Crisstimm

 
присъединил се: 14.12.2007
The more I learn about people the more I like my dachshunds
Точки49Още
следващо ниво: 
Необходими точки: 151

Czarownice polskie - część druga

Odstawiłam na jakiś czas jędzowaty temat, ale i pogoda i wyrzuty sumienia (bo przecież obiecałam dalsze części) przywołują mnie  do niego i owocują poniższym wpisem.

Dzisiaj zaprowadzę Was do Wielkopolski i opowiem o  jednym z najbardziej okrutnych procesów o czary na ziemiach polskich.

Doruchów, to miejscowość położona niedaleko Ostrzeszowa, niewielka i pewnie w obecnych czasach niczym szczególnym się niewyróżniająca.  Tam jednak, w XVIII wieku, w majestacie prawa, w wyniku oskarżenia o czary, zamęczono czternaście kobiet (sic!).

Historia ta zaczyna się, można rzec: banalnie. Jednego dnia żona dziedzica Stokowskiego wstała z łóżka z okropnym kołtunem we włosach oraz potwornym bólem palca, prawdopodobnie postrzałem. Jak ogólnie wiadomo takie rzeczy nie biorą się z niczego i tak też uznała dziedziczka. Po poranku spędzonym na próbie rozwikłania problemu i po dojściu do wniosku, iż nieodzowna stała się fachowa pomoc, wezwała znachorkę. Ta, przybywszy niespiesznie, zapewne z przyczyny wieku i powagi swej profesji, przyjrzawszy się okiem wnikliwym udrękom szlachcianki, orzekła iż to „cioty zadały kołtuna, a Dobra najpierwsza”.  Dobra (jak dowiadujemy się z kronik) była żoną gospodarza Kazimierza i ogólnie niepozorną kobietą, jednak, co może nas dziwić (lub nie) jej przewiną, którą podpadła znachorce, najprawdopodobniej było to, iż pod jej dozorem dobrze się wiodło. To jak wiadomo i kiedyś, i dziś, nie wszystkim w smak, szczególnie sąsiadom. Jako drugą, ponoszącą odpowiedzialność za straszliwy kołtun i postrzał,  wskazano wdowę, która niedawno, w wyniku choroby, straciła  córkę. Tutaj z całą powagą i stanowczością orzeczono, iż  nieszczęście wyniknęło z tego, że to właśnie paskudna matka czarami uśmierciła dziecko. Trzecią, uznaną za podejrzaną była młoda dziewczyna, pasterka, która, wiele na to wskazuje, miała pomieszane w głowie. Łapała liście na wietrze, przydeptywała je i mówiła, że to myszy. W sumie aresztowano siedem kobiet i zamknięto w spichlerzu. Potem dowieziono jeszcze siedem. Typowano je raczej na zasadzie  jako „niepasujących do ustalonego wzorca” albo  też zwyczajnie podpadły prominentnym osobistościom w okolicy. Postawiono niewiastom zarzuty:  spotkania z diabłami w każdy  wtorek i czwartek (ciekawe dlaczego akurat w te dni?) obok zagajnika i kamienia zwanego we wsi Łysą Górą, wylatywanie poprzez kominy na tąż Łysą Górę, zatrzymywanie deszczów lub też  ich sprowadzanie (w zależności, co komu bardziej przeszkadzało) oraz zsyłanie na ludzi postrzałów przez dmuchanie do rękojeści ze stłuczonych tygli (przedziwny sposób i konia z rzędem temu, kto to wymyślił).  Jedyną osobą, która ujęła się za nieszczęsnymi był lokalny proboszcz Józef Możdżanowski.  Na wiele sposobów próbował przemówić dziedzicowi do rozumu, a gdy nic nie wskórał, konno wyjechał do samego króla Stanisława Augusta z prośbą o interwencję. Jednak do Warszawy z Doruchowa kawał drogi,  jakieś trzysta kilometrów, a sam dziedzic na takie działania księdza zareagował przyspieszeniem procesu, więc szanse na uratowanie kobiet były  znikome. Do procesu przystąpiono zgodnie z procedurą, według  instrukcji samego papieża; sprowadzono trzech sędziów, dwóch katów i trzech zakonników, którym oddano do dyspozycji dom zarządcy. Na początek uznano, iż warto skorzystać z  „klasyki” czyli poddać kobiety próbie wody.  Każdą wyprowadzono na most i związaną powrozami powoli spuszczano na wodę. Żadna jednak nie tonęła, gdyż obszerne spódnice, nim namokły, unosiły je na wodzie. To, jak wiadomo, przemawiało na ich niekorzyść i w oczach sędziów stanowiło dowód, iż parają się czarami, bowiem czysta woda je odrzuca. Jeden z naocznych świadków procesu w Doruchowie opisał przebieg tamtego pławienia: „Tegoż samego dnia (po pojmaniu ich) pławiono je w wodzie. Był to staw obszerny, który do dziś dnia egzystuje. Ponieważ w całej wsi i w sąsiedztwie rozruch powstał wielki, przeto zgromadziło się niezliczone mnóstwo ludu na to rzadkie widowisko pławienia czarownic; poszedłem także z drugimi i w ciżbie nie byłbym na pewno nic widział, gdyby nie syn jednego z dziedziców, około piętnaście lat liczący, mając łódkę zabrał mnie ze sobą, tak więc popłynęliśmy naprzeciwko mostu z którego czarownice pławić miano; widzieliśmy dokładnie całą ceremonię. Wprowadzono je na most, miały ręce powiązane; brano jedną kobietę po drugiej, założono pod pachy powróz, czterech ludzi na tym powrozie spuszczało ją powoli z mostu w wodę. Żadna z nich nie tonęła, albowiem suknie, a zwłaszcza obszerne spódnice, nim namokły, unosiły każdą z nich na powierzchni wody. Dziedzic był przytomny na koniu, a widząc pływającą wołał: „nie tonie — czarownica”. Słowa te, jakie się później pokazało, były nieodzownym wyrokiem, skazującym na śmierć niewinne ofiary. Ludzie natychmiast wyciągali kobiety i tym sposobem wszystkie siedem zostały czarownicami". (Cytat zaczerpnięto z "Przyjaciel Ludu" 1835). Tu chwilę się zatrzymam i opowiem o samej „próbie wody” jako jednej z metod ordaliów – sądu bożego, który miał na celu, poprzez pewne przyjęte zwyczajowo próby, wykazać niewinność, bądź winę oskarżonego. Absurdalność metody wodnej polegała na tym, że jeśli obwiniona się topiła - była oczyszczona z zarzutów, gdy zaś pływała - uznawano ją za winną i sądzono. Być może wywodziło się to z dwóch różnych od siebie sposobów myślenia. Pierwszy zakładał, iż czarownice, po zaślubinach z diabłem stawały się lekkie niczym piórko, więc trudno było je utopić. Drugi, iż woda, element natury uznawany za pochodzący od Stwórcy, dzięki swej czystości wypycha nieludzką, opanowaną przez demona naturę wiedźm. Jak można wnioskować była to nie tylko absurdalna ale i bardzo niemiarodajna tortura i z czasem sami skazujący zaczynali w nią powątpiewać (o tym bliżej i o pewnym eksperymencie z tym związanym opowiem w następnym odcinku). Samo pławienie polegało na tym, iż domniemaną wiedźmę wiązano najczęściej „w kozła”, tzn. prawą dłoń wiązano z lewą stopą, a lewą dłoń z prawą stopą, po czym przywiązana do liny opuszczano do wody. 

U doruchowskich niewiast na tym nie nastąpił koniec prób i  zastosowano również inny środek, mający zmusić je do przyznania się do winy, równie drastyczny;  wsadzono nieszczęsne do  drewnianych beczek, do których poprzyklejano kartki z napisem „Jezus + Maryja + Józef”, tak aby diabły nie miały do nich dostępu i nie mogły udzielić pomocy. Same beczki przygotowano tak, aby kobiety musiały w nich godzinami klęczeć, z rękoma związanymi od tyłu i wysuniętymi przez otwór w beczce.  Prócz tego stosowano „zwykłe” tortury, czyli rozciąganie kołem połączone z wbijaniem żelaznych grabi w plecy. Trzy z nich nie przeżyły,  a pozostałe na skutek niebywałego bólu przyznały się do winy, więc „sędziowie” mogli otrąbić sukces i przystąpić do dalszego działania. I tak, w majestacie prawa, 15 sierpnia 1775 roku, w święto Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, skazano na śmierć, przez spalenie na stosie, jedenaście  kobiet. Stos ustawiono pod Doruchowem.  Była to wielka, wkopana w ziemię  sosna i ułożone wokół niej warstwy pni i smolnych drew, przeplatane słomą. Na samym wierzchu konstrukcji znajdowała się równo usłana słoma i kilkanaście kloców dębowych, na których  umieszczono napis: „ Jezus! Maria! Józef!”. Nieszczęsne niewiasty przywieziono wozami i wciągnięto na stos po drabinach, również te które już nie żyły, a którym „na wszelki wypadek” odcięto głowy.

Stos zapłonął. Kobiety umierały w niewyobrażalnych cierpieniach, w asyście „sprawiedliwych”.

 Jednak na tym nie koniec historii i nie koniec ofiar.  Po spalonych zostały trzy córki, w wieku około piętnastu lat i również je uznano za skażone piętnem kontaktu z czarami. Sędzia odczytał, iż: „Będąc córkami czarownic, musiały się już nauczyć tej diabelskiej sztuki i dusze czartom zapisać. Aby się, więc wyrzekły wspólnictwa z diabłami, mają być u słupów rózgami smagane".  Jedna z dziewczynek kilka dni później zmarła.

 Doruchów porównywany jest do słynnego Salem i choć rozgłosu  takiego nie ma, jednak skala paranoicznego okrucieństwa, przyznacie, bardzo podobna.

Co do dalszych losów kołtuna dziedziczki źródła milczą.

 

Pozostając w Wielkopolsce, skorzystam z okazji i zajrzę do jej stolicy – Poznania.  Historia naliczyła, iż w nim przez dwieście  lat, w XVI i XVII wieku, o czary oskarżono około czterdzieści niewiast, co daje ciekawy wynik; jedna czarownica na pięć lat. Wspomnę też, iż właśnie tu, a dokładnie w Chwaliszewie odbył się w 1511 roku,  pierwszy proces o czary, zakończony skazaniem podsądnej na karę śmierci przez spalenie na stosie. Nie znamy z imienia kobiety, która została osądzona, wiemy jedynie, iż przewinieniem jej było  zatrucie wody w kadziach siedmiu z dziewięciu chwaliszewskich browarów i że zginęła w okresie Świąt Wielkanocnych. O czarownicy z Chwaliszewa nie zapomniano i prócz wystawienia performansu o jej tragedii,  powstała inicjatywa ufundowania dla niej pomnika, jednak, co trochę nie dziwi wśród oszczędnych Poznaniaków, nie spotkała się z dużym aplauzem.

 Pamięć o wielu innych, oskarżonych o czary kobiet  rozpłynęła się w mrokach historii i jedynie o nielicznych można dowiedzieć się co nieco, ze starych dokumentów. W protokole  z 1544 roku czytamy o przesłuchaniu trzech mieszkanek grodu nad Wartą, oskarżonych o uprawianie czarnej magii: Agnieszki z Żabikowa i Anny Maciejowej z  Siecczyzny  oraz Doroty Gniećkowej, której praktyki polegały na laniu gorącego wosku na wodę, odczynianiu czarów piwnych, znajdowaniu skarbów  i  leczeniu z nieszczęśliwej miłości. Dzisiaj takie praktyki zapewne w najgorszym razie spotkałyby się z dezaprobatą na jednym z portali społecznościowych, choć… może się mylę.   

W 1567 roku w Poznaniu o czarnoksięskie praktyki oskarżono niejaką Katarzynę z Nowca. Kobieta niewiele powiedziała podczas procesu, bo… nie wytrzymała tortur i zmarła w więzieniu, ale kat i tak spalił jej zwłoki pod szubienicą ustawioną za miastem. A w notce z 1582 przeczytać można o tym, iż niejaka Anna Chociszewska przyznać miała się do poczęcia dziecka szatana. W podobnej spisanej kilkadziesiąt lat później,  Regina Boraszka zeznała na torturach, że miała kilku adoratorów z ogonami. Wiele chyba nie trzeba się głowić nad tym, co zapewne, dalej stało się z kobietami.

Tyle w tym odcinku o niefortunnych niewiastach z Wielkopolski, choć jeszcze pozwolę sobie dodać parę zdań o pewnych procedurach stosowanych podczas procesów o czary, czyli o próbach, jakimi najczęściej poddawane były podejrzane. Prócz próby wody najczęściej stosowanymi były jeszcze:

Próba ognia, gdzie oskarżona musiała przenieść rozpalone żelazo, a następnie owijano jej dłonie poświęconym woskiem, skrapiano wodą święconą i zostawiano na trzy dni z tym opatrunkiem. Po tym czasie sprawdzano, jeśli ręce się goiły, świadczyły o niewinności, jeśli nie, były dowodem konszachtów z mocami nieczystymi. Inną wersja tej próby było chodzenie gołymi stopami po rozgrzanych lemieszach albo po płonącym ognisku.

 

Próba łez – na pozór prosta, opierała się na wierzeniach, iż czarownica nie jest w stanie uronić choćby jednej łzy. Sędzia nakłaniał oskarżoną by się rozpłakała i choć to nie wydaje się zbyt skomplikowane, bywało, iż  przerażone kobiety  nie były w stanie się rozpłakać.

Próba wagi – wywodząca się z podobnego domniemania, co próba wody, czyli że na skutek paktu z siłami nieczystymi czarownice są bardzo lekkie, dzięki czemu właśnie mogą też latać. Oskarżona przed wejściem na wagę musiała się rozebrać i rozpuścić włosy, by nie mogła ukryć żadnych ciężarów. Jeśli ważyła mniej niż określona norma, około pięćdziesiąt kilogramów, stanowiło to dowód winy.

Próba igły - zgodnie z wierzeniami, szatan, biorąc niewiastę w posiadanie pozostawiał na jej ciele znamię. Próbę igły rozpoczynano od dokładnego golenia włosów na ciele oskarżonej, czasem je wypalano,  a następnie dokładnie oglądano ciało w poszukiwaniu znamion, a należały do nich pieprzyki, brodawki, kurzajki itp. Nakłuwano je wówczas i jeśli nie pojawiła się krew, był to bezsprzeczny dowód konszachtów onej z diabłem. Publicznie roznegliżowane kobiety, były częstokroć w takim szoku, że podczas próby igły nie odczuwały bólu. Obecny stan wiedzy z dziedziny medycyny dowodzi, że istnienie na ciele kobiety miejsca niewrażliwego na ból, które na dodatek nie krwawi jest czymś normalnym, w szczególności, gdy chodzi o kobiety w okresie przekwitania.

Jeśli powyższe próby nie potwierdziły oskarżenia, bywało iż sąd zwalniał domniemaną czarownicę, zobowiązując do przysięgi oczyszczającej, jednocześnie stawiając wymóg, by jej słowa potwierdziło sześciu współprzysiężników. Jedna same próby, na ogół, nie miały ciężaru dowodowego i były wstępną weryfikacją, prowadzącą do dalszych postępowań.

 

W następnym odcinku opiszę niezwykle ciekawy proces o czarownice, który, jak się okazało, odbył się prawie u progu mego domu… no przesadzam ciut, ale na tyle blisko, iż udałam się na wyprawę w te rejony, z zamiarem odszukania Łysej Góry i klimatu i czaru tamtych miejsc.