Crisstimm

 
قام بالانضمام: 2007-12-14
The more I learn about people the more I like my dachshunds
النقاط49أكثر
المستوى التالي: 
النقاط المتبقية: 151

a ja ponownie boję się spać...

a ja ponownie boję się spać sama
i nawet miś pluszowy nie pomaga
czuję - znów zbliża się ohydna drama
niech ktoś pomoże, błagam, błagam!


no boję się i koniec, kropka
obłędny lęk paraliżuje mnie
może by uspakajającego czopka?
albo nasenne draże dwie?

przewracam się - na bok, na wznak
podwijam kołderki rogi
a snu jak brak, tak brak
gdzie żeś mój relaksie błogi?

liczę baranów łby zawzięcie
z poduszki zwijam miękki wałek
niestety ciągle mam w pamięci
że jutro przecież poniedziałek!

 


Mleczo-barowy wspomnień czar

Stałam za barem w mieścinie plugawej
służbę pełniłam z chochelką w dłoni
w duszy igrało wspomnienie historii łzawej
pot słoną strugą perlił się na skroni.

 

Pożarskie, gołąbki albo leniwe

Naleśnik z serem lub do wyboru - placki

Dania choć proste - bardzo treściwe

Bo to bar mleczny, a nie pijacki...

 

Mojego życia ów bar był  treścią

Co dnia tam stałam - niczym bicz boży

Czasami tylko skrycie spod lady powieścią

upajałam się do tchu utraty, do pierwszej łzy...

 

Usiadłeś w rzędzie stolików pod ścianą
wahając się w wyborze dania
Wstałeś tak nagle! Miałeś wybraną
zupę. Z zaplecza ktoś krzyknął: Hania!

Hania? Alicja mnie mamuś dała!
Wrzasnęłam w odpowiedzi gromko
- Pani kochana, ta porcja mała,
a zupka cienka, można by ją słomką...

Chciałam zaprzeczyć, honorem unieść
ale spojrzałeś w mych oczu toń
i jedno mi tylko - pieść mnie, och pieść
albo swą głowę na pierś mą skłoń...

 

A ty? Skinąłeś dłonią z naprzeciwka
Rachunek uiszczając (po długim w kieszeni grzebaniu)
I nawet nie zostawiłeś mi napiwka!
Szubrawcze, łotrze, draniu!


Przedświąteczne rozważania w kurniku

Wiem, wiem... dałam to juz kiedyś tutaj. Nie miałam jednak w tym roku czasu na napisanie nowego tekstu i pozwolicie, że przypomnę stary, jednak w kilku punktach wciąż aktualny.

Pozdrawiam świątecznie.

 

Kogut Edek pianiem oznajmił światu, że czas na poranne ziewanie dobiegł już końca, że jeszcze chwila i trzeba będzie zebrać się do powszednich obowiązków. Każdy kolejny dzień utwierdzał Edka, iż tylko dzięki jego pracy świat przywracany zostaje do życia po nocy. Z każdym dniem Edek puszył swe piórka coraz mocniej, ale wewnątrz czuł się coraz mniej doceniany.


W kurniku, wraz z pierwszymi promieniami słonecznymi, rozpoczęły się poranne rytuały; czyszczenie grzęd i skrzyń z gniazdami, ostrzenie pazurów na wybiegu i osobiste toalety grzebieni, nóżek i ogonów. A wszystko to przy narastającym harmidrze gdakania i kwoczenia. Ptaki stroszyły piórka i wypatrywały, głównie u koleżanek, czy którejś przez noc ich nie ubyło, lub czy nie straciły barwy.
- Tak, tak kumoszki, znów mamy piękny dzionek i pewnie wiele dobrego on nam przyniesie - Balbina, kwoka rasy Barnewelder, o białym upierzeniu, usposobiona była przyjaźnie do wszystkich w stadzie.
Z wysoko położonej żerdzi sfrunęła czubatka białoczuba i pełnym zaaferowania tonem wygdakała.
- Czy widziałyście jajka, które zniosłam dziś w nocy? Oł dijer! Jakie słitaśne! Już zrobiłam im focię, wrzuciłam na Henbook i pięciu znajomych ją lajknęło, w tym jeden całkiem spoko kogut aż spod Krakowa.
- Ty Reginka się tak nie ekscytuj, jeszcze kto dopatrzy się w tym niestosownych treści i paragraf na to znajdzie. A poza tym, kto widział, żeby rdzenna kwoka polska tak się szmaciła na zagranicznych portalach. Cała degeneracja społeczeństwa to wina unii! Unia tłamsi nas kolejnymi dyrektywami i co najgorsze niszczy rodzimy biznes jajcarski - odpowiedziała jej wyniośle i z godnością posiwiała kwoka.
- Spoko kochana, obczajam klimat i nie dam sobie orać imidżu - Reginka nie dała się wytrącić z bajecznego humoru.
- Coś ci się pomyliło Beatko, toć unia nioskom większą swobodę chce dać i szersze koryto paszowe - Balbina zripostowała spokojnym tonem.
- To pozory, zobaczycie, iż to złudna wolność. I choć dyrektywy te nie dotyczą bezpośrednio nas, kur grzędowo-wiejskich, to w końcu obrócą się i przeciw nam. Zobaczycie moje panie, jajka przez to skoczą do złoty pięćdziesiąt już niedługo - nie dawała za wygraną siwa kwoka.
Do dyskusji włączyła się piękna, choć ascetycznie chuda kura rasy Tomaru.
- To źle? Ja i tak uważałam, że moje jajeczka to o dwadzieścia groszy powinny być droższe od pozostałych, bo zadbane i znoszone w zgodzie z filozofią zen, w drodze długotrwałych ćwiczeń medytacyjnych, w tym głównie praktyką shikantaza.
- O nie moje drogie! Nikt nam nie wmówi, że biała nioska jest biała, a czarna jest czarna! - Beata coraz mocniej rozpalała się w dyskusji.
Z głębi kurnika dał się słyszeć głos jednej z siedzących w gniazdach niosek.
- A ja to się zastanawiam czy by nie łyknąć jakiś kolorowych proszków, wtedy znosiłabym od razu barwne jaja i otworzyła biznes z pisankami. Czytałam, że istnieje taka metoda wizualizacji, która daje bardzo dobre efekty i jakby jeszcze wspomóc ją odrobiną chemii...
- Ta, jak się mocno skupisz, podziobiesz trochę sreberka z opakowań po czekoladzie i emalii z parapetów to jak nic wyjdzie ci od razu jajo Fabergé - zgryźliwie odpowiedziała jej sąsiadka o brązowym upierzeniu.
- O, szósty znajomy wstawił mi "me gusta"! - Regina nadal zerkała w stronę stojącego na stołeczku laptopa - A ty Beata to zwykły hejter jesteś i tyle. Dzięki Henbookowi to i kawał świata spoza kurnika poznać można i wykształcić się wszechstronnie... o, choćby dziś świetną nucię słyszałam.... szło jakoś tak "hej, hej sokoły...".
- Dziewczyno, czyś ty na dziób upadła? Śpiewasz o naszym dozgonnym wrogu? - oburzyła się ta brązowa.
- Spokój moje drogie - głos piękności Tomaru próbował wybić się nad inne gdakania. - Wyrównajcie oddechy... Oddech jest esencją życia i dzięki niemu nasza kurza jaźń ma kontakt z całym światem. Usiądźcie zatem wygodnie na grzędach, tak aby kręgosłup był wyprostowany. Oddychając nabierajcie czystej i jasnej energii życia. Zogniskujcie świadomość w piersiach. Nie oceniajcie, nie interpretujcie tylko... czujcie. Czy już w pełni uświadomiłyście sobie cud tworzenia jaja?
Kogut Edek, który wszedł już jakiś czas temu do kurnika, aby popatrzeć na swoje królestwo, truchtem opuścił go wybiegając na podwórze. Wskoczył na starą, przerdzewiałą balię, leżącą pod murem obory i wyprostowawszy grzebień sam do siebie powiedział.
- Ech głupie one i głupie ich jaja... toż cały ten ogromny świat, z naszym kurnikiem, z Reginki Henbookiem, z unią i jej dyrektywami, z rodzinnym bałaganem, zagranicznymi filozofiami, ba, nawet wraz z niecnymi sokołami, budzi się każdego ranka tylko dzięki memu pianiu. A ja? Ot, skromny bohater co pożywi się tym co sam wygrzebie, zadowoli czystą wodą bez domieszek barwników i tylko od czasu do czasu przez płot przeskoczy. I nie można mieć do mnie pretensji, że bywa, iż nie wytrzymuję tego jazgotu, tak jak nie można mieć pretensji do Słońca, że kręci się wokół Ziemi. One przenigdy nie pojmą swoimi prostymi kurzymi łebkami, jakie to wielkie brzemię na mnie ciąży i że ja choć czasem nie chcem to i tak muszem.


Marta i ja (część pierwsza)

Mój tekst, który był wycinkiem z historii opowiadającej o przyjaźni paryskiej kurtyzany ze znanym malarzem Henri Toulouse-Lautrec został uznany przez cenzurę GD za zbyt śmialy erotycznie (na skutek donosu osoby, która nie czytała całości, a skupiła się na "momentach") i usunięty. Odniosłam wrażenie, że cofnęliśmy się do czasów, gdy cenzura w dziełach "nieprawomyślnych" zasłania wstydliwe części ciała, jak na przykład u Dawida Michała Anioła.

Poniżej umieszczam tekst, który mam nadzieję w niczym nie wzburzy czujnej cenzury GD i jeszcze bardziej czujnego donosiciela.


 

"Ecie pecie,
gdzie jedziecie?
Do Torunia,
kupić konia.
Bo w Toruniu
pięknie grają,
za pieniądze
wszystko dają. "

Trzymając się za ręce wirowałyśmy do utraty tchu, do rozbujanego odczucia karuzeli w głowie, do miękkości w kolanach, która podcinała nas. Upadałyśmy w trawę. Łapiąc oddech, śmiejąc się, szukając rękoma siebie wzajemnie, wierzyłyśmy, że lato będzie trwać wiecznie. Gdy nasze dłonie odnajdywały się wśród traw, zaciskały się mocno. Bez słów wiedziałyśmy co chcemy sobie powiedzieć. Jej oczy błyszczały, moje oczy błyszczały. Pytała nimi: pora wracać? Tak - odpowiadałam w ten sam sposób.
Otrzepując sobie wzajemnie sukienki, bo przecież mama nie znosi, gdy wracamy ubrudzone, czerpałyśmy nawet z tak prostej czynności radość bycia ze sobą. Przygładzałyśmy wzajemnie włosy. Marta starła z mojego pomarszczonego policzka maleńki pyłek. Możemy wracać do domu.
- Myjcie ręce, siadajcie do obiadu - znajome słowa, znajoma sytuacja.
- Macie godzinę na zabawę, ja muszę posprzątać, a wy po zabawie umyć się i szybko do spania.
Kiwałyśmy głowami zgodnie. Patrzyłyśmy na siebie z radością, mamy jeszcze godzinę dla siebie. Całą godzinę. Potem rozdzieli nas sen. Chociaż zdarzało się, że i w nim przebywałyśmy razem.
Mama wychowywała nas samotnie, nie licząc okresowych wujaszków. Tak nazywałyśmy znajomych matki. Okresowy wujaszek przebywał w naszym domu czasem kilka godzin, czasem dni, a bywało, że i miesiące. W końcu jednak odchodził jak jego poprzednicy, robiąc miejsce dla swoich następców. Jedni byli mili, inni nie, a większość wcale nas nie zauważała. Nie martwiło to nas, oni dla nas też byli półprzeźroczyści. Czasem tylko, trzeba było niespodziewanie wyjść na spacer, bo mama o to prosiła lub też, gdy padało, do stodółki za domem.
Mieszkałyśmy w przedostatnim domu we wsi, niedaleko miasteczka Rogoże. Za nami to już tylko stara Jabłońska miała gospodarstwo. Synowie jej wyjechali do dużego miasta, a starowina żyła skromnie i cicho, jakby już za życia przygotowując się do odegrania głównej roli w trumnie. Czasem chodziłyśmy do niej z Martą, dawała nam ciepłe jeszcze mleko, ale czasem, gdy wstępował w nas zły duch rzucałyśmy o zmierzchu grudkami błota w jej okna. Słuchałyśmy jak wykrzykuje groźby i przekleństwa pod adresem sprawców i chichotałyśmy cichutko. Dzisiaj myślę, że ona wiedziała, że to my, jednak nigdy nie powiedziała do nas złego słowa. Z bezzębnym uśmiechem dzieliła się białym, pienistym napojem.
Za domem Jabłońskiej rozciągał się iglasty zagajnik, który przechodził w las. To był teren naszych zabaw, pole do ćwiczenia dziecięcej wyobraźni. Granicę stanowiła rzeka, poza nią nigdy nie zawędrowałyśmy. Miałyśmy specjalne miejsca na ćwiczenie biegów, na skakanie, na zabawy w zagubione księżniczki, wróżki, czy elfy. Miałyśmy swoją polanę, na której opalałyśmy chude, dziecięce ciała, miałyśmy miejsce pod drzewem, gdzie wypoczywałyśmy w cieniu, upajając się wodą ze studni przyniesioną w "pożyczonym" od mamy termosie. No i oczywiście miałyśmy swoje, własne miejsce na kąpiel. Rzeka na ogół płynęła leniwie, powolnym, statecznym nurtem, jednak zdarzały się okresy, gdy wariowała, przyspieszała, kołowała. Jednak w naszym miejscu, lekkim wygięciu niedaleko brzegu, czułyśmy się niezmiennie bezpieczne.
Mama pracowała w pobliskim miasteczku na poczcie. Jeździła do pracy rowerem. Wracała czasem zziajana upałem, czasem zmoknięta lub zmarznięta, jednak zawsze po powrocie pierwszą czynnością, zaraz po umyciu rąk, było szykowanie dla nas obiadu. Najczęściej były to placki ziemniaczane albo naleśniki - smakowały bosko. Bywało, gdy mama "miała farta", jak to sama określała, poznawała wujaszka z samochodem i przyjeżdżała "z fasonem" do domu. Jednak nawet wujaszek musiał usiąść w kącie kuchni i cierpliwie czekać, aż skończy się rytuał szykowania posiłku i wspólnego jego spożywania. Po obiedzie, jeśli byłyśmy same, sprzątałyśmy jak najszybciej, by móc usiąść razem. Mama czytała nam wtedy swoje ulubione książki lub opowiadała. Najbardziej lubiłyśmy opowieści o naszym nieżyjącym tacie. Miała ich zawsze niewyczerpaną ilość. Potrafiła wspominać go całymi godzinami. Czasem tylko patrzyłyśmy sobie z Martą porozumiewawczo w oczy, gdy opowieści te przynosiły sprzeczne opisy lub zdarzenia z ich życia. Nigdy jednak nie wypominałyśmy jej tego.
- Znowu się trochę pomyliła - mówiły oczy Marty.
- Tak, dajmy jej czas, aby odnalazła właściwe wspomnienie - odpowiadały moje.
Mama jakby zapadała się we wspomnieniach o tacie. Milkła niespodziewanie,a wtedy zostawiałyśmy ją samą. Kochałyśmy jej opowieści, ale jeszcze bardziej swoje bezsłowne dialogi. Marta głaskała mnie po bliźnie na policzku, jej jedynej na świecie pozwalałam na to bez strachu. Nie pamiętam zdarzenia, które przyczyniło się do powstania szramy. Wersje mamy są różne. Najczęściej opowiada, że to z winy taty, który nie umiał zachować ostrożności, nie dopilnował nas i któraś ściągnęła wraz z obrusem wrzącą herbatę. Czasem wspomina coś o babci, że nie dopilnowała ognia w piecu, bywa, iż winny jest daleki kuzyn lub sąsiadka opiekująca się nami. Są dni, gdy mamusia płacze, że gdyby wtedy nie odwróciła się... Na prawie całym, lewym policzku i poniżej szyi mam paskudne białawo-różowe piętno, skóra na nim jest martwa, pofałdowana i brzydka. Kiedy Marta stawała naprzeciw lustra, przeglądając się nim, ja podchodziłam z boku i patrzyłam pełna podziwu w odbicie, była piękna, idealna - tak ja powinnam wyglądać, myślałam. Nie miałam do nikogo żalu o swoją skazę. Sprawiła jednak ona, że nikomu prócz Marty nie ufałam. Widziałam zaciekawione spojrzenia dzieci, sąsiadów, przypadkowych ludzi i czułam je na całym ciele. Mała dziewczynka z jakże dorosłym oszpeceniem.
Kiedyś jeden z okresowych wujaszków zachłysnął się zupą ogórkową, gdy zobaczył mnie wchodzącą do kuchni.
- Jezuuuu, co jest tej małej? Wydawało mi się, że przed chwilą widziałem ją całkiem normalną.
- To była druga z moich córek - wyjaśniła spokojnie mama - ta w dzieciństwie uległa wypadkowi.
Wujaszkowi zrobiło się przykro, bo spuścił wzrok, nie spojrzał już na mnie, tylko mruknął "acha" pod nosem.
Inny z wujaszków musiał polubić mnie odrobinę, bo przynosił mi cukierki "kukułki", gładził po zdrowym policzku i uśmiechał się smutno. Czasem wzdychał "biedna mała, co ona za życie będzie miała?".
Uwielbiałam "kukułki", dzieliłam się nimi tylko z Martą. Wydzielałam je nam, po sześć każdego dnia, nie więcej. Gdy wujek przestał przychodzić, dwa czy trzy razy poprosiłam mamę, żeby je kupiła. Kiwała głową, że tak, obiecywała, że postara się nie zapomnieć o tym i zapominała. Później, miałam już jakieś osiemnaście czy dziewiętnaście lat i zarabiałam swoje pierwsze pieniądze kupiłam sobie cały kilogram tych cukierków. Smakowały obrzydliwie.
W szkole siedziałyśmy z Martą w przedostatniej ławce, prawie wcale nie rozmawiałyśmy ze sobą. Bo po co? Pokazywała swój zeszyt, a w nim ukradkowo narysowany na ostatniej stronie kot ze zmrużonymi oczami, a ja już wiedziałam, że chce abyśmy poleciały po lekcjach zajrzeć do sołtysa stodoły, bo akurat okociła się jego kotka. Rysowała żabkę, odgadywałam bezbłędnie, że pyta czy pójdziemy po lekcjach popływać w naszej zatoczce. Czasem wystarczyło, że szturchnęła mnie łokciem, a gdy odwróciłam się, patrzyła mi w oczy z promiennym uśmiechem, "też cię kocham" odpowiadałam bezgłośnie.
- Nie głupia, kocham cię, ale masz dać ściągnąć - mówiły jej oczy.
Podsuwałam niepostrzeżenie zeszyt z rozwiązanym zadaniem.

Tamtego lata szkoła była tylko niejasnym wspomnieniem majaczącym się gdzieś na obrzeżach świadomości. Upajałyśmy się ciepłymi wieczorami i wakacyjną wolnością.

Jednego z tamtych dni mama po obiedzie wyszła, ubrana w kolorową sukienkę, z włosami starannie ułożonymi w fale. Wróciła późno w nocy z nowym wujaszkiem z miasta.
- Cicho - szeptała do niego chichocząc - ciszej, bo obudzimy moje córeczki... chcesz zobaczyć jakie są słodkie?
- Wolę zobaczyć twoje słodkości - odpowiedział basowy, nieznajomy głos.
Mama zaśmiała się półgłosem, potem dotarły do mnie dziwne odgłosy mlaskania, cmokania i na moment zaległa cisza. Przytuliłam się do ciepłej, pachnącej szamponem rumiankowym Marty. Zamruczała coś przez sen i kopnęła mnie próbując zrzucić kołdrę. Zacisnęłam mocno oczy - śpij, śpij - szeptałam do siebie.
Odgłosy dorosłych przemieściły się w stronę pokoju mamy. Chichotała ona nieustannie, potem zamilkła, by zmienić śmiech na cichutkie pojękiwanie. Wtórował jej miarowy odgłos skrzypiącego tapczanu.
- Śpij... śpij - szeptałam do siebie półgłosem.
Nie pomagało wtulanie się w Martę, naciągnęłam na głowę kołdrę.
- Śpij... śpij...
Skrzypienie i jęczenie ustało. Odetchnęłam, zaczęłam odpływać w krainę dziecięcych snów.
- Nooo chodź - wyrwał mnie z jej obrzeża głos mamy - musisz zobaczyć moje dziewczynki, są najukochańsze na świecie.
- Daj spokój, obudzimy je - męski głos wbrew słowom brzmiał głośno i donośnie.
- Nie, po cichu wejdziemy... śpią... no chodź - upierała się przy swoim.
Weszli do naszego pokoju, słyszałam jak podchodzą do łóżka.
- Milenka zakryła się kołdrą - objaśniała mama - a ta tutaj to Marta...
Marta nieświadoma, że jest oglądana przez dorosłych, zarzuciła nogę na mnie i zachrapała.
- Ile ma lat? - zapytał wujek.
- Jedenaście... Śliczna, nie?
- Tak, rzeczywiście miła dziewczynka.
- Wyglądałam identycznie jak ona, gdy byłam w jej wieku - zachichotała znów mama.
- Słodko... chodźmy do łóżka bo zmarzłem.
Słyszałam jak się oddalają. Dzięki Bogu, mnie nie chciał zobaczyć.
- Śpij, śpij - powróciłam do swojego zaklęcia.
Zasnęłam...
Rano wstałam najwcześniej ze wszystkich. Ubrałam się, przyszykowałam śniadanie dla siebie i Marty i poszłam ją obudzić. Otworzyła oczy, uśmiechnęła się. Odpowiedziałam tym samym.
- Kakao? - zapytała
Skinęłam potakująco głową.
- Mniam! Już wstaję.
Chciałam abyśmy po śniadaniu natychmiast wyszły. Gdziekolwiek. Do starej Jabłońskiej, nad rzekę, do lasu, do sklepu. Chciałam wyprowadzić ją z domu, zanim wstanie mama.
- Moje skarby, takie samodzielne! - zaskoczył nas jej głos.
Stała w koszuli nocnej, włosy miała w nieładzie, na policzku odbił się róg poduszki, ale jej twarz promieniała. Znałam ten blask, pojawiał się ilekroć przybywał do nas nowy, okresowy wujaszek.
Podeszła do nas szybkim krokiem i pocałowała, najpierw mnie, potem Martę we włosy.
- Wyspane?
- Tak mamo - szybko odpowiedziałam - chciałyśmy wyjść. Możemy?
- Już? Tak wcześnie? - nadal promieniała - ale skoro szkoda wam dnia na starą matkę...
Nie odpowiedziałam, spuściłam głowę. Nie lubiłam tego kokieteryjnego tonu. Po co udaje, że zależy jej abyśmy zostały, skoro widać, że myślami jest przy nowym wujaszku?
Marta wstała od stołu i odniosła do zlewu naczynia po śniadaniu, przystanęła na progu kuchni, spojrzała pytająco na mnie. Przytaknęłam głową. Tak, zaraz wychodzimy. Zanim...

Wróciłyśmy późnym popołudniem. Siostra przed drzwiami domu zatrzymała się i obejrzała na mnie z pytaniem w oczach. Wzruszyłam ramionami. Najwyżej trochę pogdera i pomruczy po nosem, że obiad wystygł. Na pewno jest tak uszczęśliwiona nowym wujaszkiem, że nie zwróci uwagę na godzinę naszego powrotu.
Miałam rację. Mamy nie było w kuchni. Rozejrzałam się. Ani na stole, ani kuchence nie czekał na nas obiad. Usiadłyśmy zdziwione, to przecież rzadkość. W domu panowała cisza, drzwi wejściowe jednak nie były zakluczone, więc musi ktoś być w środku.
Sypialnia mamy to taki pokój Sinobrodego - miałyśmy zabronione do niej wchodzić. Wkradałyśmy się jednak często podczas jej nieobecności i napawałyśmy się każdym zakazanym szczegółem. Komoda z lustrem, które posiadało trzy części, dwie składane, umożliwiające nam oglądanie się z boku, a nawet przy odrobinie gibkości - z tyłu. Łóżko pod oknem, przykryte kapą w beżowym kolorze, a pod poduszką ukryta koszula nocna mamy. Wyjmowałyśmy ją na chwilę i wąchałyśmy. Pachniała bliskością i ciepłem. Miękki, brązowy dywan. I czeczotowa szafa - ta to dopiero skrywała cudeńka.
Przymierzałyśmy mamine sukienki, zakładałyśmy buty, spowijałyśmy się w szale, chusty, apaszki. Marta patrzyła na mnie triumfująco - jestem piękna - mówił jej wzrok. Pełna nabożnego podziwu przytakiwałam kiwając głową. Ona podsunęła mi jedwabną apaszkę -weź przymierz - mówiła bez słów. Zrobiłam sobie z niej czarczaf i przyglądałam się tajemniczemu odbiciu w lustrze. Blizna zasłonięta, tylko oczy błyszczały nad chustą. Też jestem piękna - myślałam - piękna jak Marta, a może nawet jak mamusia.
Mama jawiła się nam jako najbardziej urodziwa osoba na świecie. Niewysoka, ale o nieskazitelnej figurze, gęstych, lśniących blond włosach, oczach szarych i błyszczących i ponętnych wargach przyciągała spojrzenia zarówno mężczyzn jak i kobiet. Poruszała się z kocią gracją i zawsze miała wypielęgnowane dłonie. Moja mama...

Tego dnia jednak jej pokój nie był pusty. Podkradłyśmy się pod drzwi i w milczeniu nasłuchiwałyśmy. Dwa oddechy, spokojne, miarowe. Jeden cichutki, drugi z poświstem, nieznajomy. Marta spojrzała na mnie pytająco, kiwnęłam głową - chodźmy na zewnątrz, to ci powiem.
- Nowy wujaszek? - mruknęła, bez szczególnego zainteresowania, gdy się tam znalazłyśmy.
Przytaknęłam. Czułam, że ten wujaszek może zatrzymać się u nas na dłużej.


Margines życia (część druga)

To dziwne, pomyślałam następnego ranka, niby nie robiłam niczego, czego nie znałabym wcześniej, miewałam przecież kochanków i decydując się na pracę w domu uciech wiedziałam dokładnie w czym rzecz. Anglik nie był odrażający, miał nawet miłą powierzchowność, ładnie pachniał i nie wymagał ode mnie niczego niezwykłego. Niejeden z moich byłych facetów był o wiele bardziej brutalny, gwałtowny i rozsiewał woń o wiele gorszą. Jednak zabrakło mi czegoś. Czułam, że wewnątrz mnie zagnieździł się pusty bąbel. Robiłam wszystko, aby zadowolić tego mężczyznę i nie przynieść wstydu Madame, lecz sama oddalałam się coraz mocniej od czerpania zwykłej, cielesnej przyjemności. Gimnastykowałam się, prężyłam, uwodziłam i nudziłam. Gdy wróciłam do salonu, nie było późno i mogłabym przyjąć jeszcze jednego klienta, jednak Madame uznała, że renoma zakładu wymaga, aby ten pierwszy, był tego wieczoru jedyny. Odesłała mnie na górę, przykazując natychmiast położyć się spać, abym następnego dnia znów przyciągała uwagę.
Pierwsze dni zamazują mi się w pamięci, niczego konkretnego, ani nikogo nie zapamiętałam. Wzbudzałam w salonie ciekawość wśród klientów jako nowość, jednak Madame dozowała mnie umiarkowanie, abym zbyt szybko nie wyzbyła się uroku świeżości.
Poznawałam dziewczęta, ich tajemnice i tajemnice "pensjonatu" Madame. Wiedziałam czego unikać, aby nie zostać pozbawioną, w ramach kary, "wychodnego" i co robić, aby zaskarbić sobie przychylność przełożonej. Wiedzę tę zdobywałam podczas wspólnych przygotowań do wieczoru i z różnych źródeł. Najbardziej przyjazną osoba okazała się brzydka, wysoka, gruba dziewczyna o marchewkowych włosach - Marie. Już po godzinie rozmowy wiedziałam skąd przyjechała, dlaczego zostawiła męża i dwóch kochanków, czego lubi się najbardziej napić, na którego ze stałych klientów uważać, a który jest szczodry i daje napiwki. Śmiała się nieustannie, bardzo głośno, klepała po udach i trącała rozmówcę łokciem. Żartowała z siebie i innych dziewcząt:
- Nasza śliczna Renee, tak ta - odpowiedziała na mój pytający ruch głową w stronę miodowłosej piękności, którą widziałam pierwszego wieczoru przy pianinie - stanowi nie lada problem dla bywalców burdelu.
Uniosłam brwi w geście zdziwienia. Marie roześmiała się donośnie, nie kryjąc się ze swoją opinią przed dziewczętami, jak też samą Renee.
- Widzisz, ona jest tak piękna, tak niedostępna w swej niepospolitej urodzie, że mężczyźni tracą głowy nie mogąc się zdecydować, czy ją czcić, czy rżnąć - jej chrapliwy śmiech przeszedł w dziwne rzężenie. - A ze mną, widzisz, nie ma problemu, rzuci taki okiem na mnie i wie już, że chce mnie przelecieć i... i już. A im mocniej zadziera głowę pragnąc mi spojrzeć w oczy, tym bardziej upiera się, bym to właśnie ja, dogadzała mu w nocy.
Renee śmiała się na równi z innymi z żartów rubasznej olbrzymki. Okazała się być przemiłą dziewczyną, która przejawiała dziwne upodobanie do liczb i miar. Mierzyła, obliczała i dociekała.
- Claudine, niesamowite te twoje włosy. Zastanawia mnie czy rudowłosi mają ich więcej, niż na przykład my blondyni? Ile może takich włosów być?
Próbowałam odpowiedzieć, ale nic nie przychodziło mi do głowy.
- Ciekawe czy istnieje ktoś taki na świecie, kto policzył włosy na głowie?
- Renee złotko - przerwała jej Marie - a komu chciałoby się czymś takim zajmować? Większość moich znajomych nie umie dokładnie doliczyć się swojego potomstwa, a gdzie tu marnować czas na włosy?
Ślicznotka umilkła i zaczęła ze skupieniem wpatrywać się w swoje oblicze w lustrze.
- Liczy piegi i dodaje te z lewej strony do tych z prawej - oznajmiła konspiracyjnym szeptem Marie.
Do pokoju wkroczyła Madame.
- Dziewczęta attention! Proszę kończyć! Ograniczcie pogaduszki i zejdzie do salonu. Panowie zaraz zaczną się schodzić. Babett, zwracam ci uwagę kolejny raz, twoje dąsy i kaprysy odstraszają klientów i będę zmuszona odebrać ci "wychodne" w tym tygodniu. Mylene, uśmiech! Kwaśna jesteś jak wino ze sklepu na rogu. Renee, obudź się i do pracy. Claudine - zwróciła się do mnie - usiądź proszę, uczeszę cię wreszcie jak należy.
Dziewczyny powstały i zaczęły zbierać się do wyjścia. Obrażona Babett wyszła pierwsza unosząc wysoko brodę. Marie złapała za rękę Renee i wyszły obie, a tuż za nimi następne dwie. Pokój opustoszał. Madame posadziła mnie na krześle i stanąwszy za mną rozpoczęła zabawę z moimi włosami. Rozczesywała je, gładziła, dotykała. Zamknęłam oczy. Tęsknota i wspomnienia nagoniły pod powieki obraz mamy. Stała nade mną zniecierpliwiona próbując ugłaskać moje włosy, szarpała kosmyki, szeptała jakieś przekleństwa pod nosem, czasem tupała w zniecierpliwieniu nogą. A ja chłonęłam te rzadkie chwile bliskości. Mamusiu... Niech cię diabli!
Madame skończyła swoje dzieło i z dumą zakrzyknęła:
- Mon Die, jakaś ty piękna teraz!
Spojrzałam na siebie w lustrze.
Włosy misternie upięte na czubku głowy, małymi kosmykami uciekające przy uszach dodawały mi tajemniczości. Madame stojąc za mną i balansując drugim lusterkiem próbowała mi pokazać tył głowy.
- No jak?
Patrzyłam zachwycona. W odbiciu widać było mój kark i ramiona, rzeczywiście były piękne.
- No zbieraj się! - poganiała mnie Madame - wszyscy czekają. Zmarnotrawiłyśmy sporo czasu.
Zeszłam do salonu pełna skupienia. Widok był już mi znajomy. Ściany, dywany, kandelabry, otomany i dziewczęta.
Usiadłam pod ścianą wciąż jeszcze czując jedwabisty dotyk grzebienia w rękach Madame.
Pierwsza tego wieczoru złapała klienta Marie i miała rację, okazał się nim konusowaty jegomość o wyglądzie urzędnika z poczty. Trzymając za rękę olbrzymkę i zadzierając głowę, prawił jej półgłosem komplementy, a ta swoim zwyczajem, śmiała się z nich donośnie. Wychodząc odwróciła się do mnie i podbródkiem wskazała zamyśloną Renee. Rzeczywiście piękność dziewczyny onieśmielała klientów, którzy krążyli wokół niej, bojąc się wyrwać z zadumy. Zauważyła to Madame i jakby od niechcenia podeszła do Renee, z uśmiechem powiedziała kilka słów, po których tamta wyprostowała się, wypięła piersi, wysunęła biodro i zatrzepotała w kierunku mężczyzn rzęsami. Jeden nabrał odwagi i podszedł do niej. Położył dłoń na wysuniętym biodrze dziewczyny, przysunął się blisko i zaczął ją do czegoś usilnie namawiać. Ta jednak potrząsnęła przecząco głową i wskazała w stronę bufetu. Zrozumiałam, że namawia klienta na szampana. Przestałam dalej obserwować tę parę, bo nagle do salonu wtargnął śmieszny, czarnowłosy karzeł śpiewając głośno znaną, nieprzyzwoitą nawet dla nas kurtyzan, piosenkę. Podbiegł do Madame i okręciwszy nią, próbował zmusić do tańca. Ta choć udawała oburzoną jego postępkiem, śmiała się, bijąc go lekko po ramieniu.
- Monsieur Lautrec, oszalał pan, jak Bóg w niebie, oszalał. Któż to widział wpadać tak prosto z ulicy i porywać do tańca wiekową kobietę?
- Pani? Pani niby ma być ową wiekową matroną? Ha ha ha ha! Madame, przecież pani dobrze wie, że gdyby nie odpalała mnie pani za każdym razem, nie oglądałbym się za żadna inną w tym czy innym bu... świecie - dokończył śmiejąc się głośno. Jego oczy błyszczały drwiącym, czarnym, wręcz uwodzicielskim blaskiem.
Madame poczerwieniała i nie przestając uderzać dłonią ramię karła wysokim, wibrującym tonem dalej go beształa.
- Kokiet! Flirciarz! Bałamut! A uspokój mi się tu monsieur i nie wyśpiewuj tych ohydnych kupletów. To porządny zakład.
- Porządny, oczywiście, że porządny, jakże by nie - kpił karzeł - a ja właśnie potrzebuję się porządnie upić. Daj mi proszę kieliszek absyntu... albo nie, daj całą butelkę. Usiądę tam w kąciku - wskazał miejsce obok mnie - i będę cichutko i porządnie upijał się. Bez śpiewu - dodał po chwili.
Rzeczywiście przysiadł przy mnie i wychyliwszy pierwszy kielich alkoholu bez słowa, spojrzał na mnie.
- Mademoiselle? Czy my się już nie poznaliśmy?
- Nie monsieur, nie licząc zderzenia w drzwiach - odpowiedziałam.
- A tak - jego spojrzenie zrobiło się bardziej uważne - tak, teraz sobie przypominam. To panna staranowała mnie i poturbowała.
- Widać niezbyt mocno skoro pan tu wrócił - odcięłam się.
Nalał sobie drugi kieliszek i tak jak poprzedni wypił duszkiem.
- Właściwie to nie ma zbyt wielkiego sensu przelewać, skoro można by spokojnie bezpośrednio... jednak renoma tego zakładu zobowiązuje mnie do przestrzegania pewnych konwenansów. Napijesz się?
- Tak, szampana poproszę - odpowiedziałam szybko, zgodnie z wytycznymi Madame.
- Nie kochaniutka, nie szampana ci proponuję. Na te siki możesz sobie naciągać innych idiotów. Pytam czy napijesz się ze mną tego tu - uniósł butelkę ze szmaragdowym płynem wyżej.
- Nie, dziękuję, akurat płacą mi za siki od idiotów, za żłopanie z pijanymi karłami nie dostaję premii, a przyjemność z tego też pewnie żadna.
Przerwałam przerażona swoim wybuchem. Myślałam, że się zdenerwuje, ale o dziwo wcale nie. Na jego twarzy rozlał się dziwny uśmiech, a w oczach znów zamigotał kpiący blask. Patrzył na moją twarz, włosy, ramiona, potem jego wzrok ześlizgnął się jeszcze niżej. Po chwili jednak odpowiedział.
- No, odważna jesteś. Tak wyrąbać klientowi prosto w twarz, że jest... pijakiem. Nie boisz się, że poskarżę się Madame.
Nie odpowiedziałam. Rzeczywiście przestraszyłam się swojej impulsywności. Dobrze mi było u Madame i nie chciałam stracić posady. Karzeł wydawał się być mocno z nią zaprzyjaźniony. Jednak przeprosiny nie chciały mi przejść przez gardło. Spuściłam głowę. Milczałam, ale znacząco pociągałam nosem.
- Ej no, mademoiselle? Chyba nie urządzasz mi tu sceny z kajaniem się i płaczem? Przecież powiedziałaś prawdę. Jestem pijanym karłem... a za chwilę zamierzam być jeszcze bardziej pijanym karłem.
Roześmiałam się wbrew sobie, podniosłam głowę i przyjrzałam się bacznie mojemu rozmówcy. Jego karykaturalna sylwetka z krótkimi nogami i nieproporcjonalnie rozwiniętymi barkami nie raziła mnie już tak mocno, czarna, gęsta broda nie odstręczała, a binokle nie przesłaniały urody jego ciemnych oczu. Usta wprawdzie były zbyt pełne i mięsiste jak na mój gust, jednak nie wiadomo dlaczego w mojej głowie pojawił się ich obraz muskających i skubiących delikatnie moją pierś. Westchnęłam. Karzeł patrzył wnikliwie na moją twarz i nie było widać po nim, żeby zielonkawy trunek na niego podziałał. Nabrałam ochoty, aby się z nim napić, żeby porozmawiać, opowiedzieć o sobie i wysłuchać o nim. Obraz mięsistych warg sunących po moich sutkach stał się coraz bardziej wyraźny i kuszący, w głowie zaświtała myśl o wspólnej nocy. Jednak scenę przerwała Madame, która podeszła do nas żywym, sprężystym krokiem i oznajmiła półgłosem.
- Claudine, dżentelmen z jedwabnym fularem, tak ten - podążyłam za jej wzrokiem - wyraził chęć poznania cię bliżej dzisiejszego wieczoru. Przejdźcie proszę do koralowego saloniku. Monsieur Lautrece, czy życzy pan sobie jeszcze coś do picia? Nie? Dobrze, jeśli jednak zabraknie proszę dać znać...
Wstałam otrzepując suknię ze zgnieceń, spojrzałam na karła. Nie patrzył jednak na mnie, wgapiony w butelkę w ręku. Odwróciłam się zamierzając odejść w kierunku mężczyzny w jedwabnym fularze.
- Do widzenia Claudine - usłyszałam.
Odwróciłam się. Podniósł wzrok i uśmiechał się do mnie ciepło.
- Nie powie pan jej o moim zachowaniu? - spytałam
- Nie, naciągaj spokojnie idiotę w fularze na te siki. Nie, nie powiem... Miło było pić w twoim towarzystwie.
- To dlaczego pan nie wykupi wieczoru ze mną? - wypaliłam.
Nie odpowiedział. Usłyszałam ponaglające sykanie Madame i odeszłam w kierunku mojego mężczyzny na ten wieczór. Miał brzydkie, cienkie wargi, nie wyobrażałam sobie ich sunących po moich piersiach.