sprowadzając na tory realizmu.
Przedstawiła go naszej rodzinie na imprezie z okazji srebrnych godów moich rodziców. Jezusicku słodki, chyba z premedytacją wybrała tę okazję, by mnie pogrążyć. Ojciec, jak matka twierdziła ten, do którego jak dwie krople dżemu podobna byłam, (pfe!), świętował to już od tygodnia, choć zawsze twierdził, iż to powód do żałoby i okazja nawiązania do starej, męskiej tradycji poczucia w sobie powołania i tylko dlatego, że zapatrzył się na cycki mamy nie zauważył go w odpowiedniej chwili. Klarysa wkroczyła, nie weszła bo wchodzić to ona chyba nawet nie umiała, wkroczyła uwieszona u ramienia Księcia w nasze skromne, bez przenośni, progi. A on, on to jak prawdziwy rycerz wręczył naręcze kwiatów mojej matce, a ojcu butelkę z taką etykietką, co to stary na oczy nie widział i pewnie już więcej nie zobaczy. Obleciał rycerz z uściskiem ręce wszystkich ciotek i wujków, chwilę dłużej pozostając przy rodzicach swojej damy serca, no i dotarł do mnie. Czekałam na ten moment i w myślach układałam jakąś niezwykle dowcipną i powalającą z nóg uwagę, odpowiednią na tę okoliczność.
- A pannę to jakbym już skądś znał - zamruczał do mnie tym seksownie zachrypniętym głosem.
Bach! Koniec z moją erudycją, elokwencją i co tam jeszcze można mądrego wstawić. Zachichotałam jak upośledzona umysłowo pensjonarka, brakowało do tego obrazu nędzy i rozpaczy pąsu na twarzy i jakiegoś frymuśnego dygu. 
- To Róża, moja kuzynka. Wyobraź sobie, że jest wielką wielbicielką twoich wykładów i twojego samochodu.
Wiedziałam, że na Klarcię mogę liczyć jak na Poczerniałego Zawiszę. Skoro może mnie pogrążyć, to zrobi to z wdziękiem i polotem i nawet się nie spoci przy tym. Tym razem jednak jej ironia nie trafiła w odpowiednie miejsce. Facet spojrzał na mnie z niekłamanym zainteresowaniem.
- Interesujesz się starymi autami?
- Trochę - udało mi się przez ściśnięte gardło wydobyć jedno słowo.
- Ten mój to...
- Ford Mustang, model z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego czwartego, czyli z tak zwanej pierwszej generacji, zbudowany na bazie modelu Falcon, z czterostopniową, manualną skrzynią biegów, silnikiem K-Code o mocy 271 koni mechanicznych... - przerwałam mu, a słowa wylatywały ze mnie jak spieniony lub wpieniony potok.
Bingo! Oniemiał i wpatrywał się przez moment we mnie jakbym wypiękniała do poziomu Angeliny Jolie.
Trwaj chwilo, jesteś piękna!
No i potrwała, rzeczywiście chwilę, bo Klara pociągnęła swojego księcia za rękaw garnituru, jak nic szytego na miarę i głosem jak osłodzona melasa wyszeptała:
- Cukiereczku, nie zaczynaj proszę, chodź wołają nas do stołu.
Posadziła go przy ciotce Wandzie, a swój nanotyłeczek przysunęła do niego z drugiej strony. No toś chłopie okrążony przez ciężką artylerię i lekką jazdę, nic tylko się okopać i prenez vos positions, pomyślałam. No i w sumie to prawie byłby koniec epizodu, bo gość już przez resztę wieczoru patrzył tylko w tą swoją sweetaśną damulkę. Ja zostałam z wiedzą o motoryzacji i swoją chwilą szczęścia uwijając się przy obsłudze gości rodziców. Wyszłam na papieroska, przed dom zmachana i co tu dużo mówić zniesmaczona gruchaniem mojej kuzyneczki i jej amanta. Wieczór oferował przyjemny półmrok i zachwycająca świeżość powietrza. Przeszłam ze róg domu, tam gdzie nikt z krewnych nie będzie mnie szukał. Zaciągałam się z lubością, myślami rozsiadając się na skórzanej tapicerce rocznika sześćdziesiąt cztery.
- Widziałem jak się na mnie patrzyłaś przez cały wieczór.
A niech to! Znalazł mnie tu. W mroku wydawał się równie interesujący co w świetle. Milczałam jednak, bo co odpowiedzieć na takie stwierdzenie? On też stał w milczeniu i palił swoja fajeczkę. Nagle poczułam jego dotyk na ręce. Ujął ją i... położył na swoim rozporku.
- Przecież widziałem, że masz ochotę... - jego ochrypły głos wciąż robił wrażenie, wywołując odpowiednie dreszcze w odpowiednich miejscach.
Zacisnęłam palce na wybrzuszeniu wbijając je z całych sił, a on z całych sił wrzasnął. Odskoczył. Nic nie poradzę, taki conditioned response się u mnie odezwał.
- Suka - wysyczał mój rycerz i zmył się w mroku wieczoru.
No cóż, szlachetność rumaka nie musi automatycznie przekładać się na jego właściciela, przeszło mi filozoficznie przez myśl. Spokojnie dopaliłam papieroska.
Może was to zdziwi, a może i nie, ale rzucił on Klarysę jakieś trzy miesiące później. Oficjalna wersja brzmiała, iż to ona uznała, że dzielą ich różnice światopoglądowe nie do pogodzenia. Żałoba w rodzinie z tego powodu, objęła większość jej członków i objawiała się zakazem imprez rodzinnych na co najmniej pół roku. Mnie tam wsio rybka i tak miałam po dziurki w nosie tych spotkań i upajania się widokiem odchylonego paluszka cioci Wandzi.
Myślicie sobie pewnie po cichu, że to historia z morałem i happy endem, że na przykład Książę się nawrócił, przeprosił i uznał, że mnie za równie wartościową co jego samochodzik dziewczynę? Otóż nie, rycerzyk obwoził się dalej z inną klarysopodobną panną i nigdy moja osoba nie zaprzątnęła mu więcej myśli. 
Chociaż moment, jest morał, może nie najwyższego lotu, ale jest. Jednego dnia po kampusie gruchnęła wieść, że na wychuchanym lakierze na boku Mustanga ktoś wyskrobał trzyliterowe słowo godzące w honor i męskość Księcia. To nic, że być może pisownia nie do końca zgodna z zasadami ortografii, ale jakże trafnie oddająca ducha i prawość charakteru właściciela auta. W sumie tylko trochę szkoda autka.
Miałam o Klarysie opowiadać? No tak, ale jakoś tak wyszło o Księciu...


Miałam o tym zetknięciu zawodowym opowiadać, a znów wyszło o Księciu ;)



Wbrew stereotypom...

Wrzucam kolejną (niestety odgrzewaną) część "Zet i Żet" i zwiewam w bory i lasy, z nadzieją, że nabiorę sił, aby podjąć się zmierzenia z Żabcią w nowym odcinku. Miłego weekendu.

- Zenek, ja to ci powiem, że faceci to są jednak troglodyci - oświadczyłam stanowczym głosem, wkraczając po pracy do mieszkania.

- Tak, Żabciu - przytaknął mąż zanurzony po uszy w płachtę gazety.

Nawet głowy nie podniósł, pomyślałam oburzona, nie wspominając, że wypadałoby, aby wstał, przywitał mnie, ucałował i pomógł odnieść zakupy do kuchni.

Zagotowało się we mnie i choć jestem niezwykle opanowaną i ugodową osobą, nie mogłam spokojnie patrzeć na taki nierówny podział obowiązków domowych i bezczelne wykorzystywanie słabszej fizycznie istoty do posług domowych. Nie wytrzymałam i...

- Zenek! - wrzasnęłam, stając przed nim w pozycji podkreślającej mój wewnętrzny sprzeciw wobec jaskrawego przykładu seksizmu, wciąż jednak nie wypuszczając siatek z rąk.

- Tak kochanie? - uniósł głowę znad czasopisma.

- Zenuś, a ja wchodząc do domu byłam bardzo bliska tego, aby wyłączyć cię z grona współczesnych jaskiniowców, żerujących na prostoduszności i wspaniałomyślności kobiet.

- Co? - Zenek patrzył na mnie mętnym wzrokiem - Jakiego znów grona?

- Jakiego? Jakiego? Grona osobników pozbawionych podstawowej i elementarnej świadomości tego, że mamy dzisiaj równouprawnienie płci. Grona prymitywnych facetów, którzy wciąż jeszcze uważają nas kobiety za swoją własność i niewolnice stworzone do zaspokajania ich niskich potrzeb.

- Żaabciaaa? - mąż powiedział wolno przeciągając sylaby - Słonko, nie masz ty gorączki? Nie użądliło cię nic? Nie kopnęło dzikie zwierzę?

- Tak - powiedziałam pełna bojowego animuszu - tak, odrobina szczerości i prawdziwej odwagi, by wykrzyczeć prosto w twarze prawdę i odsłania się wasza zamaskowana słabość i bezradność. Dzikie zwierzę? Gdzie? Tu w centrum dużego miasta? Użądlenie? Gorączka? Tak - mam gorączkę, gorączkę emancypacji. Oczy mi się właśnie otwierają na dziejową niesprawiedliwość wobec nas, istot słabszych i delikatniejszych fizycznie, lecz potężnych i niezwyciężonych hartem ducha...

- Święci Pańscy - jęknął Zenuś - jacy znowu wy? Co za hart ducha?

- Od "świętych pańskich" to mi wara! - wykrzyknęłam oburzona - moje wyrażenie i nie pozwolę, żeby mi je w taki bezceremonialny sposób odbierano!

- Żabcia, proszę uspokój się - Zenek wstał, złożył starannie gazetę i wreszcie odebrał ode mnie siatki z zakupami - usiądź.

- Nie Zenuś, to już nie te czasy, że wystarczy kobietę pogłaskać po główce, powiedzieć "usiądź", udobruchać i odesłać do lamusa, aby dalej ciężko harowała w pocie czoła.

Mąż przeszedł do kuchni, a ja podążyłam za nim. Zaczął rozpakowywać torby, wyciągając kolejne zakupy.

- Lamusa? Żabciu, ale kto miałby cię do lamusa odesłać? Ja?

- Tak, ty Zenuś. Coraz mocniej utwierdzasz mnie w przekonaniu, że jesteś nieodrodnym synem całych pokoleń szowinistycznych samców. Schowaj proszę te pierogi do zamrażalnika, będą jutro na obiad, a majonez włóż do lodówki, no chyba, że masz pomysł, aby ugotować na kolację jajka. Tylko na Boga, pamiętaj, że nie znoszę na miękko... A wracając do tematu. Widzisz, chociaż dzisiaj tyle się mówi o równouprawnieniu, o parytetach, o obalaniu stereotypów - to wszystko tylko mit. Gdzie tu równość? Wy samce nawet w dyskusji zwracacie się do nas z wyższością i pobłażliwością, jak do małego dziecka. No gdzie chowasz makaron? Na drugą półkę z lewej strony. Zawsze tam go przecież kładziemy. I najchętniej jako koronnego argumentu w dyskusji użylibyście klepnięcia nas w tyłek lub nie przemierzając uszczypnięcia w udo...

- Ale Żabciu...

- Nie! Tylko mi tu nie zaprzeczaj, już ja dobrze swoje wiem i niejedno widziałam... Zenek! Jak możesz nie pamiętać, że majeranek wsypujemy do tego niebieskiego słoiczka? Pełen jest? No to odłóż torebkę do szuflady z przyprawami. Jednym słowem - ciągnęłam, bo chciałam, aby mąż w pełni zrozumiał głębię problemu, uświadomił sobie kardynalny błąd jaki popełnia i przestawił się na partnerski model funkcjonowania w związku - musimy diametralnie zmienić twoją męską, niedojrzałą postawę mizoginisty i przekształcić w...

- Żaba, dość!

Spojrzałam na męża. Stał na środku kuchni z torebką majeranku w ręce.

- Słyszysz samą siebie? - choć ton głosu miał spokojny, słychać było pobrzękujące twardo męskie tony.

- Bo ty Zenuś nie jesteś w stanie zrozumieć, jakie to uczucie być tą gorszą i słabszą, być podporządkowaną. A już kompletnie nie ogarniasz, jaka to podnieta odkryć, że jest się kobietą zaangażowaną w ideę...

- Właśnie to mnie zastanawia, skąd nagle u ciebie ten wojujący, skrajny feminizm?

- Sama do tego doszłam dzisiaj rano, choć Wieśka, nasza nowa przełożona w biurze, pomogła mi trochę otworzyć oczy na ten aspekt..

- Aaaaa - uśmiech Zenka odsłonił białe, cudownie równe ząbki... Zapatrzyłam się. Jakiż on przystojny ten mój mąż, gdy tak spogląda na mnie hardo i nieustępliwie i gdy jego usta wykrzywiają się z lekką ironią, choć też z ogromnym pokładem skrywanej czułości. Czekaj, czekaj, kogo on mi teraz przypomina? Takiego jednego aktora z westernu co to nie pozwolił skrzywdzić czerwonoskórą squaw... Jak on się nazywał? Mam... Kevin Costner.

- Zenek? - zapytałam miękko.

- Co Żabciu?

- Zenuś powiedz proszę, że właśnie ty nie jesteś szowinistycznym samcem zapatrzonym tylko w swoje potrzeby o skrajnie niskich pobudkach.

- Jasne, że nie i nie kupuj proszę więcej majeranku, bo mamy w zapasie chyba z pięć torebek, a jeśli masz ochotę na gotowane jajka z majonezem na kolację, to podaj mi ten mały, srebrny rondelek.

Święci Pańscy, jak ja mogłam podejrzewać mojego ukochanego męża o prymitywne, samcze instynkty, kiedy on tak dba o mnie w każdym, najmniejszym szczególe? Jak mogłam się wykazać fanatyzmem typowym dla nieokrzesanego neofity? Jak dałam się tak dać zaślepić skrajną postawą emancypacyjną?

- Zenuś?

- Tak?

- Zenek... jak chcesz to zrobię z tobą kolację. Wbrew temu co głoszą te znerwicowane, zakompleksione feministki, istnieją związki partnerskie oparte na miłości, przyjaźni, szacunku i zrozumieniu... Zenuś? Ja to nawet mogę, żeby udowodnić, iż tradycja ma w naszym domu ogromne znaczenie, wyrzucić te kupne pierogi i zrobić je sama. Dla ciebie. Zupełnie takie, jakie robiła moja babcia... Zenuś? Powiedz proszę z jakim nadzieniem sobie życzysz?

Mąż patrzył na mnie z niedowierzaniem i nabożnym lękiem.

- Żabcia, ciebie jednak użądlił jakiś owad albo kopnęło dzikie zwierzę...