Crisstimm

 
قام بالانضمام: 2007-12-14
The more I learn about people the more I like my dachshunds
النقاط49أكثر
المستوى التالي: 
النقاط المتبقية: 151

Wprost spod choinki......................

Na dzisiejsze popołudnie czekałam całe lata świetlne, a jakby się dobrze zastanowić, to i nawet dwie dekady dłużej. Wracałam podekscytowana z zakupów do domu. Wokoło świąteczne wystawy bożonarodzeniowe, migotliwe światełka, kolorowe kartki z postaciami aniołków i jegomościów w czerwonych wdziankach. Uliczni grajkowie, na przekór temperaturze, grali ciepłe, przesiąknięte optymistycznym przesłaniem melodie, a sklepowe hostessy, przebrane za śnieżynki, przyprawiały mężczyzn o gorączkę bynajmniej nieświąteczną.
Uśmiechnięta, z rękoma pełnymi toreb z zakupami i wyszukanymi pod względem estetycznym, tudzież emocjonalnym, prezentami, wkroczyłam do mieszkania.
- Zenek! - wykrzyknęłam głosem, w którym nawet najbardziej niedoświadczony laik wyczułby pobrzękujące świąteczne akcenty.
- Zenuś - zagruchałam po chwili, bo czułam się przepełniona miłością do istot wszelakich, w tym również mojego męża.
Z kuchni dobiegły mnie odgłosy krzątaniny i przesuwania, jeśli nie mebli, to przynajmniej garnków wielkości średniej szafki kuchennej. Wmaszerowałam odważnie i z podniesioną głową do przedświątecznego centrum dowodzenia mojego męża.
Święci pańscy, jęknęłam w duchu.
Obraz kuchni przedstawiał pole bitwy, jakiej nawet nie powstydziliby się Napoleon Bonaparte, Aleksander Wielki, Charles-Maurice de Talleyrand-Périgord, czy nawet kibice Widzewa Łódź. Wszędzie porozstawiane były garnki, sagany, rondelki i salaterki wielkości i maści wszelakiej. Stół upaprany był mąką i przyozdobiony fantazyjnymi grudkami ciasta na pierogi. Na stoliku, koło zlewozmywaka, królował karp wielkości średnio wyrośniętego humbaka, pokrajany w dzwonka i obłożony cebulą, a obok niego stała wielka misa, zapełniona po brzegi sałatką ziemniaczaną.
O matko i córko! Dla kogo to? Kto to wszystko zje?
Stanęłam jak solny posąg żony Lota, tyle że w pozie o wiele bardziej subtelnej i dopasowanej sytuacyjnie. Od strony kuchenki gazowej doszedł mnie dziwny odgłos bulgotania. Rzuciłam okiem i błyskawicznie oceniając sytuację, przerażona podbiegłam ratować moje "inox-cudo", przed całkowitym zalaniem buraczkową falą, wydobywającą się z ustawionego na nim garnka. Niestety, katastrofa na miarę ekologicznej zagłady Jeziora Aralskiego, dosięgnęła srebrzystej powierzchni i umazała ją sięgając, przy okazji, granic mojej jakże szeroko rozciągliwej tolerancji.
- Zenek - wysyczałam przez zęby.
Mój świąteczny nastrój padł jak ścięty mrozem wczesnowiosenny kwiat forsycji.
- Żaba, spokojnie - odezwał się wreszcie mój mąż, który w całym tym galimatiasie czuł się jak ryba w wodzie, albo bardziej obrazowo ujmując, wigilijny karp w wannie emaliowanej.
- Spokojnie, spo-koj-nie? - wycedziłam.
- "Lulajże Jezuniu..." - zanucił w odpowiedzi Zenek.
Święci pańscy, za co ten krzyż doświadczenia na miarę możliwości polskich matron, zahartowanych w powstaniach i buntach narodowościowych?
Ponieważ reagując z szybkością światłowodu na niebezpieczeństwo ze strony kipiącego barszczu, byłam zmuszona rzucić siatki z zakupami i prezentami, wprost na podłogę, teraz uznałam za stosowne przekazać mężowi swoje stoickie opanowanie i niepodważalną godność osobistą, poprzez pozbieranie i pełne powściągliwości wyniesienie ich z epicentrum zagrożenia.
Usiadłam w salonie, którego pojednawczy porządek i ład podziałał na mnie odrobinę uspokajająco - a to teraz bardzo ważne przecież - i wzięłam głęboki oddech, nucąc przy tym relaksacyjnym, anielsko wykwintnym głosem "Oj Maluśki, Maluśki...".
Zenek przydreptał za mną, upaprane mąką ręce ocierając w ręczniczek haftowany w śmieszne renifery.
- Żabcia... spokojnie, Wigilię dla nas szykuję przecież.
- Oj Zenuś, wiem... ale... wybacz... to nie na moje subtelne, delikatne skonstruowane synapsy - głos mój pomimo wieloletnich, pełnych determinacji treningów odporności ducha, drżał leciutko.
- Dlatego Żabuś zrobiłem wszystko co trzeba, gdy Ciebie nie było. Popatrz - śledzik w śmietanie, karpik po żydowsku, sałatka śledziowa według przepisu twojego tatusia i... pierogi... zupełnie takie jak u mojej mamusi... No przecież wiem, że je uwielbiasz, chociaż udajesz, iż skrupulatnie liczysz kalorie każdego z nich.
- Zenek... Nie żebym nie doceniała twojego wysiłku. Nie żebym okazała się niewdzięcznicą i desagradecidą. Co powiedziałeś, że udaję liczenie kalorii? Jak możesz? Ja... reasumując... ja... - głos mi się załamał i wybuchnęłam nieopanowanym płaczem.
- Ja, pomimo najszczerszych chęci, nie potrafię być typową polską gospodynią domową - wyrzuciłam wreszcie, z siebie.
Zenek podbiegł do mnie, rzucając na podłogę ręczniczek z reniferami. Uklęknął przed moim krzesłem i objął moje kolana ramionami.
- Żabcia, przecież wiem... Taką sobie ciebie wziąłem i taką mam.
O nie kochanieńki, nie zmiękczysz mnie pochopną i naprędce skonstruowaną skruchą. Będziesz mi tu wypominał skrupulatność i konsekwentność w propagowaniu świadomego, zdrowego stylu żywienia, będziesz w tak uroczystym dniu... A ja miałam dla ciebie ukryty przekaz. Ech Zenku.
Moje myśli gnały jak stado rozpędzonych bawołów po spalonej słońcem sawannie, jednak na głos wypowiedziałam jedynie:
- Ale...
- Nie ma "ale" Żabuś... Te pierogi i sałatki robię przecież dla nas. Wszystko to uszykowałem na naszą, rodzinną Wigilię. Jedyną taką, niepowtarzalną i prawdziwie polską.
Jednak moja niezaprzeczalna empatia wzięła górę nad stalowym hartem charakteru i wzruszyłam się.
O, święci pańscy... Może i bywam odrobinę za bardzo przesiąknięta sarkazmem, właściwym jednostkom wybitnym i niezrozumiałym dla współczesnych pokoleń., ale... prócz tego przecież jestem wrażliwą kobietą, oddaną żoną i...
Uśmiechnęłam się sama do siebie na myśl o niespodziance.
- Zenuś, czyń swoją powinność- oświadczyłam zdecydowanie - a ja... pozwolisz, zajmę się niebanalną oprawą kulturalno-refleksyjną wieczoru. Zaraz zaprezentuję tło muzyczne i scenografię wizualną, godną tego jedynego dnia w roku.
Mąż uścisnął mnie i oddalił się w kierunku kuchennego bałaganu.
Gdy siadaliśmy do wigilijnego stołu, po wcześniejszym rozgardiaszu nie było ani śladu. Przed nami stało dwanaście tradycyjnych potraw, spod obrusu wystawało sianko, a nakrycie dla zabłąkanego nieznajomego błyszczało w świetle migotliwych tonów świec. Łzy napłynęły mi do oczu. Przełamaliśmy się z mężem opłatkiem. Zenek przytulił mnie mocno i złożył życzenia głosem, który utwierdził mnie w pokładanych w nim nadziejach o stabilnej rodzinie, bliskości popartej doświadczeniami i pełnym satysfakcji życiu z bliskim sercu człowiekiem.
- Obyśmy Żabciu nadchodzący rok przeżyli równie dobrze... - Zenek wręczył mi kunsztownie opakowane pudełko z prezentem.
- Nie, Zenku - zaprzeczyłam, nie wytrzymując dłużej i uznając, iż nadszedł wreszcie właściwy czas. Położyłam wszystko na jedną szalę i odkryłam jądro duszy poprzez odpowiednio dobrany tembr głosu, by oddać ukryty przekaz. Miałam nadzieję, że dotrze on do mojego męża z siłą większą, niż erupcja Wezuwiusza niszcząca Pompeje i Herkulanum i oświadczyłam:
- Nie przeżyjemy go równie dobrze... bo... bo żywię niezłomną nadzieję, iż o niebo lepiej... bo... chciałam, aby dotarł do ciebie ukryty przekaz... - chyba po raz pierwszy w życiu zdarzyło mi się, iż zawiodła mnie moja nonszalancko wyrafinowana elokwencja - bo... ja chciałam, abyś sam się domyślił, a z drugiej strony, żebyś usłyszał to ode mnie i to właśnie dzisiaj... i właśnie przy stole wigilijnym... bo... bo... bo będziemy mieli dzidziusia, Zenuś.
- Święci pańscy - wykrzyknął mąż - a to ukryty przekaz wyskoczył wprost spod choinki!

Składam Wszystkim Użytkownikom i Zespołowi Game Desire: Wesołych Świąt. n0.gifn0.gif

Marta i ja (część dziewiąta)

Wiele dni z tamtego lata zamazało się w mojej pamięci, ale wciąż z niezwykłą ostrością, pamiętam mnóstwo szczegółów, które na pierwszy rzut oka, nie mają znaczenia. Kolor sukienki nielubianej lalki, nieśmiały uśmiech dziadka, gdy przepraszał mamę, błysk w oku babci, a także urodę kolczyków, jakie zostawili dziadkowie. Niechciany prezent długo jeszcze stał na stole. Niewielka paczuszka odpychała mamę, a przyciągała ciekawskie spojrzenia moje i Marty. Zajrzałyśmy do środka kartonika. Był trochę za duży jak na tak mały prezent. Na czerwonej, aksamitnej poduszeczce leżały dwa złote, staromodne kolczyki. Pośrodku każdego z nich tkwił rubinowy kamień, wkoło którego wiły się delikatne niteczki ze szlachetnego metalu, układając się w płatki przedziwnego kwiatu. Byłyśmy zachwycone oryginalnymi klejnocikami, jednak mama zdawała się nie zauważać prezentu.
- Mamuś - nieśmiało zagadnęła ją Marta - popatrz, jakie śliczne...
Usta mamy wygięły się w drwiący łuk.
- Prawdę mówiąc, już raz dostałam ten prezent, ale jak zwykle wynikła z tego okropna awantura i to ja byłam wszystkiemu winna.
Jednak mama w końcu przełamała się i zabrała kolczyki do swojego pokoju. Ubrała je następnego dnia i pochwaliła nimi przed wujaszkiem Sławkiem przy obiedzie. Nie miał zadowolonej miny.
- Nie wiem, jakieś takie... staroświeckie i chyba nie pasują do ciebie.
- Nie? - zmartwiła się mama - kiedyś byłam nimi zachwycona. Skoro jednak tobie się nie podobają...
Zdjęła je natychmiast.
- Milena - zwróciła się do mnie - zanieś je do mojego pokoju i schowaj do pudełeczka. Leży na komodzie.
Posłusznie spełniłam polecenie. W pokoju mamy pachniało perfumami i tajemniczością. Zawsze gdy tam wchodziłam z lubością wciągałam ten zapach.
Pudełeczko leżało otwarte, a w oczy rzucała się czerwień aksamitnej poduszeczki. Pogłaskałam ją delikatnie, była przyjemna w dotyku. Pogładziłam raz jeszcze, mocniej i pod palcami wyczułam dziwną nierówność. Odchyliłam materiał. Na spodzie kartonika leżała złożona karteczka. Wyjęłam ją.
- Milena, co tak długo?! - usłyszałam wołanie mamy.
Szybko schowałam kawałek papieru do kieszeni, ułożyłam materiał, położyłam kolczyki i zamknęłam pudełko. Wróciłam grzecznie do stołu.
Dzisiaj wstydzę się swojej wścibskości i braku poszanowania dla cudzych tajemnic, jednak wtedy wydawało mi się to nieistotne, a najważniejszą sprawą było odszukać odpowiedzi na tajemnice związane z tatą i jego rodziną.

Odczytałyśmy kartkę razem z Martą. Mam ten liścik do dziś i stanowi dla mnie skarb. Gdyby mój dom paliłby się, a ja miałabym czas by uratować coś ze swoich rzeczy, niewątpliwie ocaliłabym właśnie ten świstek papieru, zapisany drobnym, wyraźnym pismem taty. Czytałam go przez lata wielokrotnie, początkowo nie rozumiejąc zbyt wiele, w miarę upływu lat coraz lepiej poznając intencję ojca.

Droga Basiu,
Wiem, że nie mam prawa Cię tak nazywać, ale ten raz jeszcze, pozwolę sobie na to. Ciężko mi pisać i nawet nie wiem czy odczytasz ten list, jednak winien jestem wyjaśnienia i przeprosiny.
Przepraszam Cię za wszystkie kłótnie, sceny, wyzwiska, jakich nie żałowałem Tobie, a przede wszystkim przepraszam Cię za śmierć Twojego męża.
Dzisiaj nie dziwię się, że zostawiłaś mnie dla Marka. Wtedy też próbowałem pogodzić się z tym, próbowałem o was zapomnieć, ale nie umiałem. I tak na zmianę - to byłem obojętny wobec faktu, że żyjecie razem, to gotowałem się z wściekłości. Nastawiałem rodziców przeciwko wam, opowiadałem o tobie niestworzone historie, prześladowałem brata wyrzutami. A wszystko to nie dało rady wymazać faktu, że byłaś mi bliska jak nikt inny na świecie. Chciałem być z tobą, pragnąłem jak nikogo innego, gotów byłem iść przeciwko całemu światu dla ciebie. A jedyne co zrobiłem to zabiłem brata. Tak, czuję się winny śmierci Marka. Choć jej nie chciałem, to jednak przyznaję się, że pragnąłem aby zniknął, przepadł na zawsze. Tamtego, tragicznego dnia przyjechałem do niego, gdy pracował w lesie. Pokłóciliśmy się o ciebie i o dziewczynki. Wykrzyczałem mu w twarz, że zabrał mi rodzinę, ukradł ciebie i przywłaszczył dzieci. Szarpaliśmy się... Kiedyś, jako dzieci, często toczyliśmy walki, bardziej lub mnie pozorowane, jednak ta była bitwą o wszystko. I obaj ją przegraliśmy. Pchnąłem go prosto pod upadający konar. Czy widziałem gałąź? I tak i nie. Ludzie krzyczeli: "wynocha stąd! idźcie obić sobie mordy gdzieś indziej", ale ja miałem
czerwoną mgłę wściekłości przed oczami, a w uszach szum wrzącej krwi. Nie liczyło się dla mnie nic, poza chęcią odpłacenia. Ile trwała nasza bójka? Dziesięć minut? Pięć? Minutę? Nie wiem. Pchnąłem go mocno i dopiero wtedy zobaczyłem niebezpieczeństwo. Nie zdążyłem... Co zrobiłbym gdybym zdążył? Nie uwierzysz, ale zakryłbym go własnym ciałem. Za nieumyślne spowodowanie śmierci dostałem osiem lat więzienia. Osiem lat za śmierć mojego drugiego ja, a dokładnie dwa tysiące osiemset dziewięćdziesiąt cztery dni. Mogłem ubiegać się o wcześniejsze wyjście, ale za nic nie chciałem.
Odpokutowałem Basiu, odpokutowałem w obliczu ludzi i wymiaru sprawiedliwości, jednak przed Bogiem, sobą i Tobą, nigdy nie pozbędę się winy. Zabrałem moim dzieciom ojca, bo wiem, że Marek byłby lepszym ojcem ode mnie. Kochał je i uważał, że są jego. Ja jednak wiem, że bliźniaczki są moimi córeczkami. Wykrzyczałaś mi kiedyś, że odbierzesz mi wszystko, co mi dałaś i zrobiłaś to. Zabrałaś siebie, miłość, dzieci i podarowałaś je mojemu
bratu. Jak miałem nie oszaleć?
W więzieniu postanowiłem, że postaram się odbudować, to co jeszcze jest możliwe. Jednak kolejny raz zachowałem się jak głupek. Co ja sobie wyobrażałem, że żyjecie w oczekiwaniu na mój powrót, że przywitasz mnie z otwartymi ramionami, że dziewczynki krzykną na mój widok: "tatuś"?
Jeszcze za kratkami złożyłem pozew o ustalenie ojcostwa, a pierwsze kroki na wolności skierowałem do Twojego domu. Obserwowałem was, chodziłem pod oknami, zaglądałem w zakamarki, przyglądałem się z daleka Tobie i dziewczynkom. I mądrzałem. Już wiem, że kogoś masz. Wiem też jak rozsądne i wrażliwe są bliźniaczki. I jak wszystkie potrzebujecie wsparcia. Poprosiłem rodziców o pomoc, bo sam nie chciałem burzyć waszego spokoju wizytą. Nie martw się Basiu, nie zamierzam wchodzić z buciorami w Twoje życie. Masz prawo do ułożenia go na swoją modłę, a jedyne o co Cię proszę, to możliwość spotykania się z Martą i Mileną.
Nie odmawiaj proszę, choćby przez wzgląd na pamięć Marka.


- Milena, rozumiesz coś z tego? - wyszeptała Marta.
- Tak. Mamy tatę. Prawdziwego i żywego.


Z latami zbierałam od bliskich opowieść po opowieści i elementy przedziwnych puzzli układały się w mojej głowie w tragiczny obraz miłości trojga ludzi. Gdzieniegdzie brakowało kawałka, ale z czasem odnajdywał się i wpasowywał w puste miejsce układanki.
Basia, dziewczyna ze wsi oczarowana została niespodziewaną adoracją dwóch braci z miasta. Chłopcy pochodzili z tak zwanego dobrego domu, byli wykształceni, obyci ze światem, pełni pasji i pomysłów. Umieli pięknie się wysławiać i potrafili w umiejętny sposób okazywać dziewczynie swoją admirację. W jej oczach jawili się jako książęta z najwspanialszej bajki. W trójkę spędzali każdy dzień tamtego lata. Mama nie umiała zdecydować, który z nich jest jej bliższy i którego wybrać, więc obu dawała nadzieję. Maćkowi, jako śmielszemu udało się wreszcie zagarnąć ją dla siebie, jednak ich miłość była burzliwa i pełna napięć młodzieńczej niedojrzałości. Oboje byli impulsywni, gwałtowni i zaborczy. Marek cierpliwie stał z boku, wierząc, że Basia zrozumie, wcześniej czy później, iż to on jest bratem, przeznaczonym dla niej. W końcu kłótnie i awantury sprawiły, że mama zwróciła się w stronę spokojniejszego bliźniaka. Prawdopodobnie była już w ciąży. Do dziś nie mam pojęcia i myślę, że nawet ona
sama tego nie wie, który z nich jest naszym ojcem. W papierach widnieje Marek, jednak wiele wskazuje na to, że to Maciek. Śmieszne trochę, ale nie przeszkadzało to mi i Marcie i uznałyśmy, iż jesteśmy wyjątkowym przypadkiem dzieci trojga rodziców.
Marek rzucił studia dla Basi, rozstał się z rodzicami, którzy nie akceptowali wyboru syna i przyjechał do wsi dziewczyny. Jej rodzice jednak odwrócili od córki, która przyniosła im wstyd panieńską ciążą i odmówili pomocy. Byłyśmy bękartami, a nasza mama wywłoką co zadała się z dwoma naraz. Przygarnęła nas babcia Basi.Nie pamiętam jej, byłyśmy z Martą jeszcze małe, gdy umarła. Zostawiła nam w spadku najwspanialszy dar - nasz dom rodzinny i miejsce na ziemi. Tata imał się różnych prac, jednak perspektywy na wsi były marne, a on sam stworzony do całkiem innego rodzaju zajęć, niż te które mu oferowano. Od dziadka wiem, że jedyną osobą, która w tamtym czasie wspierała go finansowo był brat. Niekiedy odwiedzał moich rodziców, jednak na ogół kończyło się to sprzeczkami i awanturami. Nieliczne dobre chwile zostały uwiecznione na dwóch zdjęciach znalezionych w szafie mamy.
Marek poprosił o rękę Basi, gdy miałyśmy już ponad rok i jako prezent zaręczynowy ofiarował jej owe nieszczęsne, rubinowe kolczyki. Należały one do jego babci i zostawiła mu je w spadku, po to, by przekazał je swojej żonie. Matka chłopaka, gdy dowiedziała o podarunku wpadła w furię i wysłała drugiego syna z misją odzyskania skarbów rodzinnych. Miałam wtedy niecałe dwa lata. Maciej przyjechał pod nieobecność Marka. Basia grzecznie przyjęła szwagra i byłego kochanka. Zaparzyła dla niego herbatę i ugościła ciastem domowej roboty. Jednak, gdy dowiedziała się z czym przybywa wpadła w furię i niewiele myśląc chwyciła leżący na stole, pierwszy lepszy z brzegu przedmiot, by nim w niego cisnąć. Przy okazji jednak ściągnęła serwetę, a wraz z nią szklankę z gorącą herbatą dla gościa. Ja siedziałam na podłodze przy stole bawiąc się grzecznie zabawkami.
W szpitalu powiedzieli, że szczęście w nieszczęściu, iż herbata była nieposłodzona, bo wtedy goiłoby się dużo gorzej, a poparzenia byłby dotkliwsze. Marek wpadł we wściekłość, o wypadek obwinił brata i zapowiedział, że nie chce go nigdy więcej widzieć na oczy. Maciek wyniósł się z ich życia na pół roku. Nikt nie wie gdzie wtedy był, on sam, gdy go pytałam, milczy. Wrócił jednak, by rozmówić się z bratem, a zarazem rywalem. Zastał go pracującego przy wyrębie lasu. Ich rozmowa przerodziła się w bójkę. Maciek pchnął brata prosto pod upadający, odpiłowany konar drzewa. Sąd uznał to za wypadek, do którego winowajca przyczynił się nieumyślnie. Poszedł do więzienia na osiem lat. Wiele spraw tam przemyślał i przeanalizował, doszedł do wniosku, że winien jest opiekę nad nami, bez względu czyimi dziećmi jesteśmy. Wniósł pozew o ustalenie ojcostwa, mając pewność, że badania to potwierdzą. Wtedy zresztą nie stosowano jeszcze testów DNA, jedynie badanie krwi. Maciej chciał nie tylko łożyć na nasze utrzymanie, ale też uczestniczyć w naszym życiu. Pierwszy raz spotkał się z nami, tamtego roku, w Boże Narodzenie. Wizyta poprzedzona była długimi pertraktacjami mamy z dziadkami. Tatuś przez wszystkie lata jakie z nami był, nie narzucał się ze swoją obecnością, jednak widać było, jak bardzo pragnie nie tylko kontaktu z nami, ale i uczestniczenia w rodzinnym życiu. Nie do końca mu się to udało, bo wiele obowiązków wychowawczych przejął wujaszek Sławek. Zabrał nas ze wsi i zamieszkaliśmy w jego mieszkaniu w miasteczku Rogoże. Muszę przyznać, że był dobrym ojczymem, ale na zawsze pozostał dla mnie i Marty "wujaszkiem", dopiero gdy dorosłyśmy nazywałyśmy go po prostu Sławek. Mama wyszła za niego za mąż i o dziwo stanowili dobraną i szczęśliwą parę. Rok temu Sławek zmarł na udar mózgu.
Tato mieszka samotnie i nie założył drugiej rodziny. Po tragicznej śmierci Marty załamał się i praktycznie straciłam z nim kontakt, bo zamknął się w sobie, a nasze relacje uległy całkowitemu rozluźnieniu.
Dziadkowie wywiązali się z zobowiązań. Dzięki ich staraniom moja blizna, choć wciąż jest widoczna, nie stanowi już dla mnie utrudnienia w kontaktach z ludźmi. Dziadkowie wyszukali specjalistów, jeździli ze mną na operacje i zabiegi oraz pilnowali, abym stosowała się do zaleceń medycznych. Spotykali się z nami często i zapraszali do siebie na święta i wakacje. Dziwne bywały te spotkania. Tato, który wtedy mieszkał z rodzicami starał się być jak najbardziej poprawny wobec mamy i Sławka i ciepły dla mnie i Marty. Jednak nie sposób nie było zauważyć jak bardzo jest przy takich okazjach spięty i nieufny. Mama afiszowała się odrobinę za mocno swoją miłością do wujaszka i trwała w nieustannym konflikcie z babcią, jednak ze względu na nas, zachowywały pozory serdeczności. Śmieszne, ale babcia bardzo polubiła Sławka i czasami więcej uwagi poświęcała jemu, niż reszcie rodziny. Jako dorosła osoba zrozumiałam, że ona z nim flirtowała. Nie wiem czy na przekór mamie, czy też faktycznie sprawiał,
że znów czuła się młodą kobietą. Za to dziadek był "nasz". Ze wszystkich dorosłych osób z mojego dzieciństwa dziadek był tym, który włożył najwięcej starania w zrozumienie pokrętnej duszy skrzywdzonego dziecka, jakim bez wątpienia byłam. Tylko jemu zwierzyłam się z tego, że to ja ukradłam list taty i że tamtego lata na potęgę podsłuchiwałam, węszyłam, kłamałam i podburzałam Martę. Z historii z listem wyszedł niezły ambaras. Wszyscy, prócz mnie i Marty zachodzili w głowę, co też się z nim stało. Mama twierdziła, że tata wcale go nie schował do pudełka, tatuś podejrzewał wujaszka Sławka o kradzież, a ten, choć próbował trzymać się od tego wszystkiego z daleka, po cichu przyznawał rację Basi. Babcia nie ukrywała, że powątpiewa w prawdomówność mamy i sądzi, że jak zwykle "udaje ona Greka", a list po przeczytaniu zniszczyła. Grałyśmy z Martą niewiniątka, co to kompletnie nie rozumieją całej tej sytuacji, a po cichu śmiałyśmy się z naiwności dorosłych.
Marta... Najcudowniejsza osoba na świecie. Nigdy już nikogo tak nie pokocham i z nikim nie będę tak blisko jak z nią. Moja jedyna siostra i moje lepsze ja. Wrażliwa, delikatna, pełna ciepła i pogody. Śmiała się tak zaraźliwym śmiechem, że nikt nie mógł pozostać wobec niego obojętnym i też zaczynał chichotać. Była prawdziwie piękna, nie tylko urodą zewnętrzną. Ujmowała ludzi, tym że jak nikt potrafiła słuchać. Gdy podrosła zawsze gdzieś pędziła i miała mnóstwo spraw na głowie. Zdecydowała się na studia na psychologii. Zginęła pod kołami autobusu w
zimny, listopadowy dzień, gdy biegła spóźniona z zajęć na uczelni. W chwili jej śmierci poczułam tak rozdzierający ból, że upadłam na ziemię z okropnym krzykiem, mimo iż byłam daleko od miejsca wypadku. Wiem, że opowieści o współodczuwaniu bliźniaków brane są często za przesadzone - mam to gdzieś. Wiedziałam i czułam, że moja najukochańsza siostra właśnie umiera. W tamtej chwili chciałam odejść wraz z nią. Nasze dusze miały jakąś część wspólną i tę część Marta zabrała do grobu. Lata zajęło mi otrząśnięcie się i długo i powoli uczyłam się i dojrzewałam, aby zrozumieć, że moja siostra pragnęłaby, bym żyła za nas obie - najlepiej jak umiem, korzystając z tego co niesie każdy dzień i noc.
Skończyłam studia, zostałam nauczycielką plastyki i wprowadziłam się do opuszczonego domu po babci. Każdy kąt tutaj przypomina mi dzieciństwo, tamto niezwykłe lato i najdroższą siostrę. Wiem, że dzięki niej czuję się silna w dwójnasób. Ze wspomnień czerpię słodko-gorzką radość, ale nie żyje tylko nimi - praca z dziećmi daje mi dużo satysfakcji. Jestem panią z brzydką twarzą, która uczy piękna otaczającego nas świata.
W tym roku zdecydowałam się wyremontować dom, bo postanowiłam, że będę się starała o możliwość adopcji dziecka. Podczas gruntownych porządków odnalazłam kilka skarbów z dzieciństwa: pudełko po farbkach od wujaszka Sławka, lalkę od dziadka, która zawieruszyła się podczas przeprowadzki i mój rysunek, który narysowałam wiele lat temu, w jedno letnie popołudnie. Jest na nim mama, wujaszek Sławek i Marta. Długo wpatrywałam się w obrazek zanim dorysowałam siebie - dorosłą, piękną, pogodną kobietę, jaką niewątpliwie jestem i jaką jest moja siostra, żyjąca cząstką siebie we mnie.

Marta i ja (część ósma)

Następnego dnia, po niespodziewanej wizycie dziadków, mama przed wyjściem do pracy, zajrzała do dziecięcej sypialni. Usiadła na łóżku i głaszcząc po włosach raz mnie, raz Martę, próbowała nas obudzić. Otworzyłam oczy i wpatrywałam się w nią z zachwytem. W moim oczach była najpiękniejszą kobietą na świecie. W promieniach porannego słońca migotały drobinki kurzu, układając się w fascynujący wzór na jej włosach. Mamusia uśmiechała się i pierwszy raz zauważyłam zmarszczki w kącikach ust.
- Milenko - wyszeptała - obudziłaś się, a śpioch Marta wciąż pochrapuje.
- Mamo.
- Tak skarbie?
- Kocham cię.
- Ja ciebie też...
- A mnie? - odezwała się niespodziewanie Marta.
Mama wysoko uniosła podbródek i zaśmiała się tak radośnie, aż zagulgotało jej w gardle.
- Nie dość, że śpioch to jeszcze zazdrośnica.
Połaskotała ją i przytuliła. Zaczęły się ze sobą przekomarzać, przepychać i siłować, a ja poczułam, że pilnie muszę do łazienki. Gdy wróciłam, one wciąż leżały, wtulone w siebie. Wzięłam mały rozbieg i rzuciłam się "szczupakiem" na łóżko, przeturlałam i dołączyłam do nich. Teraz, zamknięte w swoich ramionach byłyśmy bezpieczne przed najstraszliwszymi zagadkami świata dorosłych.
Mamusia oderwała się pierwsza i przetarła policzki.
Czyżby płakała?
- Muszę lecieć, chciałam was przytulić i powiedzieć, że w kuchni czeka gorące kakao.
Zerwałyśmy się, bo ten boski napój był naszym ulubionym, a przyrządzony przez mamę, nie miał sobie równych na całym świecie.
Mama wyszła do pracy. Wyjrzałam przez okno w kuchni, znów padało.

Po południu zaskoczyło nas pukanie do drzwi. Pomimo protestów Marty, otworzyłam je i na progu ujrzałam dziadków.
- Milenka - babcia przytupywała nogami - wpuścicie nas? Zupełnie przemokliśmy...
Odsunęłam się bez słowa, robiąc miejsce, by mogli wejść. W przedpokoju dziadek złapał moją dłoń i potrząsając nią wykrzykiwał:
- Milenka! Słoneczko nasze! Witaj! Gdzie twoja siostrzyczka?
- Tu jestem - odezwała się ponuro, z głębi korytarza, Marta.
- Chcieliśmy porozmawiać z wami i wręczyć prezenty - babcia przejęła inicjatywę - i może tak, przejdziemy do kuchni.
Nie wyglądali na przemoczonych, oboje odziani w płaszcze przeciwdeszczowe, a dziadek przewieszoną miał przez ramię wielką, brązową torbę. Skierowali się w stronę kuchni. Posłusznie podreptałyśmy za nimi. Zdjęli okrycia, rozwiesili je na krzesłach, a sami usiedli przy stole, zupełnie tak jak wczoraj. Przez chwilę trwała krępująca cisza. W końcu odezwała się babcia.
- Chciałabym, abyście wiedziały, że to nie tak, że was nie kochamy i nie interesujemy się wami, chociaż przez wiele lat się nie odzywaliśmy.
Wciąż milczałyśmy, patrząc na nich z ciekawością. Nieoczekiwanie odezwała się Marta.
- Mama mówi, że chcecie wejść na siłę w nasze życie.
- Tak mówi? - spytała jednocześnie babcia i ja.
Nie pamiętam, aby mama użyła takich słów, nie kojarzę rozmowy z nią, na temat dziadków. To oznacza, że gadały z Martą beze mnie? Tylko kiedy? Odpowiedź przyszła mi do głowy natychmiast - dzisiaj rano, gdy byłam w łazience.
- Tak mówi? - powtórzył dziadek.
- Widzisz - zwrócił się do Marty - sądzę, że wasza mama ma wiele racji w tym co mówi. Jesteśmy winni wielu zaniedbań względem was, jednak nie mamy zamiaru naprawiać nic na siłę.
- Pozwól... - przerwała mu babcia - uważamy z dziadkiem, że trzeba nadrobić te wszystkie lata, naprawić, a przede wszystkim musimy wam opowiedzieć o waszym tacie, a właściwie o... waszych dwóch ojcach.
- Karola - dziadek zareagował gniewem na jej wypowiedź.
- No co? Wcześniej czy później muszą dowiedzieć się całej prawdy...
- To przecież jeszcze małe dziewczynki.
- Nie takie znowu małe. Ja w ich wieku to musiałam...
- Opowiedz o tacie - tym razem, to ja przerwałam ich sprzeczkę.
Na moment znów zaległa cisza. I znów pierwsza odezwała się babcia.
- To było tak. Mieliśmy dwóch synów, Marka i Maćka, byli bliźniakami jak wy... Jednak różnili się od siebie... można powiedzieć, jak noc i dzień. To znaczy... z wyglądu podobni, ale... - zamilkła.
- Ale co? - nie odpuszczałam, choć wiedziałam, że moje zachowanie jest niegrzeczne. Musiałam wreszcie dowiedzieć się całej prawdy.
- Dobrze - westchnęła babcia - zacznijmy od tamtego lata. Jednego roku wysłaliśmy chłopców na wakacje na wieś, do rodziny. Wiosną przechodzili ciężką anginę i pomyśleliśmy, że dla podreperowania zdrowia, dobrze zrobi oderwanie ich od wyziewów miejskich i odpoczynek blisko natury. Podobało im się. Kąpali się, biegali, nauczyli się prac polowych i chodzili na wiejskie zabawy. Tak oto poznali waszą mamę i... obaj się w niej zakochali. Właściwsze określenie byłoby - oszaleli dla niej. Maciek był tym, który zdobył jej serce i .... - tu odchrząknęła - i został waszym tatą.
Spojrzałyśmy z Martą na siebie.
Maciek? Jak to Maciek, pewna jestem, że mama mówiła, że tata miał na imię Marek.
Widziałam, że Marta ma zamiar zaprotestować, ale poprosiłam ją spojrzeniem, by tego nie robiła. Byłam niezmiernie ciekawa opowiadania dziadków.
Babcia pokiwała lekko głową i dalej zanurzyła się w opowieść.
- Muszę przyznać, że wasza mama była najśliczniejszą dziewczyną, jaką widziałam i nie dziwię się moim chłopcom, iż potracili dla niej głowy...
- Karola... - mruknął dziadek.
- Nie przerywaj, przecież wiem, że moimi słuchaczkami są dwie małe dziewczynki - wygięła się w jego stronę i żartobliwie pogroziła palcem, potem odwróciła się do nas, a na jej twarzy wykwitł promienny uśmiech.
- Urodę przejęłyście po niej.
Chrząknęłam znacząco, choć nie odezwałam się.
- Ty Milenko - babci uwadze nie umknął mój sygnał dezaprobaty - zostałaś okaleczona i do tego tematu, a także naszych propozycji, odnośnie możliwości wyleczenia, jeszcze wrócimy...
Zadrżałam. Przez moment wyobraziłam sobie siebie bez ohydnej szramy, siebie wyglądającą równie pięknie jak Marta, ale szybko odegnałam wizję.
Nie wierzę, aby cokolwiek mogło zmienić moją twarz.
- O czym to ja? A tak... Chłopcy walczyli o waszą mamę na wszelkie sposoby, pisali wiersze, zrywali dla niej kwiaty z okolicznych ogrodów, zabierali na potańcówkę, na zakupy, nad rzekę...
Przed oczami stanęła mi jedna z tajemniczych fotografii.
- Potem coś się między nimi wydarzyło, wasza mama, która od początku faworyzowała Maćka, nagle zaczęła interesować się Markiem. Wakacje skończyły się, a chłopcy musieli wrócić do domu. Obaj jeszcze jakiś czas potem chodzili z głową w chmurach i wiecznie wykłócali się o waszą mamę. Nie szło z nimi wytrzymać. Jednego dnia Maciej poinformował nas, że zostanie ojcem, zaraz potem to samo wyznał Marek...
- Karola, ja jednak wciąż uważam, że one są za małe na takie historie - dziadek kolejny raz zaprotestował.
- Nie - odezwałam się stanowczo - nie, dziadku, jesteśmy już duże i wszystko rozumiemy.
Dzisiaj myślę, że właśnie wtedy przekroczyłyśmy tajemniczy próg pomiędzy dzieckiem a kobietą. Zbyt wcześnie, zbyt mocno, zbyt drastycznie, ale nie było odwrotu - dzieciństwo, w jakimś wymiarze, zostało za nami.
- No widzisz? Kobiety zawsze szybciej dojrzewały do świadomej roli w społeczeństwie, a moje wnuczki są nad wiek rozwinięte... jak moi synowie kiedyś...
- W każdym razie - podjęła znów temat wspomnień - dochodziło wtedy do wielu sprzeczek w domu. Ja i dziadek byliśmy kompletnie oszołomieni i gubiliśmy się w domysłach. Może i nie powinnam wam tego mówić, ale postanowiłam być szczera za wszelką cenę i... jakby to powiedzieć, nie byliśmy z dziadkiem zadowoleni z tego, że Basia wkroczyła w życie naszej rodziny. Cóż, kiedy stało się.... Marek uparł się, że chce z nią być. Maciek oskarżał go, iż odbił mu dziewczynę. Oj, trudny czas... ciężko wspominać. Prosiliśmy, błagaliśmy, dawaliśmy różne opcje
rozwiązań, jednak Marek, co raczej dziwne jak na niego, uparł się jak osioł... Rzucił studia, wyprowadził z domu, zerwał z nami kontakty i zamieszkał z waszą mamą.
Zamilkła i dopiero po chwili dodała:
- A szalony Maciek podążył za nim...
Dalsze wywody przerwał jej zgrzyt klucza w drzwiach wejściowych. Mama wróciła z pracy. Wkroczyła do kuchni z gniewną miną.
- Zobaczyłam przed domem samochód. Wiedziałam! Wiedziałam, że nie dotrzymacie słowa i zjawicie się przed określoną godziną! Po cholerę wam zaufałam?!
- Uspokój się Basiu - dziadek wstał z krzesła i sięgnął do przepastnej torby, którą miał ze sobą. Wyjął małe, granatowe pudełeczko i wysunął je w stronę mamy.
- Wybacz... Wyczekiwaliśmy z niecierpliwością, aby móc was znów zobaczyć i tak cieszyliśmy się ze spotkania. Przyjechaliśmy dziś za wcześnie i planowaliśmy poczekać w samochodzie. Jednak ten deszcz i ziąb zmusił nas do skorzystania z waszej gościny ciut prędzej. Bardzo cię przepraszamy.
Mama zaczęła się uspokajać. Dziadek podał jej pudełeczko.
- To dla ciebie, Basiu.
Wzięła je od niego i otworzyła. Krzyknęła z zachwytem, ale chwilę później zamknęła i próbowała oddać je dziadkowi.
- Nie, dziękuję, nie mogę tego przyjąć.
- Ależ możesz drogie dziecko - odezwała się babcia - to kolczyki po mojej mamie i dobrze wiem, że Marek kiedyś ci je obiecał.
- Nie, dziękuję - powiedziała stanowczo mama i potrząsnęła niecierpliwie pudełeczkiem, próbując zmusić dziadków, aby je od niej odebrali. Żadne z nich nie wyciągnęło ręki, ani nie uczyniło gestu, który wskazywałby na to, że chcą je z powrotem. Mama odłożyła paczuszkę na stół.
- Basiu... - dziadek znów podjął się misji dogadania się z mamą - Basiu, jeśli masz nam to bardzo za złe, pójdziemy sobie i wrócimy w terminie, który wyznaczysz.
Babcia cichutko prychnęła pod nosem z dezaprobatą, ale mama chyba tego nie słyszała.
To chyba mina dziadka, wyrażająca skruchę i smutek, zmiękczyła mamę.
- Nie... Już dobrze... zostańcie... Zrobię wam herbatę.
- Tak, poproszę - odparł dziadek.
- Oczywiście, ale jeśli pozwolicie, wezmę się również za obiad. Dziewczynki na pewno umierają z głodu.
- Pomogę - zaoferowała się, niespodziewanie babcia.
- Nie! - wykrzyknęła mamusia.
- Poradzę sobie - dodała po chwili spokojniejszym tonem - mam już zrobione pierogi, tylko je odgrzeję.
Babcia posłuchała jej i skinęła głową.
Stałyśmy z Martą z boku, wciąż oszołomione i przytłoczone wiadomościami jakie usłyszałyśmy i zdarzeniami, które się przy nas rozgrywały.
Dziadek odwrócił się w naszą stronę, mrugnął i skinął ręką, zachęcając nas abyśmy do niego podeszły.
- Nie wiedzieliśmy z babcią, co takiego może sprawić wam radość, ale pomyśleliśmy, że wszystkie dziewczynki lubią...
Znów sięgnął do brązowej torby.
Marta szturchnęła mnie pytająco. Wzruszyłam ramionami.
W końcu nie ma nic złego w przyjęciu prezentu od własnych dziadków.
Dziadek każdej z nas podał podłużny kartonik zapakowany w kolorowy papier.
- Proszę to dla ciebie Martuś, a to dla Milenki.
- Z "Pewex'u"... - wtrąciła się babcia.
Rozpakowałyśmy z niecierpliwością, chociaż papier był niezwykle kolorowy i gładki w dotyku. Pudełko, z trzech stron kartonowe, z jednej było przezroczyste i ukazywało przedziwną lalkę o długich blond włosach, niebieskich oczach, słodkich, czerwonych ustach, długich nogach i ... ogromnych piersiach.
Marta westchnęła z zachwytem, zupełnie jak mama przed chwilą.
- Piękna, co? - babcia aż zapiszczała z podziwu.
- Tak... - wyszeptała moja siostra.
- Milenko? A tobie nie podoba się? - zdziwił się dziadek.
Nie umiałam udawać zachwytu, a nie chciałam być niegrzeczna i niewdzięczna, więc tylko spuściłam głowę.
- Dziewczynki, marsz do łazienki, umyć ręce, bo...
Przerwało jej pukanie do drzwi wejściowych. Mama szybkim krokiem wyszła z kuchni. Poszłyśmy z Martą posłusznie spełnić jej polecenie. Każda wciąż trzymała prezent od dziadków.
- Miluś pokaż swoją.
Wymieniłyśmy się pudełkami. Lalka mojej siostry była identyczna jak moja, różniła się jedynie kolorem sukienki. Patrzyłam na delikatne rysy, na lśniące loki i prześliczny strój. Lalka była prześliczna i ... obca.
- Są cudowne - ekscytowała się Marta. - Prawda?
- Tak, piękne - przytaknęłam - tylko...
- Co? - Moja siostra uniosła wzrok znad wspaniałego prezentu.
- Twoja ma chyba ładniejszą sukienkę.
- Tak? Chcesz się zamienić?
- Nie - pospiesznie odpowiedziałam - Ładniejsza sukienka słusznie należy się twojej lalce.

Gdy wróciłyśmy, w kuchni obok mamy stał wujaszek Sławek. Minę miał lekko zakłopotaną, ale dzielnie wytrzymywał zdziwione spojrzenie dziadka i oburzony wzrok babci.

- Ależ proszę państwa, nie chcę abyście z mojego powodu robili sobie kłopot. Zaraz wychodzę...
- Nie, nie... właściwie to my dzisiaj sporo kłopotu narobiliśmy. O, Marta i Milenka - dziadek wstał od stołu - pora się pożegnać. Chcemy prosić waszą mamę i was, abyście nas odwiedziły.
- Nie mam możliwości wybrać się w odwiedziny z córkami...
- W takim razie, jeśli nie będziesz miała nic przeciwko temu, za jakieś dwa, trzy tygodnie znów wpadniemy z wizytą...
- Nie wiem... - niepewnie odpowiedziała mama.
- Uprzedzimy cię - zapewnił pospiesznie dziadek - i uzgodnimy pasujący wam dzień.
- Dobrze.
Babcia również wstała i oboje skierowali się w stronę wyjścia.
- Do widzenia - wujaszek pierwszy wyciągnął dłoń w ich kierunku.
- Do widzenia - zawtórowała mama - Milena, Marta, odprowadźcie dziadków.
Dopiero, gdy stanęliśmy w drzwiach wejściowych dziadek przygarnął nas do siebie, przytulił i mocno uściskał. Babcia ucałowała każdą z nas w czoło.
- Wszystko naprawimy, obiecuję - rzekł bardzo poważnie dziadek.
- Dokończysz opowiadanie babciu? - zapytałam.
Skinęła przytakująco.
Zamykałam powoli drzwi wpatrując się w ich plecy, gdy się oddalali. Usłyszałam jeszcze, dochodzący z oddali konspiracyjny szept babci.
- Zauważyłeś Bronku, reakcję Mileny na prezent? Niepojęte, Barbie jej się nie spodobała...
Zamknęłam drzwi i odwróciłam się w stronę Marty.
Nie teraz, mówił jej wzrok, nie teraz - później będziemy martwić się, a teraz...
- Chodź, pobawimy się lalkami - powiedziałam.

Marta i ja (część siódma)

Tego wieczoru niczego więcej o bracie taty nie dowiedziałyśmy się. Marta przerażona wizją porwania nie wracała do tematu, więc pozostałam z myślami sama. Za wszelką cenę pragnęłam poznać prawdę. Nie bałam się, tak jak moja siostra nieznanego, bałam się tego, że mama zacznie podejrzewać , iż wiemy o wiele więcej niż jej się wydaje. Doszłam do wniosku, że bezpieczniej będzie podrzucić z powrotem na dno szafy zdjęcia i listy. Następnego dnia wślizgnęłam się do sypialni mamy, gdy była w pracy, popatrzyłam raz jeszcze na siebie na fotografii i odłożyłam kopertę na miejsce.
Odskoczyłam jak oparzona od szafy gdy usłyszałam za sobą skrzypnięcie podłogi. Odwróciłam się się. To Marta stała za mną.
- Miluś? Czy zrobiłyśmy coś złego zabierając te rzeczy?
- Nie, przecież one tak jakby też trochę należą do nas... a poza tym przecież oddałyśmy je.
Patrzyła na mnie z takim skupieniem, że aż poczułam jej strach i wyrzuty sumienia.
- Chodź, zrobię kakao, tylko musisz mi gaz zapalić.

Lato zbliżało się już ku końcowi. Słońce nie świeciło już tak mocno, a wiatr gdy się zrywał, był o wiele chłodniejszy niż tydzień, czy dwa temu. Dzisiaj nie padało i kusiło mnie mocno, aby wymknąć się na dwór. Zakaz wychodzenia bez opieki wydał mi się zbyt surowy.
- Nie - Marta stanowczo zaprotestowała na moją propozycję spaceru.
- Tylko do domu starej Jabłońskiej i z powrotem, proszę...
- Nie.
- To sama pójdę - oburzyłam się.
- Nie! Nie możesz! Powiem mamie! Zobaczysz jak ci się sięgnie - krzyczała na mnie.
Popatrzyłam na nią ze złością.
- Zdrajczyni - wysyczałam i obrażona uciekłam do pokoju. Rzuciłam się na łóżko, ukryłam twarz w poduszce.
Co za świat? Wszystko w nim nie tak. Mama zamiast córek woli okresowych wujaszków. Tatuś... nie wiadomo czy żyje i kim jest. Na dwór wyjść nie można. Ja jestem brzydką maszkarą, ale co najgorsze moja ukochana siostra okazała się być zdrajczynią.
Po raz pierwszy tego lata popłakałam się wyrzucając z siebie rozterki ostatnich tygodni. Płakałam nad sobą i nad Martą. Płakałam nad mamą i tatą. Płakałam nad wszystkim co ostatnio się działo.
Głaskanie po głowie przerwało mój akt rozpaczy.
Wiedziałam, że przyjdzie.
Położyła się koło mnie i przytuliła.
- Pamiętasz? - wyszeptała mi ucha - Pamiętasz jak bawiłyśmy się w "Ecie, pecie, gdzie jedziecie"? - ścierała moje łzy, rozsmarowując mi je po twarzy. - Nie płacz Milenko. Masz mnie. Zawsze będziesz miała...
Wtuliłyśmy się w siebie mocno.
- Muszę wysmarkać nos... - powiedziałam po chwili zduszonym głosem - i odechciało mi się spaceru.

Przez kilka dni było spokojnie. Zachowywałyśmy się bardzo grzecznie, a mama wynagradzała to czasem wspólnie spędzanym. Bawiliśmy się w czwórkę wraz z wujaszkiem Sławkiem w gry, zgadywanki, szarady. To jedyny czas w naszym dzieciństwie, gdy delektowałyśmy się z Martą smakiem prawdziwej rodziny.
Sielankę przerwali nieoczekiwani goście.
Jednego dnia pod dom zajechał elegancki, biały samochód. Nie pamiętam, a może nawet nie wiem, jakiej był marki, to zresztą nieważne. Ważne, że pojawienie się takiego auta w naszej wiosce to wydarzenie, które komentowane jest jeszcze przez wiele tygodni.
Właśnie z takiego samochodu wysiadło dwoje ludzi i zapukało do naszych drzwi. Podbiegłyśmy otworzyć, ale uprzedziła nas mama. Rozwarła je szeroko i zbladła. Przed nami stała para starszych ludzi. On niezbyt wysoki, siwy z sumiastym wąsem, ona - szczupła, ubrana niezwykle elegancko, z zaczesanymi w kok kasztanowymi włosami.
- Dzień dobry Barbaro - odezwała się kobieta - poznajesz nas?
Mama odpowiedziała nienaturalnie ugrzecznionym głosem.
- Tak, poznaję ale jestem bardzo zaskoczona....
- No tak... - uśmiechnęła się starsza pani - to całkiem zrozumiałe... Wpuścisz nas, czy będziemy tak konwersować w progu?
- Proszę... wejdźcie. Tam na wprost - mama wskazała w kierunku kuchni.
My też wycofałyśmy się do tamtego pomieszczenia.
- Kto to? - wyszeptała Marta.
Wzruszyłam ramiona. Niby skąd mam wiedzieć? A zresztą pewnie i tak zaraz się wyjaśni.
Weszli zaraz za nami, mama zapraszająco wskazała krzesła przy stole.
- Proszę usiąść. Coś do picia?
- Tak, poproszę herbatę - odezwał się po raz pierwszy mężczyzna.
Kobieta przyglądała się bacznie mi i Marcie. Nawet gdy siadała nie spuszczała z nas wzroku.
- Dzień dobry dziewczynki - zagadnęła nas.
- One nie mają pojęcia kim jesteśmy, prawda - zwróciła się do mamy.
- Nie, bo niby skąd mają wiedzieć, przecież nigdy się nimi nie interesowaliście - teraz ton mamy był bardzo zgryźliwy.
- Oj, nie do końca to prawda, ale nie chcę zaczynać naszego spotkania od sprzeczki - pani z kokiem uśmiechała się promiennie, jednak ten uśmiech nie spodobał mi się - raczej prosiłabym cię, abyś nas sobie przedstawiła, chociaż akurat ja wiem, że macie na imię Milena i Marta - teraz zwróciła się do nas.
Mama podeszła tak, aby ująć za ramię mnie i siostrę.
- Dziewczynki to wasi dziadkowie od strony tatusia - powiedziała.
Marta aż otworzyła buzię ze zdziwienia, ja też nie kryłam zaskoczenia. Nigdy, przez całe nasze życie dziadkowie nie odezwali się do nas, nie napisali listu, nie zaprosili, nie przysłali prezentu, praktycznie nie istnieli dla nas. A teraz wkroczyli z uśmiechem w nasze życie i rozsiedli się w kuchni.
- Tak, jestem waszą babcią. Czy wiecie jak mam na imię?
Nie pamiętałam, a po prawdzie to nawet nie wiedziałam. Spojrzałam pytająco na Martę, zaprzeczyła ruchem głowy.
- Widzę, że nie - kobieta popatrzyła na mamę z politowaniem nie przestają się uśmiechać - nazywam się Karolina Miśkiewicz, a to mój mąż, a wasz dziadek Bronisław Miśkiewicz. Tak, jak wspomniała wasza mama jesteśmy rodzicami waszego ojca. Faktycznie, przyznaję, że karygodnie zaniedbaliśmy kontakty i chcielibyśmy przeprosić za to - tu zwróciła się do mnie i Marty - i prosić, abyście dały nam szansę na naprawę. Ty jesteś Milenka, prawda?
Skinęłam głową.
- Podejdź proszę... No nie bój się, nie gryziemy z dziadkiem przecież.
Mama stanęła pomiędzy nami.
- Wydaje mi się, że najpierw powinniście państwo ze mną porozmawiać, zanim zaczniecie odnawiać jakiekolwiek kontakty... i to na osobności! - mama powiedziała to podniesionym tonem.
- Oczywiście... jak uważasz Basiu... w żadnym wypadku nie chcemy wnosić zarzewia konfliktu do tego domu, prawda Bronku? - odwróciła się w kierunku męża.
Ten skinął potakująco głową.
- Dziewczynki, idźcie na podwórko - zarządziła mama.
Wyszłyśmy, ale bez zbędnych słów - wymieniając spojrzenia, wiedziałyśmy już co zrobimy. Podbiegłyśmy za dom, do ogrodu, gdzie znajdowało się okno kuchenne, które przez większość lata było uchylone i dzięki temu mogłyśmy słyszeć rozmowę dorosłych. Przykucnęłyśmy za rosnącymi pod oknem krzakami porzeczek i wsłuchałyśmy się, tak aby nie uronić ani jednego słowa.
- Macie niezły tupet tak sobie tutaj przyjeżdżając bez uprzedzenia i jak gdyby nigdy nic burzyć ład mojego domu...
- Doprawdy? Uważasz, że masz tutaj porządek? Zresztą, nieważne... nie mamy zamiaru cię atakować, jednak musisz wiedzieć, że jako dziadkowie bliźniaczek posiadamy pełne prawo aby widywać się z nimi i mamy zamiar z tego korzystać. Chcemy jak najlepiej dla dziewczynek...
- Tak? Jak najlepiej? A gdzie do cholery byliście przez te wszystkie lata? Jakoś nie pamiętam, aby którekolwiek z was pomogło mi kiedykolwiek... żeby...
- Dobrze, już dobrze - przerwała jej kobieta - przecież, przyznałam, że popełniliśmy błąd zrywając więź z wnuczkami. Przepraszamy i chcemy to dziewczynkom wynagrodzić.
- Niby jak? Tym, że wasz drugi syn pisze oszczercze pozwy?
- Oszczercze? Zaprzeczysz, że utrzymywałaś kontakty seksualne z obydwoma moimi synami?
- Ojcem dziewczynek jest Marek!
- Doprawdy? Skąd ta pewność Basiu? Z tego co dowiedziałam się od moich chłopców, w okresie gdy zaszłaś w ciążę sypiałaś z jednym i drugim. Maciek ma pełne prawo domniemywać...
- A pani to pewnie pod łóżkiem leżała i notowała, który i ile razy, co? - Mama krzyczała nie zważając na nic - Wynocha! Wynocha mi stąd!
- Wyrzucasz nas? Może jeszcze oblejesz nas wrzątkiem jak...?
- Uspokójcie się - odezwał się mężczyzna, jego głos brzmiał spokojnie i smutno - proszę, obie się uspokójcie.
Na chwilę zapadła cisza. Marta chwyciła mnie za rękę, jej dłoń była spocona.
- Basiu - podjął dziadek - masz rację, że okazujesz irytację, a ty Karolino, proszę nie prowokuj jej niepotrzebnie...
Słychać było mruczenie pod nosem starszej pani, jednak nic już nie powiedziała, mama też milczała, mężczyzna kontynuował.
- Zdajemy sobie w pełni sprawę, że na naszych relacjach ciąży przeszłość i że zarówno ty i my mamy wobec siebie wiele wyrzutów i zastrzeżeń, jednak nasza wizyta ma właśnie na celu poradzenie sobie z tym i odszukaniem takiej drogi, która przyniesie największe korzyści dla bliźniaczek. Jeśli dasz nam szansę na odnowienie więzi postaramy się ją w pełni wykorzystać. Chcemy cię prosić, tak prosić - abyś nie odrzucała naszej propozycji i pozwoliła na kontakty z dziewczynkami. Przyjechaliśmy tutaj niezapowiedziani i to nic dziwnego, że mogłaś poczuć się zaskoczona i niezadowolona. Jednak bardzo cię proszę, namyśl się, rozważ w spokoju to co powiedziałem, a my wrócimy jutro. Zatrzymaliśmy się w miasteczku... Uwierz... chcemy dobrze dla bliźniaczek i ciebie...
Mama wciąż milczała. Odezwała się babcia.
- Przepraszam Basiu. Pozwól mi chociaż porozmawiać z wnuczkami...proszę... są takie podobne do chłopców - rozpłakała się.
- Jutro o szóstej wieczorem, ani minuty wcześniej i niczego nie obiecuję - powiedziała twardo mama.
- Dziękuję - wykrzyknęła babcia głosem wciąż pełnym łez.
- Dziękuję, będziemy tak jak powiedziałaś - spokojnie odpowiedział dziadek.
Słyszałyśmy przesuwanie krzeseł i odgłosy towarzyszące wychodzeniu, jednak nie ruszyłyśmy się i nie opuściłyśmy naszej kryjówki.
Popatrzyłam na Martę, siedziała przykucnięta z pochyloną głową, a jej twarz ukryła się za zasłoną włosów. Dotknęłam blizny na policzku.
Co znaczyło niedokończone zdanie o oblewaniu wrzątkiem?

Marta i ja (część szósta)

Wujaszek znów bywał u nas codziennie. Ośmieliłam się pokazać mu namalowany, podarowanymi przez niego farbkami, obrazek. Przedstawiał las, rzekę i to szczególne "nasze miejsce". Odebrał go ode mnie z powagą, ale nie taką udawaną, jaką często dorośli mamią dzieci, tylko pełnej prawdziwego szacunku dla autorki.
- Gdzie to jest?
- Tam - wskazałam ręką w kierunku domostwa starej Jabłońskiej - tam, za zagajnikiem...
Uśmiechnął się ze zrozumieniem.
- Tajemnica?
Skinęłam głową.
Jeszcze niedawno to była nasza jedyna tajemnica, moja i Marty, a teraz miałyśmy ich bez liku. Przez moment chciałam opowiedzieć wujaszkowi o nich. Zrzucić przeraźliwy ciężar. Trwało to jednak mgnienie myśli. Znów zatrzasnęło się we mnie wieko, a ja sama otoczyłam się murem. Milczeliśmy. Do dzisiaj lubię milczenie i zdarza mi się przez wiele godzin nie powiedzieć ani jednego słowa i wtedy też po cichu wycofałam się do swojego pokoju.
Położyłam się spać z głową pełną myśli o tajemnicach, ale też i o wujaszku. Przyśnił mi się. Trzymałam go za rękę prowadząc przez las. Nad nami konary drzew oplatały się tworząc ciemny baldachim, a w oddali słyszałam pohukiwanie puszczyka. Wujaszek spojrzał na mnie, a jego oczy zaświeciły jak u kota. Wysyczał: "gdzie zgubiłaś rodzeństwo?". Przestraszyłam się i obudziłam. W pokoju było cicho, słyszałam tylko przytłumiony oddech Marty i tykanie zegara. Jednak po chwili do moich uszu dotarło coś jeszcze. Wstałam i najciszej jak umiałam wyszłam na korytarz. Drzwi pokoju mamy były lekko uchylone, z spoza nich sączyło się delikatne światło lampki nocnej. Cichutko podeszłam i zajrzałam przez szparę. Mama leżała w łóżku, obok okresowego wujaszka. Jej głowa spoczywała na jego ramieniu, a on uspokajająco gładził ją po ręce.
- Daj spokój - mówił przyciszonym głosem, jednak na tyle głośno, że słyszałam każde słowo.
- Łatwo ci mówić - mama odpowiadała płaczliwie - mogę przecież stracić dziewczynki.
- Nie panikuj, niby dlaczego miałabyś je stracić? Jesteś dobrą matką, opiekujesz się nimi, dbasz o nie...
- Ty nie rozumiesz... nic a nic...
- No właśnie, nic a nic nie rozumiem. Może to pora abyś mi wytłumaczyła?
Mama zaniosła się płaczem.
Znam to - pomyślałam - zawsze tak robi, gdy nie chce czegoś powiedzieć i zwleka.
- Dostałam... dostałam zawiadomienie, że... ktoś... wniósł pozew o ustalenie ojcostwa dziewczynek...
- Ktoś? Ktoś? Jak to ktoś? Ojciec dziewczynek tak, no bo jak "ktoś"?
- Nie... tak... nie... nie do końca.
- Wybacz, ale teraz kompletnie nie rozumiem.
- Widzisz... ojciec dziewczynek nie żyje...
- Tak mówiłaś, czyli żyje czy nie?
- No bo... no bo... Marek... ojciec dziewczynek miał brata bliźniaka.
- Oooo, a to mnie zaskoczyłaś, jakoś nigdy nie wspomniałaś o nim. I co? To on wniósł pozew? Dlaczego?
- Nie wiem - głos Mamy zrobił się jeszcze bardziej płaczliwy - nie wiem... nic już nie wiem.
- Słonko - ton wujaszka lekko się uniósł - coś jednak musisz wiedzieć. Nikt ot tak sobie, z czapy, nie wnosi o uznanie ojcostwa.
- Kiedy ja kompletnie nie pojmuję skąd on się nagle wziął i dlaczego...
- Kochanie, krótko i bez owijania w bawełnę - przerwał jej wujek Sławek - spałaś z nim?
Mamę chyba zatkało, bo milczała przez dłuższą chwilę i słychać było jak pociąga nosem. W końcu wyznała:
- Tak, ale... tylko jakieś... dwa razy.
- No wiesz - zaśmiał się w brzydki sposób wujaszek - do zostania ojcem wystarczy nawet jeden raz.
- Ale... ale... on nie może być ojcem. Tatą dziewczynek jest Marek, jego nieżyjący brat, jestem tego pewna.
- Tylko jak to udowodnisz? Mówisz wniósł pozew o uznanie go za biologicznego ojca? Z tego co wiem do takich badań pobierają krew i porównują. Pewnie też jakieś pomiary robią. Jeśli to brat bliźniak ojca dziewczynek to... rozumiesz? To raczej będzie można uznać go za ojca... te same geny...
Mama zaniosła się płaczem
- Ciii - wujaszek przycisnął ją do siebie - Cicho, bo dzieci pobudzisz.
Spojrzał w stronę drzwi.
O Boże! Zobaczył mnie?
Zamarłam. Jednak raczej nic nie zdradziło mojej obecności, bo wujaszek wciąż uspokajająco gładził mamę.
- Widzisz? Widzisz? On może uzyskać prawo do moich dzieci. On, który całe życie starał się mi zaszkodzić. Jemu nie zależy na dziewczynkach, jemu zależy na zniszczeniu mnie.
Dalszych słów nie zrozumiałam bo zginęły w rozpaczliwym szlochu.
Bezszelestnie wycofałam się do naszego pokoju. Kompletnie zmarznięta i wstrząśnięta rozmową wskoczyłam do łóżka i przytuliłam się do ciepłej Marty.
Tatuś? Mamy tatę?

Ranek przywitał nas deszczową pogodą. Mamy i wujaszka już nie było, wyjechali do pracy. Na stole w kuchni stały przykryte talerzykiem kanapki dla nas. Marta wstawiła wodę w czajniku. Szczyciła się tym, że nie boi się zapalać gazu i robi to już bardzo umiejętnie. Siedziałam przy stole czekając na herbatę i ziewałam raz po raz. Popatrzyła na mnie uważnie, a ja uśmiechnęłam się usprawiedliwiająco.
- Zrób herbatę...
Usiadła obok stawiając kubki z gorącym napojem przed nami. Zrelacjonowałam jej nocną rozmowę dorosłych.
- I co teraz Miluś? Czy on nas zabierze od mamy?
- Nie bądź głupia! Nie może! - nie mieściło mi się w głowie, że mogłybyśmy żyć w innym miejscu i inaczej niż teraz.
- Ale sama mówiłaś, że chce...
- Chce znów być naszym tatą.
- Jak to znów?
- No chyba musiał już kiedyś nim być, a potem nie... i teraz chce być znów.
- I co teraz Miluś? - Marta wróciła do swojego pytania.
- Teraz to pewnie mama za żadne skarby nie będzie chciała nas mu nie oddać i może wreszcie powie prawdę o tacie.
- Nie chcę taty - skrzywiła się Marta - a jak już, to niech będzie nim wujaszek Sławek.
- A ja nie wiem... Może to jest prawdziwy tata i szuka nas od wielu lat? Może wcale nas nie chciał zostawić? Może...
- Może skończmy już - ucięła moje dywagacje siostra.
Widziałam, że jest mocno wystraszona.
Siedziałyśmy w milczeniu. Deszcz stukał o szyby kuchenne. Myślałam o tym, kim na prawdę jest mój tata?
Ten co umarł, czy jego brat? Skoro są bliźniakami, jak Marta i ja, to pewnie bardzo się kochali. I chyba obaj kochali mamusię. A którego kochała mama? Jak poznać, gdzie tu prawda?
Pierwsza od stołu wstała Marta.
- Chodźmy stąd, porysujemy...
Odsunęłam krzesło, podniosłam się i sięgnęłam kubek z herbatą. Wzięłam łyka. Była już zimna.

Mama wróciła sama. Była milcząca i zamyślona, ale spokojna. Przy obiedzie łagodnie poprosiła:
- Chciałabym z wami porozmawiać, dziewczynki.
- Teraz? - spytałam.
- Tak, teraz.
Wymieniłyśmy z Martą porozumiewawcze spojrzenie.
- Widzicie... nie wszystko wam wtedy opowiedziałam... w związku z waszym tatą.
Patrzyła na nas przepraszająco.
- Otóż, tatuś wasz miał brata bliźniaka.
Siedziałyśmy nieporuszone. Żadna nie wydała okrzyku zdziwienia czy niedowierzania. Mama jednak nie zauważyła naszego braku reakcji.
- Brat taty, po jego śmierci odsunął się od nas i nigdy nie próbował nawiązać kontaktu... aż do teraz... Teraz przypomniał sobie... o was...chciałby zastąpić brata i zostać waszym tatą.
- A może? - wyszeptała Marta.
- Nie... trochę tak... nie... - mama sama gubiła się w gąszczu wątpliwości.
- To może czy nie? - spytałam.
- No, niby teoretycznie może... napisał pismo o przeprowadzenie badań, które pokażą pokrewieństwo między wami... Jednak, właśnie dowiedziałam się, że dopóki nie macie ukończone trzynaście lat, bez mojej zgody nie może zrobić żadnych badań... A ja nigdy nie wyrażę zgody - zakończyła prawie krzykiem.
- Czy on może nas porwać? - Marta wciąż szeptała.
- Nie... chociaż może i tak. Musicie być bardzo ostrożne. Nie możecie same wychodzić z domu, a już broń Boże do lasu czy nad rzekę. I o wszystkim mi mówcie. Rozumiecie? Cokolwiek się zdarzy, ważnego czy nie, czy coś usłyszycie, czy zobaczycie, macie natychmiast mi o tym powiedzieć.
Siostra spojrzała na mnie pytająco. Pokręciłam głową.
Nie teraz. Jeszcze nie teraz. Powiemy jej szczerze, gdy ona sama będzie z nami do końca szczera.
- Macie jakieś pytania, bo muszę posprzątać po obiedzie, a zaraz przyjedzie wujek Sławek?
Miałam ich milion, ale zadałam tylko jedno.
- Jak on ma na imię?
Mama przechyliła głowę i lekko przymrużyła oczy.
- Maciek... Na imię ma Maciek.