Wujek Stach z zaciekawieniem, ale i niedowierzaniem wysłuchał historii
opowiedzianej przez Olgę i Roberta. Przyjechał w odwiedziny zaraz na
drugi dzień po telefonie od nich. Gospodarze oprowadzali go po domu i
raz jeszcze zrelacjonowali ostatnie wydarzenia. Sędzia obszedł dostojnym
krokiem wszystkie pomieszczenia na parterze, jedne udogodnienia i
modernizacje pochwalił, inne zganił, jako rozrzutność i nazbyt światowe
nowinki. Zachowując godność i powagę zajrzał do spiżarni, piwnicy,
komórki, kotłowni i tylko do obejrzenia pokoi na piętrze i samego
strychu, nie dał się namówić.
- Za wysokie progi na moje stare nogi.
- Masz rację wujku - przytaknęła Olga. - Lepiej chodźmy napić się herbaty, mam jaśminową.
- Pamiętałaś Olusiu, że to moja ulubiona?
-
Oczywiście. Zapach jaśminu nieodmiennie kojarzy mi się z tobą i ciocią
Heleną, z celebrowaniem zaparzania, podawania i picia herbaty. Wy
nauczyliście mnie cenić sobie tę prostą przyjemność.
Twarz wuja
zajaśniała radością. Olga była córką jego siostry ciotecznej i właściwie
najbliższą krewną. On sam, jako jedynak i bezdzietny wdowiec, nie mógł
uskarżać się na zbyt liczną rodzinę i z każdym upływającym rokiem, coraz
bardziej cenił kontakty z tymi bliskimi, którzy mu pozostali.
W
salonie wszystko było już przygotowane na powitanie gościa. Olga
poprosiła starsze dzieci o opiekę nad małym Patrykiem i zostali sami w
trójkę z Robertem. Sędzia usiadł w fotelu, wyjął z teczki, obity w skórę
notatnik, długopis, upił ze stojącej przed nim filiżanki napar
herbaciany i odchrząknął.
- No to opowiadajcie moim mili.
- W
sumie wszystko ci już powiedzieliśmy wujku - odpowiedział Robert -
wszystko co najważniejsze, a jeśli coś nam umknęło, to pewnie dopowiemy w
trakcie twojego śledztwa.
- Taaak, wynotowałem sobie pewne nieścisłości i jeśli pozwolicie...
- Niech wuj pyta.
- Po pierwsze, co z kamieniem?
- Nic. Leży wciąż.
- Gdzie dokładnie?
- W ogrodzie - odpowiedzieli razem gospodarze.
- Ty mów - ustąpiła Robertowi Olga.
-
Kamień wciąż jest w ogrodzie. Po tamtym nieszczęśliwym wypadku
podjęliśmy decyzję, że dopóki nie wyjaśnimy tajemnicy domu, nic nie
będziemy tu zmieniać.
- Ale jak szybko tego nie wyjaśnimy, to wyprowadzamy się natychmiast - weszła mu w słowo żona.
- Tak... - wujek Stach zapisał sobie coś w notatniku.
- Druga rzecz- czy mógłbyś Robercie, dostarczyć mi listę osób, które mają znaczenie w tej historii?
-
Tak, mam nawet taką przygotowaną. Zapisałem wszystko co ustaliłem;
imiona, nazwiska, daty. Gdzieś to położyłem... Czekaj, chyba w sypialni.
Wyszedł. Olga z wujem zostali sami.
- Oluś, a co ty o tym sądzisz?
-
Boję się. Bardzo się boję wujku, o dzieci, o Roberta, siebie... Mam
sny... zagadkowe, straszliwe... Boję się spać i boję się nie spać, bo
wtedy leżę i nasłuchuję i wydaje mi się, że go słyszę.
- Kogo?
- Tamtego.
-
No właśnie, to następny punkt, kim jest Tamten, bo z waszych opowiadań
trudno się rozeznać? Czy to ojciec tego chłopca, Kostka?
- Nie wiem
wujku. Czasem myślę, że tak, a czasem wydaje mi się, że to były
właściciel, a czasem, że to całkiem inny, nieziemski byt - jakiś duch,
demon... Co ty też sobie myślisz słuchając takich wynurzeń - głos jej
się załamał - pewnie, że całkiem ogłupiałam? Wujku! Ja wiem, jak to
brzmi... ale... - rozpłakała się.
Wujek spokojnie odłożył notatnik, wstał z lekkim stęknięciem z fotela, podszedł do niej i położył rękę na ramieniu.
-
Wierzę ci dziecko, wierzę we wszystko co mi powiedzieliście. Wbrew temu
co się utarło, moja praca nauczyła mnie wyczulenia na rzeczy niedające
się wytłumaczyć żadnym paragrafem czy przepisem. Wiele razy spotkałem
się ze sprawami przeczącymi zdrowemu rozsądkowi i wysłuchałem wielu
wynurzeń, które ocierały się o sprawy, na które rozum nie dawał
odpowiedzi.
Do pokoju wszedł Robert z kartką w ręce.
- Przepraszam, że tak długo, nie mogłem znaleźć...
Olga wytarła łzy, wstała, poprawiła sukienkę i spokojnym już głosem zaproponowała
- Napijecie się jeszcze herbaty? Może zaparzę świeżej?
Sędzia wziął od Roberta listę.
-
Nie Oluś, dziękuję. Czekaj, kogo my tu mamy? Konstanty Breitz, syn i
ojciec, Janina Breitz, Abraham Lipski... A jak nazywa się ten kolega
Tymka?
- Niestety wciąż nie znamy jego nazwiska - przyznał z zawstydzeniem Robert.
Wujek postawił jakiś znaczek w swoim notatniku.
- Dobrze... jest jeszcze jedna osoba, której ślad warto zbadać.
- Kto taki?
- Owa panna, co to ją Konstanty syn uwiódł, a która odeszła brzemienna...
- Fakt! - wykrzyknął Robert - Cholera, muszę odszukać tego faceta ze szpitala...
Tymoteusz skończył pisanie listu do Kostka. Zredagowali go razem z Julką.
Cześć. Przepraszam za ostatnie moje zachowanie. Bardzo chcę z tobą porozmawiać. Czekaj na ławce przed szkołą o osiemnastej.
- A jak nie przeczyta tego do jutra i nie przyjdzie?
- To przyjdzie pojutrze albo popojutrze... Będziemy tam zachodzić o osiemnastej każdego dnia, do skutku, aż się z nim spotkamy.
- Nie chcę z nim rozmawiać Ju, mówiłem ci.
- Oj, no wiem. Spoko, obiecałam ci przecież, ja z nim pogadam.
Wzięła
kopertę z wiadomością i wyszła do ogrodu. Bała się tajemniczego miejsca
przy kamieniu, ale skoro to tam miała zostawić przesyłkę dla Kostka
musi przełamać obawy. Zbliżała się do fatalnego błotka z duszą na
ramieniu.
Ciekawe jak ten cwaniaczek Kostek dostaje się do naszego ogrodu niezauważony? Naszego? Czy to faktycznie nasz ogród i nasz dom?
Wsunęła tak kopertę pod kamień, aby pozostała widoczna i biegiem wróciła do domu.
Wujek Stach zatelefonował dwa dni później, odebrała Olga.
-
Oluś? Słuchaj, mam coś, wpadnę do was wieczorem. Praktycznie przez
ostatnie dwie doby nie spałem i nie jadłem... Nie, nie rób obiadu dla
mnie, nie jestem głodny, raczej naszykuj dzbanek jaśminowej, żeby nie
zaschło mi w gardle...
Rozsiedli się w salonie, wujek w fotelu,
Olga z Patrykiem na kolanach na kanapie, a Robert nigdzie nie usiadł,
tylko podrażniony chodził po pokoju.
- Usiądź - poprosił do wuj - nie ma co wprowadzać nerwowej atmosfery.
Robert posłuchał go, choć widać było, że robi to niechętnie.
-
Moi drodzy, naprowadziliście mnie na trop arcyciekawej historii sprzed
lat. Poszperałam tu i tam, popytałem tego i tamtego... odświeżyłem pewne
znajomości i upomniałem się, choć to nieeleganckie, o pewne
zobowiązania... Nieważne, ważne że mamy wyniki. Otóż... pierwsza
rewelacja: wyjaśniło się kim było małżeństwo Breitz? Właściwie to nie do
końca oczywiste, ale sporo rzeczy się o nich dowiedziałem. Zjawili się w
naszym mieście tuż przed wojną i wszystko wskazuje na to, że byli
uciekinierami i zmienili nazwisko, zacierając ślady poprzedniego życia.
Jednak nie wszystko da się dokładnie powycierać. Pan Breitz, znany
wcześniej jako Robert Klich poszukiwany był listem gończym i oskarżany o
poważne malwersacje finansowe, a z jego żony, też zdaje się było w
młodości, niezłe ziółko... Nie wiem dokładnie, w jaki sposób trafili do
naszego miasta, ale już niedługo po przyjeździe zaczęli pokazywać się w
towarzystwie Abrahama Lipskiego. I tu druga rewelacja, sam pan Lipski -
milioner, ekscentryk, dziwak, samotnik parający się czymś w rodzaju
ezoterycznej kabały. Dotarłem do akt sprawy przeciw niemu i... wiele
było tam o kabale, jak też o bardziej mrocznych praktykach
okultystycznych.
- Co to właściwie jest kabała? - zapytała Olga.
-
Hmm... jakby to przystępnie... Postaram się ci nakreślić z grubsza, ale
niezwykle trudno, tak w kilku zdaniach. Otóż, według kabalistów
człowiek i Bóg stoją na dwóch brzegach przepaści, z jednej strony nasz
materialny kosmos, z drugiej En-Sof, niepojęty i niewyłowiony Bóg, a
pomiędzy nimi znajduje się dziesięć pośrednich światów, zwanych sefirot.
Nad przepaścią oddzielającą człowieka od Boga pojawić się mogą duchowe
mosty i właśnie poprzez owe sefirot, które można określić też jako
swoiste "kanały mediacyjne" między En Sof a naszym uniwersum, objawia
się sam Bóg. Wstępnym zadaniem kabały jest poznanie relacji między
sefirot, En Sof a naszym światem. Wstępnym, bo przygotowuje ono drogę
dla swoistych praktyk o magicznym charakterze. Kabalista może bowiem
wpływać na sefirot, aby pobudzać, ułatwiać i wywoływać
przejścia-mediacje pomiędzy poszczególnymi światami... Zaschło mi w
gardle...
Robert zerwał się i nalał wujowi herbaty. Olga siedziała zasłuchana, mały Patryk usnął w jej ramionach.
-
Tak... - wujek podjął wątek - na czym to ja... A tak, kabała. Otóż moi
drodzy, prawdziwa kabała nie ma wiele wspólnego z praktykami
magicznymi, jednak wielu jej wyznawców zbacza z prostej ścieżki i
schodzi na manowce i zaczyna parać się tak zwaną czarną magią. To zdaje
się przydarzyło panu Lipskiemu. W latach trzydziestych było o nim
głośno, musiał wycofać się z kilku większych geszeftów, musiał uciszyć
kilku wścibskich dziennikarzy...
- Zabił ich - przeraziła się Olga.
-
Nie, skąd? No, przynajmniej nic takiego nie wyszło na światło dzienne,
choć istnieje pewna niewyjaśniona do końca sprawa reportera jednego z
poczytnych wówczas dzienników... ale to rzecz nie na dzisiejszy wieczór.
Abraham Lipski zapłacił komu trzeba i kupił milczenie, ale wiadomo, nie
ma takich pieniędzy, aby móc zatkać buzie wszystkim wkoło. Dotarłem do
akt sprawy, w której jedna kobieta oskarżyła Lipskiego, iż oficjalnie
zatrudnił jej syna jako swojego szofera, a faktycznie zwerbował go do
sekty i zamordował, składając w ofierze.
- O Boże! To straszne! Coraz bardziej mam ochotę natychmiast stąd uciec!
- Ciii - uciszył żonę Robert - uspokój się, nie krzycz i podaj mi Patryka, śpi, zaniosę go do łóżeczka.
Gdy wrócił do salonu, wujek podjął opowieść, zwracając się do siostrzenicy.
-
Nie wiadomo Oluś, czy zabił swojego szofera, nie udowodniono tego.
Sprawa tamtego młodzieńca nie została właściwie wyjaśniona. Nie
znaleziono ciała, ani niczego co świadczyłoby o jego zamordowaniu, mógł
też chłopak uciec do "lepszego życia" w większym mieście. I tu na arenę
wkraczają Breitzowie. Konstanty i jego żona dają alibi Lipskiemu,
wspierając go i dając świadectwo o jego niewinności. Robert zwrócił
uwagę na wpis w księdze wieczystej o ustanowieniu dożywocia na rzecz
Lipskiego i zapewne też widział wzmiankę o akcie darowizny, jaki ten
ustanowił na rzecz małżeństwa Breitz. Przekazał w ich ręce sporą część
swojego majątku, między innymi ten dom i ogród, jak też też szereg
innych nieruchomości. W czasie wojny utracili sporo z nich, jednak jak
widać nie wszystko, bo korzystali z majątku Lipskiego do końca swojego
życia i żadne z nich nie pracowało, a żyli na wysokiej stopie. Sam
Lipski po przepisaniu na nich swojego majątku, praktycznie nigdzie się
nie pokazywał i przebywał tylko w domu, w którym wy teraz mieszkacie.
Zdaje się, że coraz mocniej zanurzał się w ezoterykę i zajmował swoimi
mrocznymi praktykami, aż nagle...i teraz uważajcie... nagle zaginął.
- Co? Jak to zaginął? Gdzie zaginął? W tym domu? - Tym razem to Robert uniósł głos.
-
No to kolejna zagadkowa sprawa. Breitzowie zgłosili zniknięcie
Lipskiego w czterdziestym roku, ale wtedy trwała już wojna i mało kto
przejmował się losem obywatela pochodzenia żydowskiego.
- Ale jak mógł zniknąć? Co niby, wyszedł sobie z domu i nie wrócił? Ile on wtedy miał lat, co?
Sędzia wyjął swój notes w skórzanej oprawie, przekartkował i znalazłszy odpowiedni wpis odpowiedział:
-
Miał sześćdziesiąt siedem lat w momencie zniknięcia, według tego co mam
zanotowane. A jak do tego doszło, opisali Breizowie w zgłoszeniu na
policji i według nich, wszedł wieczorem dwudziestego czerwca tysiąc
dziewięćset czterdziestego do swojego pokoju, a rano już go w im nie
było.
- Jasna cholera! - przeklął Robert.
Olga skrzywiła się, ale nie skomentowała tego.
- Nie szukali go, nie czekali aż się znajdzie? - dopytywał się Robert.
-
Szukali, dawali ogłoszenia... no, ale była wojna... Widzisz, uznanie za
zmarłego to delikatna materia prawna. Generalnie w naszym prawodawstwie
ustalony jest okres dziesięciu lat od momentu zaginięcia, jednak przy
pewnych przesłankach można skrócić go do lat pięciu. Jedną z takich
przesłanek jest ukończenie siedemdziesięciu lat przez zaginionego w
chwili uznania go za zmarłego. No i niebagatelny wpływ miała tu sama
wojna... W każdym razie zaraz po jej zakończeniu, Breitzowie
przeprowadzili postępowanie o stwierdzenie zgonu Lipskiego, wykreślili z
księgi wieczystej prawo dożywocia ustanowione na jego rzecz i
przedstawili testament, w którym czynił ich jedynymi spadkobiercami
reszty majątku.
- Jak amen w pacierzu zamordowali go.
- No tego,
mój drogi, nie możemy być pewni, nie mając dowodów. W każdym razie
Abraham Lipski został uznany za zmarłego, a Breitzowie...
- Czy Lipski mieszkał w pokoju na piętrze? - przerwała mu Olga.
-
Nie wiem Oluś... We wpisie w księdze określona została tylko dożywotnia
używalność pokoju z prawem korzystania z innych pomieszczeń, a jaki to
dokładnie pokój...
- To pokój Tymka... Jestem tego pewna... Widać z niego ogród i kamienie i... O Boże... Tymek!
Zerwała się i wybiegła.
Panowie spojrzeli po sobie i Robert ciężko westchnął.
- Źle to znosi.
- Nie ma się co dziwić... Pójdę lepiej już, a ty idź ją uspokój...
- Ale to chyba nie wszystko, co wuju?
-
Właściwie wszystko, co do tego momentu odkryłem, ale faktycznie sporo
jeszcze do wyjaśnienia. Wciąż nie wiemy kim tak naprawdę jest Tamten? A
ty co tam dowiedziałeś się w sprawie tej ciężarnej panny, co to uciekła
Konstantemu synowi?
- Właściwie nic... Facet, który mógłby mi pomóc,
został już wypisany ze szpitala, musiałbym pojechać do niego do domu, a
tak trochę mi głupio go nachodzić.
- Głupio? Eee, nie... Odwiedź go, grzecznie zapytaj o zdrowie, a przy okazji dowiedz się nazwiska. To ważny trop.
- Masz rację, jutro się tym zajmę. Dzięki wujku. Nie wiem jak będziemy mogli...
-
Daj spokój, przecież takie grzebanie w historii to dla mnie czyta
przyjemność. No nic... dobranoc, ucałuj ode mnie Olgę i dzieciaki.
Zadzwonię, gdy odkryję coś nowego...
- Dobranoc.
Odprowadził sędziego do drzwi. Gdy wracał zobaczył w korytarzu siedzącą na schodach Julkę.
- Co tam? - zapytał.
Wstała, podeszła do niego i przytuliła się.
- Przyznaj się, podsłuchiwałaś?
- Tak tato... wszystko słyszałam.
- Julka...
- Tatusiu... To wszystko takie straszne... a ja wiem coś jeszcze.
- Co? Co takiego? I skąd?
- Bo ja wczoraj spotkałam się z Kostkiem, kolegą Tymka.
Crisstimm
São Paulo
присъединил се:
The more I learn about people the more I like my dachshunds
Kostek (część szósta)
Julia przyglądała się bacznie swojej twarzy w lustrze.
Nos w porządku, czoło też, usta ujdą, oczy mogłyby mieć bardziej intensywny kolor... ale rzęsy? Za krótkie, za proste, za rzadkie. Masakra jakaś. Jezu, wyglądam jak jakaś dziunia.
- Mamo! Maaaaamo!
Olga wpadła niczym bomba do łazienki.
- Co się dzieje? Julka?
- Mamo?
- Tak kochanie? Coś złego się dzieje?
- Mamo, popatrz na moje rzęsy.
- Co?
Podeszła bliżej córki, by przyjrzeć się jej przymkniętym oczom. Serce wciąż mocno waliło i czuła, jak drżą jej dłonie. Przestraszyła się słysząc rozpaczliwe wołanie i przez te kilkadziesiąt sekund zanim dotarła do łazienki, przemknęły jej przez myśl co najmniej trzy straszliwe powody krzyku. Ostatnio na wszystko reagowała emocjonalnie i zbyt nerwowo.
- Nie, nic nie widzę. Co z nimi nie tak?
- Mamo, to jakaś masakra! Jak mam się tak pokazać?
- Ale jak?
- No sama popatrz, rzęsy mi się jakoś tak rozdzielają, są zbyt proste i rzadkie i wyglądają obleśnie.
- Jezu, Julka! Co ty wygadujesz? Masz normalne rzęsy i nie wiem, o co tyle zamieszania.
- Ależ oczywiście! Wiedziałam, że mi nie pomożesz! Wielkie dzięki!
Wbrew sytuacji, krzyki córki działały na Olgę uspokajająco. Tak, takie właśnie powinni mieć problemy. Dorastanie dzieci, oburzenie nastolatki, uczenie się akceptacji swojego ciała i wyglądu.
- Córciu.... Kochanie. Uwierz, twoje rzęsy wyglądają bardzo ładnie. Jeszcze nie raz znajdziesz w sobie coś, co chciałabyś poprawić, zmienić, jednak z czasem zauważysz, że wcale nie jest to takie złe, jak się początkowo wydawało i właśnie te rzeczy sprawiają, że jesteś jedyna i niepowtarzalna. Jeśli tak bardzo ci zależy na korekcie, podkreśleniu, pozwolę ci używać mojej maskary. Tylko proszę, żebyś delikatnie z niej korzystała... delikatnie... i tylko na jakieś szczególne okazje.
Kiedy wyszła z łazienki, głęboko odetchnęła, nawet zdobyła się na uśmiech. Ach, te dramaty nastolatek.
Budynek sądu, w którym mieścił się wydział ksiąg wieczystych, wyglądał nobliwie i wzbudzał należyty szacunek. Przestępując progi gmachu, od razu czuło się atmosferę powagi prawa i ciężaru spraw jakie w nich się rozegrały. Zajrzeć do księgi wieczystej można przez internet, jednak Robert uznał, że aby dociec sedna tajemnicy domu, musi poczuć zapach i dotyk papieru, na którym zapisana jest historia nieruchomości. Wylegitymował się starszej pani siedzącej za biurkiem i przedstawił swoją prośbę.
- Chodzi panu o wypis?
- Nie, tylko o przejrzenie księgi wieczystej.
- Mogę panu podać najważniejsze informacje z komputera.
- No właśnie, że zależy mi na wglądzie w samą księgę.
- Hmm... skoro tak, w takim razie proszę usiąść i poczekać, muszę ją odszukać.
Przyniesiona przez nią księga przypominała duży skoroszyt w tekturowej okładce, przewiązany szmacianą wstążeczką. Robert przebiegał wzrokiem po wyblakłych słowach, wpisanych starannymi, choć różnymi charakterami pisma urzędników.
Adres, numer działki, powierzchnia, jest; właściciele.
Na ostatnim miejscu wpisani byli oni: Robert i Olga Dec, nad nimi kobieta, która im sprzedała nieruchomość, wyżej Konstanty Breitz, który dziedziczył po Konstantym i Janinie Breitz. Lista kończyła się tajemniczym wpisem: Abraham Lipski.
Dla dopełnienia formalności i pod wpływem wnikliwego spojrzenia urzędniczki, Robert postanowił jeszcze przejrzeć dział trzeci i czwarty księgi wieczystej. Uwagę przykuł wpis o dożywotniej służebności na rzecz owego Abrahama Lipskiego, polegającej na prawie mieszkania i użytkowania jednego pokoju i możliwości korzystania z innych części domu i ogrodu. Wpis oznaczony był datą: czternasty września 1938 roku, a zaraz pod widniała data jego wykreślenia dwudziesty ósmy marca 1946 roku. Powodem wykreślenia była śmierć dożywotnika.
Robert dokładnie spisał imiona, nazwiska, daty.
Ciężko będzie to wszystko rozsupłać i poukładać, już i tak zbyt wiele czasu poświęca tej sprawie, co w efekcie odbija się na pracy zawodowej. Wyraźnie czuł niezadowolenie szefa i współpracowników.
- Tymek!
Krzyk wyrwał chłopca z zadumy. Obejrzał się. W odległości kilku kroków stał zdyszany Kostek. Opalony, włosy miał przycięte króciutko na jeża i jakby od ostatniego spotkania trochę urósł.
- Dogoniłem cię.
- Czego chcesz? - burknął Tymoteusz.
- Ej no, stary, to tak mnie witasz?
- Wcale nie chce cię witać.
- Tymek, co jest?
- A co ma być? Nie mam zamiaru gadać z tobą, rodzice mi zresztą zabronili.
- Niby dlaczego? Co złego zrobiłem?
Tymek wzruszył ramionami i odwrócił się, dając do zrozumienia, że według niego rozmowa jest skończona. Kostek jednak nie dał za wygraną, wyprzedził go i zaszedł mu drogę.
- Stary, to przecież ja... O co chodzi? Wystraszyłem cię wtedy pod szkołą? Sorki. To on tak mi kazał, uwierz... Kurde no... Tymek, naprawdę mi przykro. Poczekaj. Zaraz wszystko ci wytłumaczę. No zatrzymaj się.
Tymoteusz przystanął.
- To mów.
- Kiedy nie wiem jak zacząć?
- Normalnie, od początku. I szybko, bo nie mam czasu.
- Dobra... Może jednak usiądziemy gdzieś, to dłuższa historia.
- Nie.
- Okej, w takim razie będę się streszczał. Widzisz... faktycznie zakumplowałem się z tobą, bo zamieszkaliście w tym domu, ale potem gdy cię bliżej poznałem, to bardzo polubiłem. Jesteśmy przyjaciółmi, pamiętasz?
Tymek prychnął niedowierzająco.
- Akurat uwierzę, dobrze wiem, że wcale nie zależało ci na mojej przyjaźni.
- Kurde stary... może na początku bardziej chodziło o dom, ale potem...
- O co, do licha, chodzi z tym całym domem?
Kostek zamilkł. Przystanął i chwycił za ramię Tymoteusza, aby ten zrobił to samo. Patrzyli przez chwilę sobie w oczy i Tymkowi przypomniały się popołudnia spędzane w milczeniu nad błotnistą kałużą w ogrodzie. Poczuł, że przez ciało przenika zimny dreszcz.
- To powinien być nasz dom - wyszeptał Kostek.
- Co?
- Tak mówi Tamten i ja... też tak czuję, to nasz dom.
- Ale jak wasz, skoro jest nasz?
- No właśnie... jest wasz, a nie powinien. Należał do mojego pradziadka i to ja... to znaczy mój tata... Tamten, jest prawdziwym spadkobiercą.
- Kłamiesz! To co wygadujesz, to kompletne bzdury. Nie chcę cię znać! Nie chcę słyszeć o Tamtym! Nie chcę! - Tymek odepchnął kolegę i puścił się biegiem w kierunku domu.
- Tymek! - Kostek biegł za nim - Tymek! Wysłuchaj mnie proszę! Musisz wiedzieć! Zatrzymaj się! Tyyymek!
Tymoteusz jednak pędził dalej, zatykając dłońmi uszy. Pomimo tego krzyk kolegi usłyszał wyraźnie.
- Tymek! Jak będziesz gotów pogadać zostaw wiadomość przy kamieniach!
Robert zdał żonie relację z wizyty w wydziale ksiąg wieczystych. Wyjął z teczki zapisaną notatkami kartkę i pokazał listę nazwisk.
- Widzisz? Z tego wynika, że Breitzowie otrzymali dom w darowiźnie od Abrahama Lipskiego tuż przed wojną, w zamian ustanowili dla niego prawo dożywotniego użytkowania. Warto by było dotrzeć do tej umowy i dowiedzieć się czegoś więcej... Hmm... Sam Lipski nie pomieszkiwał u nich długo, jak widzisz w czterdziestym szóstym wykreślono wpis. Kim był ten Lipski? Dlaczego podarował obcym osobom okazały dom? Kim byli Breitzowie?
- Nie wiemy czy byli sobie obcy - wtrąciła Olga.
- W sumie tak, ale coś mi mówi, że to żadna rodzina. Jakby to, do cholery, ugryźć?
- Może wujek Stach?
- Co wujek Stach?
- No wiesz może on by pomógł? Sędzia na emeryturze, samotny... w dodatku zawsze lubił kryminalne zagadki. Ma czas, doświadczenie i chęci też mu pewnie nie zabraknie.
- A wiesz? To wcale nie takie głupie. Stachu wciąż powinien mieć koneksje i dojścia do przeróżnych dokumentów... właściwie to może być strzał w dziesiątkę. Jesteś genialna!
- E tam - zaśmiała się - wcale nie jestem... no może trochę... albo dobra, niech będzie; jestem genialna.
Popatrzył na uśmiech żony, ostatnio rzadko gościł na jej ustach.
- Poczekaj, zaraz znajdę numer do niego. Mam go zapisany w starym kalendarzu... Nie, powinnam w nowym też mieć, pamiętam, że przepisywałam. Czekaj, czekaj. O jest! Popatrz. Ja mam zatelefonować, czy ty? Może lepiej ty, bo wiesz... faceci zawsze się lepiej dogadają. A z drugiej strony to mój wujek przecież i... Co mi się tak przyglądasz? Jestem brudna na twarzy?
- Co? Nie... Masz najpiękniejszy uśmiech świata.
Tymoteusz o spotkaniu z Kostkiem opowiedział siostrze zaraz po powrocie do domu.
- Idiota kompletny jesteś, czemu go nie wysłuchałeś?
- Bałem się. Sami mnie nakręciliście przeciwko niemu.
- Oj no tak... ale w biały dzień na ulicy? Czego tu się bać? Przecież nie zjadłby cię.
- Łatwo ci teraz tak mówić... Jak go zobaczyłam, to mało co nie posikałem się ze strachu.
- No dobra, szkoda, ale wyszło jak wyszło... Warto jednak posłuchać co ten dupek chce nam wyjaśnić, to znaczy tobie.
- O nie, nie namówisz mnie, żebym poszedł na spotkanie z nim, nawet zanieść wiadomość nie pójdę. Za nic nie podejdę do tego paskudnego kamienia.
- Tymek, to może być bardzo ważne.
- Nie... Jak będziesz mnie zmuszać, powiem rodzicom.
- Nie, spoko, nie będę cię... tylko napisz do niego, ja zaniosę.
- Jula, kurde, powiedziałem, nie pójdę na żadne spotkanie.
- Dobra spoko, tylko napisz do niego... Ja sama pójdę pogadać.
Nos w porządku, czoło też, usta ujdą, oczy mogłyby mieć bardziej intensywny kolor... ale rzęsy? Za krótkie, za proste, za rzadkie. Masakra jakaś. Jezu, wyglądam jak jakaś dziunia.
- Mamo! Maaaaamo!
Olga wpadła niczym bomba do łazienki.
- Co się dzieje? Julka?
- Mamo?
- Tak kochanie? Coś złego się dzieje?
- Mamo, popatrz na moje rzęsy.
- Co?
Podeszła bliżej córki, by przyjrzeć się jej przymkniętym oczom. Serce wciąż mocno waliło i czuła, jak drżą jej dłonie. Przestraszyła się słysząc rozpaczliwe wołanie i przez te kilkadziesiąt sekund zanim dotarła do łazienki, przemknęły jej przez myśl co najmniej trzy straszliwe powody krzyku. Ostatnio na wszystko reagowała emocjonalnie i zbyt nerwowo.
- Nie, nic nie widzę. Co z nimi nie tak?
- Mamo, to jakaś masakra! Jak mam się tak pokazać?
- Ale jak?
- No sama popatrz, rzęsy mi się jakoś tak rozdzielają, są zbyt proste i rzadkie i wyglądają obleśnie.
- Jezu, Julka! Co ty wygadujesz? Masz normalne rzęsy i nie wiem, o co tyle zamieszania.
- Ależ oczywiście! Wiedziałam, że mi nie pomożesz! Wielkie dzięki!
Wbrew sytuacji, krzyki córki działały na Olgę uspokajająco. Tak, takie właśnie powinni mieć problemy. Dorastanie dzieci, oburzenie nastolatki, uczenie się akceptacji swojego ciała i wyglądu.
- Córciu.... Kochanie. Uwierz, twoje rzęsy wyglądają bardzo ładnie. Jeszcze nie raz znajdziesz w sobie coś, co chciałabyś poprawić, zmienić, jednak z czasem zauważysz, że wcale nie jest to takie złe, jak się początkowo wydawało i właśnie te rzeczy sprawiają, że jesteś jedyna i niepowtarzalna. Jeśli tak bardzo ci zależy na korekcie, podkreśleniu, pozwolę ci używać mojej maskary. Tylko proszę, żebyś delikatnie z niej korzystała... delikatnie... i tylko na jakieś szczególne okazje.
Kiedy wyszła z łazienki, głęboko odetchnęła, nawet zdobyła się na uśmiech. Ach, te dramaty nastolatek.
Budynek sądu, w którym mieścił się wydział ksiąg wieczystych, wyglądał nobliwie i wzbudzał należyty szacunek. Przestępując progi gmachu, od razu czuło się atmosferę powagi prawa i ciężaru spraw jakie w nich się rozegrały. Zajrzeć do księgi wieczystej można przez internet, jednak Robert uznał, że aby dociec sedna tajemnicy domu, musi poczuć zapach i dotyk papieru, na którym zapisana jest historia nieruchomości. Wylegitymował się starszej pani siedzącej za biurkiem i przedstawił swoją prośbę.
- Chodzi panu o wypis?
- Nie, tylko o przejrzenie księgi wieczystej.
- Mogę panu podać najważniejsze informacje z komputera.
- No właśnie, że zależy mi na wglądzie w samą księgę.
- Hmm... skoro tak, w takim razie proszę usiąść i poczekać, muszę ją odszukać.
Przyniesiona przez nią księga przypominała duży skoroszyt w tekturowej okładce, przewiązany szmacianą wstążeczką. Robert przebiegał wzrokiem po wyblakłych słowach, wpisanych starannymi, choć różnymi charakterami pisma urzędników.
Adres, numer działki, powierzchnia, jest; właściciele.
Na ostatnim miejscu wpisani byli oni: Robert i Olga Dec, nad nimi kobieta, która im sprzedała nieruchomość, wyżej Konstanty Breitz, który dziedziczył po Konstantym i Janinie Breitz. Lista kończyła się tajemniczym wpisem: Abraham Lipski.
Dla dopełnienia formalności i pod wpływem wnikliwego spojrzenia urzędniczki, Robert postanowił jeszcze przejrzeć dział trzeci i czwarty księgi wieczystej. Uwagę przykuł wpis o dożywotniej służebności na rzecz owego Abrahama Lipskiego, polegającej na prawie mieszkania i użytkowania jednego pokoju i możliwości korzystania z innych części domu i ogrodu. Wpis oznaczony był datą: czternasty września 1938 roku, a zaraz pod widniała data jego wykreślenia dwudziesty ósmy marca 1946 roku. Powodem wykreślenia była śmierć dożywotnika.
Robert dokładnie spisał imiona, nazwiska, daty.
Ciężko będzie to wszystko rozsupłać i poukładać, już i tak zbyt wiele czasu poświęca tej sprawie, co w efekcie odbija się na pracy zawodowej. Wyraźnie czuł niezadowolenie szefa i współpracowników.
- Tymek!
Krzyk wyrwał chłopca z zadumy. Obejrzał się. W odległości kilku kroków stał zdyszany Kostek. Opalony, włosy miał przycięte króciutko na jeża i jakby od ostatniego spotkania trochę urósł.
- Dogoniłem cię.
- Czego chcesz? - burknął Tymoteusz.
- Ej no, stary, to tak mnie witasz?
- Wcale nie chce cię witać.
- Tymek, co jest?
- A co ma być? Nie mam zamiaru gadać z tobą, rodzice mi zresztą zabronili.
- Niby dlaczego? Co złego zrobiłem?
Tymek wzruszył ramionami i odwrócił się, dając do zrozumienia, że według niego rozmowa jest skończona. Kostek jednak nie dał za wygraną, wyprzedził go i zaszedł mu drogę.
- Stary, to przecież ja... O co chodzi? Wystraszyłem cię wtedy pod szkołą? Sorki. To on tak mi kazał, uwierz... Kurde no... Tymek, naprawdę mi przykro. Poczekaj. Zaraz wszystko ci wytłumaczę. No zatrzymaj się.
Tymoteusz przystanął.
- To mów.
- Kiedy nie wiem jak zacząć?
- Normalnie, od początku. I szybko, bo nie mam czasu.
- Dobra... Może jednak usiądziemy gdzieś, to dłuższa historia.
- Nie.
- Okej, w takim razie będę się streszczał. Widzisz... faktycznie zakumplowałem się z tobą, bo zamieszkaliście w tym domu, ale potem gdy cię bliżej poznałem, to bardzo polubiłem. Jesteśmy przyjaciółmi, pamiętasz?
Tymek prychnął niedowierzająco.
- Akurat uwierzę, dobrze wiem, że wcale nie zależało ci na mojej przyjaźni.
- Kurde stary... może na początku bardziej chodziło o dom, ale potem...
- O co, do licha, chodzi z tym całym domem?
Kostek zamilkł. Przystanął i chwycił za ramię Tymoteusza, aby ten zrobił to samo. Patrzyli przez chwilę sobie w oczy i Tymkowi przypomniały się popołudnia spędzane w milczeniu nad błotnistą kałużą w ogrodzie. Poczuł, że przez ciało przenika zimny dreszcz.
- To powinien być nasz dom - wyszeptał Kostek.
- Co?
- Tak mówi Tamten i ja... też tak czuję, to nasz dom.
- Ale jak wasz, skoro jest nasz?
- No właśnie... jest wasz, a nie powinien. Należał do mojego pradziadka i to ja... to znaczy mój tata... Tamten, jest prawdziwym spadkobiercą.
- Kłamiesz! To co wygadujesz, to kompletne bzdury. Nie chcę cię znać! Nie chcę słyszeć o Tamtym! Nie chcę! - Tymek odepchnął kolegę i puścił się biegiem w kierunku domu.
- Tymek! - Kostek biegł za nim - Tymek! Wysłuchaj mnie proszę! Musisz wiedzieć! Zatrzymaj się! Tyyymek!
Tymoteusz jednak pędził dalej, zatykając dłońmi uszy. Pomimo tego krzyk kolegi usłyszał wyraźnie.
- Tymek! Jak będziesz gotów pogadać zostaw wiadomość przy kamieniach!
Robert zdał żonie relację z wizyty w wydziale ksiąg wieczystych. Wyjął z teczki zapisaną notatkami kartkę i pokazał listę nazwisk.
- Widzisz? Z tego wynika, że Breitzowie otrzymali dom w darowiźnie od Abrahama Lipskiego tuż przed wojną, w zamian ustanowili dla niego prawo dożywotniego użytkowania. Warto by było dotrzeć do tej umowy i dowiedzieć się czegoś więcej... Hmm... Sam Lipski nie pomieszkiwał u nich długo, jak widzisz w czterdziestym szóstym wykreślono wpis. Kim był ten Lipski? Dlaczego podarował obcym osobom okazały dom? Kim byli Breitzowie?
- Nie wiemy czy byli sobie obcy - wtrąciła Olga.
- W sumie tak, ale coś mi mówi, że to żadna rodzina. Jakby to, do cholery, ugryźć?
- Może wujek Stach?
- Co wujek Stach?
- No wiesz może on by pomógł? Sędzia na emeryturze, samotny... w dodatku zawsze lubił kryminalne zagadki. Ma czas, doświadczenie i chęci też mu pewnie nie zabraknie.
- A wiesz? To wcale nie takie głupie. Stachu wciąż powinien mieć koneksje i dojścia do przeróżnych dokumentów... właściwie to może być strzał w dziesiątkę. Jesteś genialna!
- E tam - zaśmiała się - wcale nie jestem... no może trochę... albo dobra, niech będzie; jestem genialna.
Popatrzył na uśmiech żony, ostatnio rzadko gościł na jej ustach.
- Poczekaj, zaraz znajdę numer do niego. Mam go zapisany w starym kalendarzu... Nie, powinnam w nowym też mieć, pamiętam, że przepisywałam. Czekaj, czekaj. O jest! Popatrz. Ja mam zatelefonować, czy ty? Może lepiej ty, bo wiesz... faceci zawsze się lepiej dogadają. A z drugiej strony to mój wujek przecież i... Co mi się tak przyglądasz? Jestem brudna na twarzy?
- Co? Nie... Masz najpiękniejszy uśmiech świata.
Tymoteusz o spotkaniu z Kostkiem opowiedział siostrze zaraz po powrocie do domu.
- Idiota kompletny jesteś, czemu go nie wysłuchałeś?
- Bałem się. Sami mnie nakręciliście przeciwko niemu.
- Oj no tak... ale w biały dzień na ulicy? Czego tu się bać? Przecież nie zjadłby cię.
- Łatwo ci teraz tak mówić... Jak go zobaczyłam, to mało co nie posikałem się ze strachu.
- No dobra, szkoda, ale wyszło jak wyszło... Warto jednak posłuchać co ten dupek chce nam wyjaśnić, to znaczy tobie.
- O nie, nie namówisz mnie, żebym poszedł na spotkanie z nim, nawet zanieść wiadomość nie pójdę. Za nic nie podejdę do tego paskudnego kamienia.
- Tymek, to może być bardzo ważne.
- Nie... Jak będziesz mnie zmuszać, powiem rodzicom.
- Nie, spoko, nie będę cię... tylko napisz do niego, ja zaniosę.
- Jula, kurde, powiedziałem, nie pójdę na żadne spotkanie.
- Dobra spoko, tylko napisz do niego... Ja sama pójdę pogadać.
Kostek (część piąta)
Zabiorę rodzinę. Tak, to najlepsze
wyjście. Sprzedamy ten przeklęty dom, wyjedziemy, wszystko się normalnie
ułoży. Żadnych demonów, kamieni, błota, chłopców o obleśnym uśmiechu...
Tak, jutro pójdę do agencji nieruchomości... i choćbym miała za bezcen
sprzedać! Za półdarmo! Tu nie jest bezpiecznie. Ten wypadek nie był
przecież przypadkowy. Parszywy kamień leży wciąż w ogrodzie i szydzi z
nas. Co w nim siedzi? Diabeł, demon, czy...? Jak dzieci go nazwały?
Tamten? Dlaczego "tamten"? Czy to on zamyka mnie w snach w pokoju z
oknem? Przyzywa. Prześladuje? Odpycha i przyciąga? Pragnie?
- Olga!
Uniosła głowę.
- Olga! Nie widzisz, co robisz?
Spojrzała na swoje ręce. Zamiast pokroić pomidora dosłownie go zmasakrowała. Na deseczce utworzyła się czerwona kałuża z grudkami miąższu i kawałkami skórki. Nie tylko na desce do krojenia ale dosłownie na całym stole i jej dłoniach widniały odpryski w krwistym kolorze.
- O Boże - wyjęczała kobieta - zaczynam świrować.
- Spokojnie kochanie, nie twórzmy nastroju psychozy. Musimy trzymać nerwy na wodzy, choćby ze względu na dzieciaki.
Podszedł do niej i przytulił. Pękła w niej tama, rozpłakała się i rękoma unurzanymi w czerwonym soku próbowała wytrzeć łzy i odgarnąć włosy.
- Robert... Sprzedajmy ten dom.
- Kotku, ale co dalej wtedy? Co dalej? Dokąd pójdziemy? Gdzie zamieszkamy?
- Gdziekolwiek... jakieś mieszkanie, cokolwiek...
- Bądź rozsądna, dom kupiliśmy okazyjnie, zaciągnęliśmy kredyt... gdyby teraz na szybko sprzedać sporo stracimy i kto wie, czy wystarczy na pokrycie kredytu, nie mówiąc o kupnie odpowiedniego dla nas lokum... Nie, musimy wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi. To nie może być tak, że jakaś historia sprzed lat i jeden dziwny chłopiec nas stąd wykurzą.
Ruchem ręki unoszącym jej podbródek skierował twarz żony ku swojej, popatrzył w oczy. Wyglądała żałośnie z roztartymi pomidorowymi smugami, łzami spływającymi po policzkach i kawałkami warzywa we włosach. Uśmiechnął się do niej, próbując wlać w nią otuchę. Nie odwzajemniła. Chciał ją pocałować, ale odwróciła twarz.
- Jak długo? - Spytała.
- Co jak długo?
- Jak długo będziesz wyjaśniał?
- No nie żartuj, skąd mogę wiedzieć? Pójdę do szpitala, odwiedzę tego gościa, podpytam tu i tam...
- Masz tydzień.
- Olga! Daj spokój, tydzień? A co potem? I co jak nie wyrobię się w tydzień?
- Zabieram dzieci i wyprowadzam się.
- Ale kochanie, bądźże, na litość boską, poważna...
- Jestem Robert, jestem śmiertelnie poważna. Masz tydzień.
Rozumiał zdeterminowanie żony, jednak nie podzielał jej zdania. Dom to wszystko co mieli. Złożyli tu oszczędności życia, ale też swoją pracę, marzenia, oczekiwania, plany na przyszłość. A dzieci? Julka, Tymek, mały Patryk. Gdzie się z nimi podzieją, jeśli porzucą dom. Nikt nie przygarnie rodziny na dłużej niż kilka dni. Hotel nie wchodzi w rachubę. Wynajęcie mieszkania? Pozwoli jedynie na chwilę oddechu, ale nie rozwiąże problemu. Sprzedaż domu? Wcale nie takie proste, szczególnie, gdy jak się okazuje, jest to "dom z przeszłością".
Tymek znów bał się nadchodzącej nocy, ale znalazł sposób i strach jakby trochę osłabł. Nauczył się zasypiać ze słuchawkami na uszach, słuchając bajek na dobranoc. Były to stare nagrania, z czasów gdy był jeszcze całkiem malutki i wierzył we wszystko co mu mówiono. Nikomu, za nic, nie przyznałby się, że wrócił do tych dziecinnych opowieści. Jednak, gdy wsłuchiwał się w monotonny, wyciszony głos lektora, otulał, snującą się spokojnie naiwną opowieścią, udawało mu się zasypiać z łatwością. Nie słyszał nic spoza dźwięków w słuchawkach i nic też nie widział, bo przyzwyczaił się do zasypiania z głową ukrytą pod kołdrą, w której zostawiał tylko małą szczelinę na powietrze.
Odszukanie poszkodowanego robotnika nie było trudne. Robert zatelefonował do jego pracodawcy, powiedział, że czuje się zobowiązany odwiedzić rannego i poprosił o dane i adres szpitala. W recepcji przedstawił się jako znajomy, zapytał z czarującym uśmiechem dyżurną pielęgniarkę o przepisy panujące na oddziale. Odszukał według jej wytycznych pokój pacjenta. Kiedy wszedł na salę, mężczyzna leżał z nogą na wyciągu i wpatrywał się w sufit. Oprócz niego w pokoju przebywał jeszcze jeden pacjent. Spał z otwartymi ustami.
- Pamięta mnie pan? Robert Dec. To w moim ogrodzie zdarzył się ten nieszczęśliwy wypadek. Chciałem zapytać się pana o zdrowie i...
- Jasne, że pamiętam. Zdrówko? Jak widać, nóżka uniesiona, ale poza tym nie narzekam. Wypoczywam se. Siadaj szefie.
- Przyniosłem panu ciasto, żona upiekła... I jeszcze mam kompot wiśniowy.
- Dzięki. Dawaj szef tu to ciasto, bo przez szpitalną kuchnię nabawię się skrętu kiszek.
Rozwinął papier z tacką na której leżała cytrynowa babka. Wpakował sobie cały kawałek do ust i długo przeżuwał. Przewrócił oczami na znak aprobaty dla talentu kulinarnego Olgi.
Robert grzecznie czekał, w milczeniu, aż skończy się posilać.
- Kopsnij mi szefie kompocik, bo zatkałem się.
Duszkiem wypił zawartość słoika. Beknął, westchnął i zakaszlał.
- Tera możesz pytać szefie o chałupę.
- Skąd pan wie, że mam o nią pytania?
- Nie czarujmy się. Jestem chłopak prosty ale nie głupi.
- Nie skądże znowu... Nie chciałbym, żeby... Tak, ma pan rację. Chciałbym, aby opowiedział mi pan o moim domu.
- Nie domu, szefie... nie tylko domu, ale parceli. Cała ta posiadłość jest przeklęta.
- Przeklęta? Co to znaczy?
- No to chyba jasne: przeklęta to przeklęta. Nawiedzana przez diabła, demony, czy co tm jeszcze może być w piekle. Moja matka, świeć Panie nad jej duszą opowiadała, że jako młoda dziewczyna była raz w tym domu. Wtedy jeszcze mieszkali tam starzy Breitzowie z synem i córką. Ponoć obrzydliwie bogaci byli i musi coś być na rzeczy, bo oboje cięgiem w domu siedzieli, nigdzie nie pracując. Ludzie gadają, że stary Breitz miał hopla na punkcie swojego ogrodu. Wy tego nie wiecie, ale kiedyś posiadłość otoczona był wysokim murem z cegły, dopiero wnuczka Breitzów, jakiś czas temu kazała go zburzyć i dała siatkę. Co robił stary w ogrodzie, jeno diabeł wie. Mówią, że dochodziły stamtąd przeróżne wycia, piski, jęki i skomlenia. Młody też niejedno popołudnie czy wieczór spędzał tam z ojcem. Gadają, że dla starego wyłapywał okoliczne psy, koty i chyba składali je w ofierze jakiejś, czy też krew ich pili, albo co tam jeszcze głupiego do głowy mogło im przyjść. I chociaż różnie ludziska bajają, faktem jest, że matka razu jednego poszła do ich domu właśnie z racji zaginionego psa. Opowiadała, że strasznie za nim płakała, Kruk miał na imię i niezwykle zmyślny zwierzak z niego był i sam nie uciekłby za nic... Przyjęła ją Breitzowa, szklanką mleka poczęstowała, wysłuchała, głową pokiwała z zadumaniem i odesłała ze słowami: "lepiej żeby cztery łapy nie dwie szły w stronę Tamtego". Popłakała się mamuś, bo już wiedziała, że pies na amen przepadł...
- Czekaj! - przerwał mu Robert - Jak powiedziałeś? "Tamtego"?
- Ano tak... Powtarzam słowa matki, świeć Panie nad jej duszą...
- Kim jest Tamten? Czy wiesz kim jest Tamten?
- A niby skąd mi to wiedzieć? Może Breitzowa męża tak nazywała? Ponoć kawał sukinsyna był, bijał ją i dzieciaki. Młody tak się go bał, że jąkał się straszliwie, a gdy starzy pomarli zaczął gadać normalnie. Tak mnie mamuś mówiła, świeć Panie nad jej duszą...
- Jak zmarli Breitzowie?
- Ano też jakoś tak dziwnie. Razem. Ploty były, że to młody ich ubił, ale nic na niego mieli. Gadali też, że starzy sami samobója strzelili, to znaczy Breitz zabił żonę, a potem siebie ukatrupił. No, tego się już nie dowiemy, siła wody upłynęło od tamtych zdarzeń. Potem młody mieszkał sam. Dziwak cholerny z niego był. Ja go nie pamiętam ale moja starsza siostra tak. Jak zmarł nikt latami nogi na przeklętej parceli nie postawił.
- Coś bliżej o jego śmierci wiesz?
- Ano tyle, że też dziwna była i zgadnij szefie gdzie go znaleziono?
- W ogrodzie, wiem to od jego siostrzenicy, od której kupiłem dom.
- No to, też pewnie wiesz, że się utopił.
- Utopił?
- No tak. Ponoć oszalał do końca, zdemolował dom i wyskoczył przez okno na piętrze, ale przeżył. Doczołgał się do ogrodu i stracił przytomność z głową w kałuży.
- Straszne to wszystko. Boże, gdzie ja zamieszkałem?
- Dlatego ci mówię szefie, zwiewajcie stamtąd jak najszybciej. Nic dobrego tam was nie czeka.
- Dziękuję - Robert wstał z krzesła.
Muszę zaraz wyjść bo chyba normalnie się porzygam.
- Idziesz już szefie? Szkoda, bo nudno mi tu samemu, ten tam - wskazał na pacjenta na sąsiednim łóżku - nic nie gada... No nic... Daj mi jeszcze szef, przed wyjściem z kilka papierosków. Palić nie można ale chociaż se potrzymam, powącham.
- Nie palę, przepraszam... wyskoczę i kupię paczkę dla pana.
- Nieee, daj se spokój szefie.
- Chwila, zaraz wracam.
Zjechał windą na dół. Wyszedł przed budynek i usiadł na ławce. Normalnie kręciło mu się w głowie. Odczekał, aż się uspokoi i poszedł odszukać kiosk. W drodze powrotnej natknął się na znajomą pielęgniarkę z dyżurki.
- Odnalazł pan kolegę?
- A tak, dziękuję... Tak... Wyskoczyłem tylko po...eee... gazetę dla niego.
- Aha.
Popatrzyła na niego dziwnym wzrokiem, ale poszła bez słowa dalej.
No tak, przecież nie trzymam w ręku żadnej gazety i nie mam torby, aby ją w niej ukryć. Głupie kłamstewko.
Wszedł do pokoju. Robotnik zajadał się resztką ciasta Olgi. Robert położył paczkę papierosów na łóżko.
- Dzięki szef. Coś sobie jeszcze przypomniałem. Ponoć młody Breitz miał kiedyś dziewczynę, co połakomiła się na jego majątek, ale potem szybko uciekła, chociaż, jak mówią brzuchata była.
- Coś wiadomo o niej?
- Nie. Nietutejsza jakaś... Chociaż może ktoś coś jeszcze pamięta, musiałby szef sąsiadów się popytać.
- Dziękuję raz jeszcze. I przepraszam, że spotkało pana u mnie nieszczęście.
- No co pan szef? Nie pana wina...
Przy wyjściu coś go jeszcze tknęło odwrócił się. Jego rozmówca wąchał przyniesioną paczkę papierosów z zachwytem w oczach. Pacjent na sąsiednim łóżku wciąż mocno spał z otwartymi ustami, musiał chyba zażywać jakieś silnie działające lekarstwo.
- Czy pamięta pan jak miał na imię Breitz?
- Stary czy młody? Zresztą, wszystko jedno, obaj mieli na imię Konstanty.
- Olga!
Uniosła głowę.
- Olga! Nie widzisz, co robisz?
Spojrzała na swoje ręce. Zamiast pokroić pomidora dosłownie go zmasakrowała. Na deseczce utworzyła się czerwona kałuża z grudkami miąższu i kawałkami skórki. Nie tylko na desce do krojenia ale dosłownie na całym stole i jej dłoniach widniały odpryski w krwistym kolorze.
- O Boże - wyjęczała kobieta - zaczynam świrować.
- Spokojnie kochanie, nie twórzmy nastroju psychozy. Musimy trzymać nerwy na wodzy, choćby ze względu na dzieciaki.
Podszedł do niej i przytulił. Pękła w niej tama, rozpłakała się i rękoma unurzanymi w czerwonym soku próbowała wytrzeć łzy i odgarnąć włosy.
- Robert... Sprzedajmy ten dom.
- Kotku, ale co dalej wtedy? Co dalej? Dokąd pójdziemy? Gdzie zamieszkamy?
- Gdziekolwiek... jakieś mieszkanie, cokolwiek...
- Bądź rozsądna, dom kupiliśmy okazyjnie, zaciągnęliśmy kredyt... gdyby teraz na szybko sprzedać sporo stracimy i kto wie, czy wystarczy na pokrycie kredytu, nie mówiąc o kupnie odpowiedniego dla nas lokum... Nie, musimy wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi. To nie może być tak, że jakaś historia sprzed lat i jeden dziwny chłopiec nas stąd wykurzą.
Ruchem ręki unoszącym jej podbródek skierował twarz żony ku swojej, popatrzył w oczy. Wyglądała żałośnie z roztartymi pomidorowymi smugami, łzami spływającymi po policzkach i kawałkami warzywa we włosach. Uśmiechnął się do niej, próbując wlać w nią otuchę. Nie odwzajemniła. Chciał ją pocałować, ale odwróciła twarz.
- Jak długo? - Spytała.
- Co jak długo?
- Jak długo będziesz wyjaśniał?
- No nie żartuj, skąd mogę wiedzieć? Pójdę do szpitala, odwiedzę tego gościa, podpytam tu i tam...
- Masz tydzień.
- Olga! Daj spokój, tydzień? A co potem? I co jak nie wyrobię się w tydzień?
- Zabieram dzieci i wyprowadzam się.
- Ale kochanie, bądźże, na litość boską, poważna...
- Jestem Robert, jestem śmiertelnie poważna. Masz tydzień.
Rozumiał zdeterminowanie żony, jednak nie podzielał jej zdania. Dom to wszystko co mieli. Złożyli tu oszczędności życia, ale też swoją pracę, marzenia, oczekiwania, plany na przyszłość. A dzieci? Julka, Tymek, mały Patryk. Gdzie się z nimi podzieją, jeśli porzucą dom. Nikt nie przygarnie rodziny na dłużej niż kilka dni. Hotel nie wchodzi w rachubę. Wynajęcie mieszkania? Pozwoli jedynie na chwilę oddechu, ale nie rozwiąże problemu. Sprzedaż domu? Wcale nie takie proste, szczególnie, gdy jak się okazuje, jest to "dom z przeszłością".
Tymek znów bał się nadchodzącej nocy, ale znalazł sposób i strach jakby trochę osłabł. Nauczył się zasypiać ze słuchawkami na uszach, słuchając bajek na dobranoc. Były to stare nagrania, z czasów gdy był jeszcze całkiem malutki i wierzył we wszystko co mu mówiono. Nikomu, za nic, nie przyznałby się, że wrócił do tych dziecinnych opowieści. Jednak, gdy wsłuchiwał się w monotonny, wyciszony głos lektora, otulał, snującą się spokojnie naiwną opowieścią, udawało mu się zasypiać z łatwością. Nie słyszał nic spoza dźwięków w słuchawkach i nic też nie widział, bo przyzwyczaił się do zasypiania z głową ukrytą pod kołdrą, w której zostawiał tylko małą szczelinę na powietrze.
Odszukanie poszkodowanego robotnika nie było trudne. Robert zatelefonował do jego pracodawcy, powiedział, że czuje się zobowiązany odwiedzić rannego i poprosił o dane i adres szpitala. W recepcji przedstawił się jako znajomy, zapytał z czarującym uśmiechem dyżurną pielęgniarkę o przepisy panujące na oddziale. Odszukał według jej wytycznych pokój pacjenta. Kiedy wszedł na salę, mężczyzna leżał z nogą na wyciągu i wpatrywał się w sufit. Oprócz niego w pokoju przebywał jeszcze jeden pacjent. Spał z otwartymi ustami.
- Pamięta mnie pan? Robert Dec. To w moim ogrodzie zdarzył się ten nieszczęśliwy wypadek. Chciałem zapytać się pana o zdrowie i...
- Jasne, że pamiętam. Zdrówko? Jak widać, nóżka uniesiona, ale poza tym nie narzekam. Wypoczywam se. Siadaj szefie.
- Przyniosłem panu ciasto, żona upiekła... I jeszcze mam kompot wiśniowy.
- Dzięki. Dawaj szef tu to ciasto, bo przez szpitalną kuchnię nabawię się skrętu kiszek.
Rozwinął papier z tacką na której leżała cytrynowa babka. Wpakował sobie cały kawałek do ust i długo przeżuwał. Przewrócił oczami na znak aprobaty dla talentu kulinarnego Olgi.
Robert grzecznie czekał, w milczeniu, aż skończy się posilać.
- Kopsnij mi szefie kompocik, bo zatkałem się.
Duszkiem wypił zawartość słoika. Beknął, westchnął i zakaszlał.
- Tera możesz pytać szefie o chałupę.
- Skąd pan wie, że mam o nią pytania?
- Nie czarujmy się. Jestem chłopak prosty ale nie głupi.
- Nie skądże znowu... Nie chciałbym, żeby... Tak, ma pan rację. Chciałbym, aby opowiedział mi pan o moim domu.
- Nie domu, szefie... nie tylko domu, ale parceli. Cała ta posiadłość jest przeklęta.
- Przeklęta? Co to znaczy?
- No to chyba jasne: przeklęta to przeklęta. Nawiedzana przez diabła, demony, czy co tm jeszcze może być w piekle. Moja matka, świeć Panie nad jej duszą opowiadała, że jako młoda dziewczyna była raz w tym domu. Wtedy jeszcze mieszkali tam starzy Breitzowie z synem i córką. Ponoć obrzydliwie bogaci byli i musi coś być na rzeczy, bo oboje cięgiem w domu siedzieli, nigdzie nie pracując. Ludzie gadają, że stary Breitz miał hopla na punkcie swojego ogrodu. Wy tego nie wiecie, ale kiedyś posiadłość otoczona był wysokim murem z cegły, dopiero wnuczka Breitzów, jakiś czas temu kazała go zburzyć i dała siatkę. Co robił stary w ogrodzie, jeno diabeł wie. Mówią, że dochodziły stamtąd przeróżne wycia, piski, jęki i skomlenia. Młody też niejedno popołudnie czy wieczór spędzał tam z ojcem. Gadają, że dla starego wyłapywał okoliczne psy, koty i chyba składali je w ofierze jakiejś, czy też krew ich pili, albo co tam jeszcze głupiego do głowy mogło im przyjść. I chociaż różnie ludziska bajają, faktem jest, że matka razu jednego poszła do ich domu właśnie z racji zaginionego psa. Opowiadała, że strasznie za nim płakała, Kruk miał na imię i niezwykle zmyślny zwierzak z niego był i sam nie uciekłby za nic... Przyjęła ją Breitzowa, szklanką mleka poczęstowała, wysłuchała, głową pokiwała z zadumaniem i odesłała ze słowami: "lepiej żeby cztery łapy nie dwie szły w stronę Tamtego". Popłakała się mamuś, bo już wiedziała, że pies na amen przepadł...
- Czekaj! - przerwał mu Robert - Jak powiedziałeś? "Tamtego"?
- Ano tak... Powtarzam słowa matki, świeć Panie nad jej duszą...
- Kim jest Tamten? Czy wiesz kim jest Tamten?
- A niby skąd mi to wiedzieć? Może Breitzowa męża tak nazywała? Ponoć kawał sukinsyna był, bijał ją i dzieciaki. Młody tak się go bał, że jąkał się straszliwie, a gdy starzy pomarli zaczął gadać normalnie. Tak mnie mamuś mówiła, świeć Panie nad jej duszą...
- Jak zmarli Breitzowie?
- Ano też jakoś tak dziwnie. Razem. Ploty były, że to młody ich ubił, ale nic na niego mieli. Gadali też, że starzy sami samobója strzelili, to znaczy Breitz zabił żonę, a potem siebie ukatrupił. No, tego się już nie dowiemy, siła wody upłynęło od tamtych zdarzeń. Potem młody mieszkał sam. Dziwak cholerny z niego był. Ja go nie pamiętam ale moja starsza siostra tak. Jak zmarł nikt latami nogi na przeklętej parceli nie postawił.
- Coś bliżej o jego śmierci wiesz?
- Ano tyle, że też dziwna była i zgadnij szefie gdzie go znaleziono?
- W ogrodzie, wiem to od jego siostrzenicy, od której kupiłem dom.
- No to, też pewnie wiesz, że się utopił.
- Utopił?
- No tak. Ponoć oszalał do końca, zdemolował dom i wyskoczył przez okno na piętrze, ale przeżył. Doczołgał się do ogrodu i stracił przytomność z głową w kałuży.
- Straszne to wszystko. Boże, gdzie ja zamieszkałem?
- Dlatego ci mówię szefie, zwiewajcie stamtąd jak najszybciej. Nic dobrego tam was nie czeka.
- Dziękuję - Robert wstał z krzesła.
Muszę zaraz wyjść bo chyba normalnie się porzygam.
- Idziesz już szefie? Szkoda, bo nudno mi tu samemu, ten tam - wskazał na pacjenta na sąsiednim łóżku - nic nie gada... No nic... Daj mi jeszcze szef, przed wyjściem z kilka papierosków. Palić nie można ale chociaż se potrzymam, powącham.
- Nie palę, przepraszam... wyskoczę i kupię paczkę dla pana.
- Nieee, daj se spokój szefie.
- Chwila, zaraz wracam.
Zjechał windą na dół. Wyszedł przed budynek i usiadł na ławce. Normalnie kręciło mu się w głowie. Odczekał, aż się uspokoi i poszedł odszukać kiosk. W drodze powrotnej natknął się na znajomą pielęgniarkę z dyżurki.
- Odnalazł pan kolegę?
- A tak, dziękuję... Tak... Wyskoczyłem tylko po...eee... gazetę dla niego.
- Aha.
Popatrzyła na niego dziwnym wzrokiem, ale poszła bez słowa dalej.
No tak, przecież nie trzymam w ręku żadnej gazety i nie mam torby, aby ją w niej ukryć. Głupie kłamstewko.
Wszedł do pokoju. Robotnik zajadał się resztką ciasta Olgi. Robert położył paczkę papierosów na łóżko.
- Dzięki szef. Coś sobie jeszcze przypomniałem. Ponoć młody Breitz miał kiedyś dziewczynę, co połakomiła się na jego majątek, ale potem szybko uciekła, chociaż, jak mówią brzuchata była.
- Coś wiadomo o niej?
- Nie. Nietutejsza jakaś... Chociaż może ktoś coś jeszcze pamięta, musiałby szef sąsiadów się popytać.
- Dziękuję raz jeszcze. I przepraszam, że spotkało pana u mnie nieszczęście.
- No co pan szef? Nie pana wina...
Przy wyjściu coś go jeszcze tknęło odwrócił się. Jego rozmówca wąchał przyniesioną paczkę papierosów z zachwytem w oczach. Pacjent na sąsiednim łóżku wciąż mocno spał z otwartymi ustami, musiał chyba zażywać jakieś silnie działające lekarstwo.
- Czy pamięta pan jak miał na imię Breitz?
- Stary czy młody? Zresztą, wszystko jedno, obaj mieli na imię Konstanty.
Kostek (część czwarta)
Sobotni poranek nastroił Olgę optymistycznie. Nuciła pod nosem melodię,
którą ostatnio, wiele razy słyszała dochodzącą z pokoju Julki. Krzątała
się po kuchni z uśmiechem, co chwilę zerkając w stronę ekspresu do
kawy, w oczekiwaniu na aromatyczny napój. Reszta rodziny jeszcze
pogrążona była we śnie.
Kubek napełnił się kawą i Olga z westchnieniem zadowolenia postawiła go delikatnie na kuchennym stole. Miała zamiar usiąść, by delektować się gorzkawym smakiem naparu i spokojem ciszy, gdy wzrok jej przykuło ubrudzone krzesełko najmłodszego synka. Przymknęła oczy - nie widzę tego - jednak obowiązkowość wzięła górę i kobieta podreptała do kuchennego zlewu po ścierkę. Wracając rzuciła spojrzenie w kierunku ogrodu za oknem.
Mąż dotrzymał słowa i już jakiś czas temu z posesji wywiezione zostały drażniące kamienie. Zostały po nich wgłębienia, wypełniające się przy każdym, nawet najmniejszym, deszczu mętną, śmierdzącą wodą. Zakątek ogrodu omijany był przez domowników, ale też zauważyć można było, że również przez ptaki i kota sąsiada. Olga przystanęła, coś jej w tym krajobrazie za oknem nie pasowało. Podeszła bliżej, zapominając o ubrudzonym krzesełku. Na skraju ogrodu, na granicy dobrej widoczności, zlokalizowane było owo tajemnicze błoto, porosłe chwastami i niepospolicie wysoką i zdziczałą trawą. Jednak to nie wybujała roślinność przykuła wzrok Olgi, ale... ogromny, połyskujący w świetle porannego słońca, leżący tuż przy brzegu kałuży, głaz.
- Roooobert - chciała wykrzyczeć imię męża, ale z jej ust wydobył się jedynie chropowaty skrzek. Ściereczka wypadła z ręki.
- Uspokój się - Robert wszedł za nią do kuchni i bezwiednie podniósł leżącą na podłodze ścierkę - coś ci się przewidziało...
- Tak? Przewidziało? To popatrz! - Olga z gestem triumfu wskazała mu widok za oknem.
Robert wpatrywał się bez słowa, minęło dobre pięć minut zanim odwrócił się od okna z wyrazem oszołomienia na twarzy.
- I co kochany? Masz jakiekolwiek pojęcie skąd to się tam znalazło? Dokąd go dałeś wywieźć, że wrócił?
Nie odpowiedział, jedynie patrzył na nią z wyrzutem, jakby mówił: obudziłaś mnie w sobotni poranek i postawiłaś przed zagadką, na którą nie umiałbym odpowiedzieć nawet w poniedziałkowe popołudnie.
- Przecież ten kamień musi ważyć ze sto kilo! Jak się tu znalazł? Przywędrował? Przyleciał? Co to ma być? Głupi żart? Groźba? Przestroga? No co? Co to jest?! No, powiedz coś!
- To twoja kawa? Mogę łyka? - wziął kubek z wystygłym już napojem i wypił do dna.
Julka o powrocie kamienia nie dowiedziała się wprost z wypowiedzi rodziców, ale wyczytała z ich zachowania, z pełnych wyrzutów spojrzeń mamy i dziwnie niepewnego zachowania ojca. Od razu wyczuła pełną napięcia atmosferę i od razu do głowy przyszło jedno słowo wyjaśnienia: Kostek.
Od jakiegoś już czasu nie pojawiał się w ich życiu, od pamiętnego nie tylko dla Tymoteusza spotkania pod szkołą, nie naruszył spokoju ich rodziny, jednak wciąż czaił się niczym cień w słonecznym pokoju, a zagadkowa postać towarzyszącego mu mężczyzny potęgowała tajemniczość. Niepisaną umową starali się od tamtego dnia nie poruszać tego tematu. Teraz wraz z pojawieniem się kamienia do domu wróciła nerwowość i nastrój grozy. Robert z Olgą odbyli cichą naradę w swoim pokoju, gdy wyszli poprosili Julkę o opiekę nad braćmi, w razie gdyby się zbudzili i wyszli do ogrodu.
Julia stanęła przy oknie i patrzyła jak ostrożnym krokiem kierują się w tamto miejsce. Robert podszedł do samego kamienia, ale jego żona przystanęła w odległości dwóch kroków i stamtąd coś tłumaczyła, żywo gestykulując.
- Szydzi z nas -wymamrotała Julka pod nosem.
- Kto?
Dźwięk głosu podziałał na jej napięte nerwy jak wystrzał z pistoletu, dziewczynka podskoczyła.
- Tymek!
- Co się dzieje? Czemu starzy włóczą się od rana po ogrodzie?
- Wrócił...
- Kto? - Widać było jak krew odpływa z jego twarzy. - Kostek?
- Nie, kamień.
- Jaki kamień? Nie rozumiem... - podszedł bliżej okna. Robert swoją postacią zasłaniał dziwne znalezisko, ale jakby na życzenie chłopca odsunął i ten dostrzegł zarys ogromnego głazu leżącego na swoim dawnym miejscu tuż przy błotku.
- Ja pierdzielę! - wysyczał Tymek.
- Nie przeklinaj - upomniała go siostra, bezwiednie naśladując matkę.
- Myślałem, że to już koniec.
- Wszyscy tak myśleliśmy.
- Co teraz, Ju?
- Nie wiem... Musimy... Bądź czujny i obserwuj, czy nie zauważysz gdzieś przy domu albo pod szkołą tego oszołoma, Kostka.
Zanim zdążył odpowiedzieć wrócili rodzice. Oboje mieli zmartwione miny i napięcie w oczach świadczące o burzliwej rozmowie, jaką musieli stoczyć w ogrodzie.
- Cześć Tymek - z wesołego powitania ojca wyzierała sztuczność.
- Co zrobicie z tym cholerstwem? - Julia bez ogródek przeszła do rzeczy.
- Wywieziemy raz jeszcze, zasypiemy... Nie martwcie się - Olga uprzedziła odpowiedź męża.
- Jest źle - szepnęła dziewczynka do ucha brata - nie zwróciła uwagi na "cholerstwo".
Kamień lśnił jadowicie pośrodku pokoju, śmiał się ze mnie i szydził. Przylgnęłam do ściany, mimo iż jej zimny i wilgotny dotyk napawał obrzydzeniem. Muszę przedostać się do okna, muszę stąd uciec. Muszę! Robię dwa kroki przed siebie. Głaz nadyma się z zadowolenia. Dwa następne. Widzę jego zadowolenie. Upaja się moim strachem. Przywołuje mnie. Zaraz wpadnę w pole jego przyciągania. Cofam się pod ścianę. Ratunku!
Tymoteusz leżał w swoim łóżku, próbując zasnąć, mijała chwila za chwilą, a sen nie nadchodził. Jutro sprawdzian z matematyki i jeśli nie będzie wyspany, na sto procent zawali go. Przewrócił się na drugi bok. Co mówiła mama? Co jest dobre na sen? Liczenie baranów? Jakich baranów? Dlaczego akurat baranów? Przewrócił się na drugi bok. Gorąco. Zrzucił kołdrę. Cisza. Wszyscy już dawno śpią. Jeden baran, drugi baran... Początkowo nie zwrócił uwagi na dźwięk. Dom czasami wydawał różne odgłosy, skrzypiał, bulgotał rurami, poświstywał cichutko. Jednak ten dźwięk był inny. Chropowaty, natarczywy. Tymek poczuł jak jego mięśnie sztywnieją. Odgłos nasilał się. Dochodził z okolic okna albo tuż zza niego.
Zimno.
Naciągnął kołdrę mocno na głowę, owinął się w jej miękki kokon. Dźwięk zredukowany został do przytłumionych, delikatnych odgłosów.
Owinął się jeszcze szczelniej. Zacisnął oczy. Szósty baran, siódmy... Sen ulitował się nad nim. Usnął tak szybko, że nie usłyszał, jak dźwięk powtórzył się w bogatszej tonacji i od chrobotania i tarcia przeszedł w pisk jaki wydobywa się, gdy intensywnie pocieramy czymś o szybę.
Wywózkę kamienia Robert postanowił przypilnować osobiście i wziął wolny dzień w pracy. Umówił w firmie, z której usług korzystał już wcześnie półciężarówkę i dwóch ludzi do pomocy. Zły był, bo to niepotrzebnie roztrwonione pieniądze, podczas gdy potrzebne były na inne prace w domu. Nieruchomość okazała się być niezwykle wymagającą skarbonką. Chociaż poprzednia właścicielka wykonała szereg modernizacji, wciąż wiele rzeczy szwankowały lub po prostu brakowało ich. Piec centralnego ogrzewania zawodził i Robert planował zakup nowego na przyszłą wiosnę, część wyposażenia łazienek nie nadawała się do dalszego użytku, a okna wręcz "błagały" o wymianę. Chociaż stolarka była stara i drewniana, wydawała im się solidna i sprawna, jednak w domu panowały przeciągi i wytwarzały się dziwne korytarze zimnego powietrza. Tak, stanowczo nie było na rękę "wyrzucać" gotówkę na prace w ogrodzie.
Przed domem zatrzymał się zamówiony samochód i wysiadło dwóch ludzi. Robert wyszedł przed dom, naprzeciw im.
- Dzień dobry. Panowie, bez zbędnych wstępów, pokażę wam, o co mi chodzi. Chodźmy do ogrodu.
Poszedł przodem, wskazując ręką odległy zakamarek posesji.
Jeden z robotników młody chłopak z włosami uczesanymi w kucyk, zaraz ruszył w jego ślad, drugi, niski mężczyzna po pięćdziesiątce, głośno smarknął i splunął pod nogi zanim podążył za nimi.
- Diabelskie miejsce.
- Co pan powiedział - Robert zatrzymał się i odwrócił.
Tamten zamruczał coś niezrozumiałego pod nosem.
- Proszę powtórzyć.
- A co tu gadać, wszyscy wkoło znają historię przeklętej parceli.
- Mówi pan o moim domu?
- Mówię o tym tu miejscu - robotnik zakreślił ręką okrąg.
- Zaraz, zaraz... bo to bardzo ciekawe. Może pan coś bliżej?
- Może i mogę, co mi tam... Wszyscy wkoło wiedzą, że tu kusi od dawien dawna, dużo wcześniej zanim stary Breitz rodziców pomordował. Postawi szef piwo, to opowiem co wiem, ale nie tera, bo kierownik głowę urwie, że zbyt długo tu marudzim...
- Dobra panowie, zabieramy ten kamień, wrzucamy na pakę i wywozicie go jak najdalej stąd. Jutro natomiast czekam na zamówiony u was żwir i zasypiecie nim tamto błoto.
- Sie robi szefie.
Mężczyźni zabrali się do dzieła. Teren w tamtej części ogrodu był lekko podmokły, gliniasty, porosły bujną trawą pomieszaną z chwastami. Jednak przy samym błocie, przy którym leżał głaz dostrzec można było gdzieniegdzie placki gołej ziemi. Robotnicy próbowali dźwignąć kamień, jednak był on zbyt ciężki dla nich dwóch.
- Nie macie żadnych narzędzi, żeby go wydobyć i przetransportować? - zdziwił się Robert.
- Panie, jakie znowu narzędzia do takiego cholerstwa? Dźwigniem go i tyle...
Robert pokiwał głową, ale długo się nie namyślając, podkasał rękawy i podbiegł im pomóc. Wytężyli siły. Skała faktycznie była bardzo ciężka. W dodatku podmokłe podłoże jakby wciągało ją wgłąb siebie.
- Heeeeej hooooo - wykrzyknął ten z kucykiem i znów wytężyli wszystkie siły. Tym razem się udało. Drgnęła i z głośnym cmoknięciem oderwała od podłoża. Wydobyli kamień, unieśli na wysokość podudzia i drepcząc małymi krokami skierowali w stronę półciężarówki.
- Trzymajta dobrze chłopy... - stękał starszy z robotników.
Czy winę za to co się wydarzało ponosi śliski placek gliniastej ziemi, który akurat znalazł się pod ich nogami, czy nierównomierne rozłożenie ciężaru, czy też sam głaz wyślizgnął się im z rąk, nie wiadomo? W jednej chwili noga starszego mężczyzny zgięła się w pół w kolanie, błyskawicznie pociągając go w dół, a wraz z nim brzemię, które dźwigali. Najpierw do uszu Roberta dobiegł obrzydliwy, głuchy plask, a po chwili straszliwy wrzask, pełen bólu. Rzucili się na pomoc i dosłownie odrzucili jak piłkę, przygniatający go ciężar. Krzyki bólu poszkodowanego mieszały się z ich pokrzykiwaniami strachu. Młody robotnik z kitką dziwnie piskliwym głosem biadolił. Robert drżącymi palcami próbował sprawnie wystukać numer pogotowia.
- Pogotowie? Proszę natychmiast o ambulans pod adres... Wypadek. Tak...
Z domu, wywabiona hałasem wybiegła Olga, z małym Patrykiem na rękach.
- Boże Święty! Co tu się dzieje?! Robert, rany boskie, krew, szybko trzeba ściągnąć pomoc.
- Cicho bądź, właśnie to robię. Idź do domu, nie stój tu z dzieckiem! Brakuje, żeby tu jeszcze Tymek z Julką przylecieli. Nie, przepraszam to do żony mówiłem... Co? A tak...
Odwrócił się od Olgi, uklęknął przy rannym mężczyźnie.
- Co cię boli? Gdzie boli?
- Noga... cholera jak boli!
- Mówi, że coś z nogą. Nie, nie wiem jakie obrażenia... krew, chyba kość strzaskana, ale ja przecież nie jestem lekarzem, nie znam się. Proszę, pospieszcie się.
- Może trzeba mu zatamować krew? - Olga wciąż stała nad nimi.
- Kobieto, przecież nie wiemy czy nie zaszkodzimy mu bardziej, a lekarz będzie lada moment.
- Ale on może się wykrwawić!
- Olga! Ja cię proszę, idź do domu!
Na poparcie jego słów mały Patryk zaniósł się płaczem i dołączył do pojękiwania rannego mężczyzny i biadolenia chłopaka z kitką.
Żona odwróciła się na pięcie, ale wcześniej posłała mu spojrzenie, które obiecywało, że drogo zapłaci za takie potraktowanie.
W oddali pojawił się narastający odgłos alarmu karetki pogotowia. Robert podniósł się kolan.
- Czuwaj nad nim - rzucił w stronę młodszego z mężczyzn i pobiegł nakierować sanitariuszy.
Dalej wydarzenia potoczyły się szybko. Rannemu zabezpieczono nogę, wstępnie opatrzono, delikatnie usadowiono go na noszach i zaniesiono do ambulansu. Gospodarz domu towarzyszył im, relacjonując, jak doszło do wypadku. Poszkodowany robotnik przestał jęczeć, złapał Roberta za rękę i przyciągnął.
- Szefie, mówiłem że to przeklęte miejsce, lepiej zabieraj rodzinę i wyginaj stąd w te pędy.
Kubek napełnił się kawą i Olga z westchnieniem zadowolenia postawiła go delikatnie na kuchennym stole. Miała zamiar usiąść, by delektować się gorzkawym smakiem naparu i spokojem ciszy, gdy wzrok jej przykuło ubrudzone krzesełko najmłodszego synka. Przymknęła oczy - nie widzę tego - jednak obowiązkowość wzięła górę i kobieta podreptała do kuchennego zlewu po ścierkę. Wracając rzuciła spojrzenie w kierunku ogrodu za oknem.
Mąż dotrzymał słowa i już jakiś czas temu z posesji wywiezione zostały drażniące kamienie. Zostały po nich wgłębienia, wypełniające się przy każdym, nawet najmniejszym, deszczu mętną, śmierdzącą wodą. Zakątek ogrodu omijany był przez domowników, ale też zauważyć można było, że również przez ptaki i kota sąsiada. Olga przystanęła, coś jej w tym krajobrazie za oknem nie pasowało. Podeszła bliżej, zapominając o ubrudzonym krzesełku. Na skraju ogrodu, na granicy dobrej widoczności, zlokalizowane było owo tajemnicze błoto, porosłe chwastami i niepospolicie wysoką i zdziczałą trawą. Jednak to nie wybujała roślinność przykuła wzrok Olgi, ale... ogromny, połyskujący w świetle porannego słońca, leżący tuż przy brzegu kałuży, głaz.
- Roooobert - chciała wykrzyczeć imię męża, ale z jej ust wydobył się jedynie chropowaty skrzek. Ściereczka wypadła z ręki.
- Uspokój się - Robert wszedł za nią do kuchni i bezwiednie podniósł leżącą na podłodze ścierkę - coś ci się przewidziało...
- Tak? Przewidziało? To popatrz! - Olga z gestem triumfu wskazała mu widok za oknem.
Robert wpatrywał się bez słowa, minęło dobre pięć minut zanim odwrócił się od okna z wyrazem oszołomienia na twarzy.
- I co kochany? Masz jakiekolwiek pojęcie skąd to się tam znalazło? Dokąd go dałeś wywieźć, że wrócił?
Nie odpowiedział, jedynie patrzył na nią z wyrzutem, jakby mówił: obudziłaś mnie w sobotni poranek i postawiłaś przed zagadką, na którą nie umiałbym odpowiedzieć nawet w poniedziałkowe popołudnie.
- Przecież ten kamień musi ważyć ze sto kilo! Jak się tu znalazł? Przywędrował? Przyleciał? Co to ma być? Głupi żart? Groźba? Przestroga? No co? Co to jest?! No, powiedz coś!
- To twoja kawa? Mogę łyka? - wziął kubek z wystygłym już napojem i wypił do dna.
Julka o powrocie kamienia nie dowiedziała się wprost z wypowiedzi rodziców, ale wyczytała z ich zachowania, z pełnych wyrzutów spojrzeń mamy i dziwnie niepewnego zachowania ojca. Od razu wyczuła pełną napięcia atmosferę i od razu do głowy przyszło jedno słowo wyjaśnienia: Kostek.
Od jakiegoś już czasu nie pojawiał się w ich życiu, od pamiętnego nie tylko dla Tymoteusza spotkania pod szkołą, nie naruszył spokoju ich rodziny, jednak wciąż czaił się niczym cień w słonecznym pokoju, a zagadkowa postać towarzyszącego mu mężczyzny potęgowała tajemniczość. Niepisaną umową starali się od tamtego dnia nie poruszać tego tematu. Teraz wraz z pojawieniem się kamienia do domu wróciła nerwowość i nastrój grozy. Robert z Olgą odbyli cichą naradę w swoim pokoju, gdy wyszli poprosili Julkę o opiekę nad braćmi, w razie gdyby się zbudzili i wyszli do ogrodu.
Julia stanęła przy oknie i patrzyła jak ostrożnym krokiem kierują się w tamto miejsce. Robert podszedł do samego kamienia, ale jego żona przystanęła w odległości dwóch kroków i stamtąd coś tłumaczyła, żywo gestykulując.
- Szydzi z nas -wymamrotała Julka pod nosem.
- Kto?
Dźwięk głosu podziałał na jej napięte nerwy jak wystrzał z pistoletu, dziewczynka podskoczyła.
- Tymek!
- Co się dzieje? Czemu starzy włóczą się od rana po ogrodzie?
- Wrócił...
- Kto? - Widać było jak krew odpływa z jego twarzy. - Kostek?
- Nie, kamień.
- Jaki kamień? Nie rozumiem... - podszedł bliżej okna. Robert swoją postacią zasłaniał dziwne znalezisko, ale jakby na życzenie chłopca odsunął i ten dostrzegł zarys ogromnego głazu leżącego na swoim dawnym miejscu tuż przy błotku.
- Ja pierdzielę! - wysyczał Tymek.
- Nie przeklinaj - upomniała go siostra, bezwiednie naśladując matkę.
- Myślałem, że to już koniec.
- Wszyscy tak myśleliśmy.
- Co teraz, Ju?
- Nie wiem... Musimy... Bądź czujny i obserwuj, czy nie zauważysz gdzieś przy domu albo pod szkołą tego oszołoma, Kostka.
Zanim zdążył odpowiedzieć wrócili rodzice. Oboje mieli zmartwione miny i napięcie w oczach świadczące o burzliwej rozmowie, jaką musieli stoczyć w ogrodzie.
- Cześć Tymek - z wesołego powitania ojca wyzierała sztuczność.
- Co zrobicie z tym cholerstwem? - Julia bez ogródek przeszła do rzeczy.
- Wywieziemy raz jeszcze, zasypiemy... Nie martwcie się - Olga uprzedziła odpowiedź męża.
- Jest źle - szepnęła dziewczynka do ucha brata - nie zwróciła uwagi na "cholerstwo".
Kamień lśnił jadowicie pośrodku pokoju, śmiał się ze mnie i szydził. Przylgnęłam do ściany, mimo iż jej zimny i wilgotny dotyk napawał obrzydzeniem. Muszę przedostać się do okna, muszę stąd uciec. Muszę! Robię dwa kroki przed siebie. Głaz nadyma się z zadowolenia. Dwa następne. Widzę jego zadowolenie. Upaja się moim strachem. Przywołuje mnie. Zaraz wpadnę w pole jego przyciągania. Cofam się pod ścianę. Ratunku!
Tymoteusz leżał w swoim łóżku, próbując zasnąć, mijała chwila za chwilą, a sen nie nadchodził. Jutro sprawdzian z matematyki i jeśli nie będzie wyspany, na sto procent zawali go. Przewrócił się na drugi bok. Co mówiła mama? Co jest dobre na sen? Liczenie baranów? Jakich baranów? Dlaczego akurat baranów? Przewrócił się na drugi bok. Gorąco. Zrzucił kołdrę. Cisza. Wszyscy już dawno śpią. Jeden baran, drugi baran... Początkowo nie zwrócił uwagi na dźwięk. Dom czasami wydawał różne odgłosy, skrzypiał, bulgotał rurami, poświstywał cichutko. Jednak ten dźwięk był inny. Chropowaty, natarczywy. Tymek poczuł jak jego mięśnie sztywnieją. Odgłos nasilał się. Dochodził z okolic okna albo tuż zza niego.
Zimno.
Naciągnął kołdrę mocno na głowę, owinął się w jej miękki kokon. Dźwięk zredukowany został do przytłumionych, delikatnych odgłosów.
Owinął się jeszcze szczelniej. Zacisnął oczy. Szósty baran, siódmy... Sen ulitował się nad nim. Usnął tak szybko, że nie usłyszał, jak dźwięk powtórzył się w bogatszej tonacji i od chrobotania i tarcia przeszedł w pisk jaki wydobywa się, gdy intensywnie pocieramy czymś o szybę.
Wywózkę kamienia Robert postanowił przypilnować osobiście i wziął wolny dzień w pracy. Umówił w firmie, z której usług korzystał już wcześnie półciężarówkę i dwóch ludzi do pomocy. Zły był, bo to niepotrzebnie roztrwonione pieniądze, podczas gdy potrzebne były na inne prace w domu. Nieruchomość okazała się być niezwykle wymagającą skarbonką. Chociaż poprzednia właścicielka wykonała szereg modernizacji, wciąż wiele rzeczy szwankowały lub po prostu brakowało ich. Piec centralnego ogrzewania zawodził i Robert planował zakup nowego na przyszłą wiosnę, część wyposażenia łazienek nie nadawała się do dalszego użytku, a okna wręcz "błagały" o wymianę. Chociaż stolarka była stara i drewniana, wydawała im się solidna i sprawna, jednak w domu panowały przeciągi i wytwarzały się dziwne korytarze zimnego powietrza. Tak, stanowczo nie było na rękę "wyrzucać" gotówkę na prace w ogrodzie.
Przed domem zatrzymał się zamówiony samochód i wysiadło dwóch ludzi. Robert wyszedł przed dom, naprzeciw im.
- Dzień dobry. Panowie, bez zbędnych wstępów, pokażę wam, o co mi chodzi. Chodźmy do ogrodu.
Poszedł przodem, wskazując ręką odległy zakamarek posesji.
Jeden z robotników młody chłopak z włosami uczesanymi w kucyk, zaraz ruszył w jego ślad, drugi, niski mężczyzna po pięćdziesiątce, głośno smarknął i splunął pod nogi zanim podążył za nimi.
- Diabelskie miejsce.
- Co pan powiedział - Robert zatrzymał się i odwrócił.
Tamten zamruczał coś niezrozumiałego pod nosem.
- Proszę powtórzyć.
- A co tu gadać, wszyscy wkoło znają historię przeklętej parceli.
- Mówi pan o moim domu?
- Mówię o tym tu miejscu - robotnik zakreślił ręką okrąg.
- Zaraz, zaraz... bo to bardzo ciekawe. Może pan coś bliżej?
- Może i mogę, co mi tam... Wszyscy wkoło wiedzą, że tu kusi od dawien dawna, dużo wcześniej zanim stary Breitz rodziców pomordował. Postawi szef piwo, to opowiem co wiem, ale nie tera, bo kierownik głowę urwie, że zbyt długo tu marudzim...
- Dobra panowie, zabieramy ten kamień, wrzucamy na pakę i wywozicie go jak najdalej stąd. Jutro natomiast czekam na zamówiony u was żwir i zasypiecie nim tamto błoto.
- Sie robi szefie.
Mężczyźni zabrali się do dzieła. Teren w tamtej części ogrodu był lekko podmokły, gliniasty, porosły bujną trawą pomieszaną z chwastami. Jednak przy samym błocie, przy którym leżał głaz dostrzec można było gdzieniegdzie placki gołej ziemi. Robotnicy próbowali dźwignąć kamień, jednak był on zbyt ciężki dla nich dwóch.
- Nie macie żadnych narzędzi, żeby go wydobyć i przetransportować? - zdziwił się Robert.
- Panie, jakie znowu narzędzia do takiego cholerstwa? Dźwigniem go i tyle...
Robert pokiwał głową, ale długo się nie namyślając, podkasał rękawy i podbiegł im pomóc. Wytężyli siły. Skała faktycznie była bardzo ciężka. W dodatku podmokłe podłoże jakby wciągało ją wgłąb siebie.
- Heeeeej hooooo - wykrzyknął ten z kucykiem i znów wytężyli wszystkie siły. Tym razem się udało. Drgnęła i z głośnym cmoknięciem oderwała od podłoża. Wydobyli kamień, unieśli na wysokość podudzia i drepcząc małymi krokami skierowali w stronę półciężarówki.
- Trzymajta dobrze chłopy... - stękał starszy z robotników.
Czy winę za to co się wydarzało ponosi śliski placek gliniastej ziemi, który akurat znalazł się pod ich nogami, czy nierównomierne rozłożenie ciężaru, czy też sam głaz wyślizgnął się im z rąk, nie wiadomo? W jednej chwili noga starszego mężczyzny zgięła się w pół w kolanie, błyskawicznie pociągając go w dół, a wraz z nim brzemię, które dźwigali. Najpierw do uszu Roberta dobiegł obrzydliwy, głuchy plask, a po chwili straszliwy wrzask, pełen bólu. Rzucili się na pomoc i dosłownie odrzucili jak piłkę, przygniatający go ciężar. Krzyki bólu poszkodowanego mieszały się z ich pokrzykiwaniami strachu. Młody robotnik z kitką dziwnie piskliwym głosem biadolił. Robert drżącymi palcami próbował sprawnie wystukać numer pogotowia.
- Pogotowie? Proszę natychmiast o ambulans pod adres... Wypadek. Tak...
Z domu, wywabiona hałasem wybiegła Olga, z małym Patrykiem na rękach.
- Boże Święty! Co tu się dzieje?! Robert, rany boskie, krew, szybko trzeba ściągnąć pomoc.
- Cicho bądź, właśnie to robię. Idź do domu, nie stój tu z dzieckiem! Brakuje, żeby tu jeszcze Tymek z Julką przylecieli. Nie, przepraszam to do żony mówiłem... Co? A tak...
Odwrócił się od Olgi, uklęknął przy rannym mężczyźnie.
- Co cię boli? Gdzie boli?
- Noga... cholera jak boli!
- Mówi, że coś z nogą. Nie, nie wiem jakie obrażenia... krew, chyba kość strzaskana, ale ja przecież nie jestem lekarzem, nie znam się. Proszę, pospieszcie się.
- Może trzeba mu zatamować krew? - Olga wciąż stała nad nimi.
- Kobieto, przecież nie wiemy czy nie zaszkodzimy mu bardziej, a lekarz będzie lada moment.
- Ale on może się wykrwawić!
- Olga! Ja cię proszę, idź do domu!
Na poparcie jego słów mały Patryk zaniósł się płaczem i dołączył do pojękiwania rannego mężczyzny i biadolenia chłopaka z kitką.
Żona odwróciła się na pięcie, ale wcześniej posłała mu spojrzenie, które obiecywało, że drogo zapłaci za takie potraktowanie.
W oddali pojawił się narastający odgłos alarmu karetki pogotowia. Robert podniósł się kolan.
- Czuwaj nad nim - rzucił w stronę młodszego z mężczyzn i pobiegł nakierować sanitariuszy.
Dalej wydarzenia potoczyły się szybko. Rannemu zabezpieczono nogę, wstępnie opatrzono, delikatnie usadowiono go na noszach i zaniesiono do ambulansu. Gospodarz domu towarzyszył im, relacjonując, jak doszło do wypadku. Poszkodowany robotnik przestał jęczeć, złapał Roberta za rękę i przyciągnął.
- Szefie, mówiłem że to przeklęte miejsce, lepiej zabieraj rodzinę i wyginaj stąd w te pędy.
Kostek (część trzecia)
Olga jeszcze tego samego wieczoru zrelacjonowała wydarzenia mężowi, Robert, wbrew jej obawom, potraktował sprawę poważnie.
- Od początku nie podobał mi się ten smarkacz. Nie chcę, aby więcej przychodził do Tymka. A w sprawie domu poszperam. Popytam w agencji nieruchomości, czy coś wiedzą, no i wciąż mam telefon do byłej właścicielki. Kurde, ta cena w stosunku do standardu domu i jego położenia wydawała mi się ciut za niska, ale tłumaczyłem sobie ją złą koniunkturą na rynku nieruchomości.
- Nie, nie obwiniaj się, to ja uparłam się na ten dom, zresztą wciąż uważam, że możemy tu spokojnie mieszkać, tylko trzeba wyjaśnić tę zagadkę z przeszłości i... wywieźć kamienie z ogrodu.
- Obiecuję, wezmę się za to.
- To dziwne, on mieszka prawie na drugim końcu miasta, w pobliżu są przynajmniej dwie szkoły, więc po co łazić taki kawał do naszej?
- Wiesz, w którym domu mieszka?
- No wiem, ale nie podniecaj się, to blok.
Julię jednak ta wiadomość nie była w stanie zniechęcić w próbach rozszyfrowania tajemniczego kolegi brata.
- Pójdziesz dzisiaj popołudniu tam ze mną? Popytamy, poszukamy. Wiesz, w której klatce mieszka?
- Wiem. Sorry, dzisiaj i jutro nie mogę, ale w weekend pokażę ci. Odszukamy kolesia, nie martw się.
Robert wpadł zdyszany do domu. Szybkim krokiem przemierzył przedpokój, wszedł do kuchni. Tak jak przypuszczał, żona tam była.
- Olga!
- Nie krzycz proszę, Patryk dopiero co zasnął.
- Przepraszam skarbie. Udało mi się dodzwonić do poprzedniej właścicielki naszego domu. Nie chciała na początku ze mną rozmawiać, ale przekonałem ją, że nie mamy do niej pretensji i nie będziemy wobec niej żadnych roszczeń wysuwać i wyobraź sobie spotkała się ze mną na mieście i...
- Usiądź. Ja zresztą też usiądę.
Robert posłusznie usiadł przy stole w kuchni, na przeciwko żony.
- Dzieci są?
- U siebie w pokojach. No mów!
- No wiesz, ona też do końca wszystkiego nie wie. Okazała się być całkiem sympatyczną kobietą i zgadaliśmy się, że chodziliśmy do tej samej podstawówki... No dobrze, dobrze, nie patrz tak na mnie, już opowiadam o domu. Otóż, ona odziedziczyła go po bracie swojej mamy, a on po swoich rodzicach, czyli jej dziadkach, ale wcześniej jej mama odrzuciła spadek po nich i przez to cała nieruchomość przeszła na rzecz wujka, a że wujek nie miał potomstwa, w konsekwencji to ona była dalszym zstępnym. Rozumiesz o czym mówię?
- Rozumiem, choć uważam, że niepotrzebnie wgłębiasz w całe to prawo spadkowe.
- Przepraszam, już przechodzę do meritum. Rzeczywiście z domem wiąże się ponura i tajemnicza historia. Dziadkowie właścicielki nie byli dobranym małżeństwem, zdaje się, że z jej dziadka była kawał skurwysyna...
- Robert!
- Kotku, daj spokój, nie jestem Julką i mogę się wyrażać bardziej soczyście, gdy tego chcę.
- Masz rację, przepraszam. Mów.
- Dziadek znęcał się nad żoną i dziećmi, szczególnie lubił gnębić syna, który z opisu wynika, że wykazywał symptomy lekkiego autyzmu. Ojciec zamykał go w pokoju i stosował szeroką gamę psychologicznych środków, aby chłopaka upokorzyć lub dla odmiany chciał z niego zrobić tęgiego zucha i całymi dniami musztrował w ogrodzie. W konsekwencji z dzieciaka wyrósł odludek i dziwak, który nigdy się nie ożenił. Pierwsze niewyjaśnione wydarzenie to takie, że dziadkowie właścicielki zmarli tego samego dnia, znaleziono ich w ogrodzie, dostali oboje zawału serca, jakby czegoś się śmiertelnie przestraszyli i choć to podejrzane, niczego nikomu nie udowodniono. Matka właścicielki, dużo młodsza od swojego brata, wyfrunęła z domu, gdy tylko przydarzyła się okazja, wyszła za mąż i nigdy do niego nie wróciła. Wujek mieszkał tu samotnie i pogrążał się w swoim dziwactwie. Bardzo prawdopodobne, iż zajmował się okultyzmem, ale nie ma na to twardych dowodów.
- Hm... To wszystko?
- Nie. Jest jeszcze sprawa śmierci tego wujka. Zmarł tak jak rodzice w ogrodzie. Wcześniej jednak coś działo się w jednym z pokoi na piętrze, był kompletnie zdewastowany i miał wybite okno. Ktoś z ogromna siłą wyrzucił przez nie kamień.
- Kamień?
- Tak mówiła właścicielka, że pod oknem znaleziono ogromny kamień i szkło...
- To bez sensu! Po co komuś kamień w pokoju?
- Nie wiem kotku, nie wiem... Powtarzam tylko opowieść poprzedniej właścicielki.
- To ten duży kamień z ogrodu.
- No tego nie wiemy...
- Ja to wiem.
- Skąd niby?
- Wiem i już. Co dalej?
- Pytasz o opowieść? Nic. Dom przejęła kobieta, która nam go odsprzedała. Według jej słów przez wiele lat nie interesowała się nim, bo miała do niego awersję zaszczepioną przez matkę. W końcu potraktowało go jako inwestycję, wyremontowała, unowocześniła i wystawiła na sprzedaż. A, wspomniała, że wcześniej przed nami wynajmowała go, ale na krótko, jakimś ludziom z dzieckiem.
- Kostek.
- Kostek? A co ma do tego Kostek?
- Nie wiem - głos Olgi brzmiał histerycznie - ale coś ma na pewno i zdaje się znać ten dom dość dobrze, a czasem zachowuje się tak...
- Jak?
- Patrzy na mnie jak... dorosły facet, jak obleśny satyr, jak... inkub.
- Sugerujesz, że kolega twojego syna obmacuje cię wzrokiem i kusi niewypowiedzianymi propozycjami seksualnymi?
- No wiem, że to głupie - Olga krzyczała - wiem i zadaję sobie pytanie czy nie fiksuję!
- Cicho, uspokój się. Głupie, niegłupie... Najważniejsze, że stresuje ciebie i resztę rodziny. To jednak dzieciak i nie mogę rozprawić się z nim jak z dorosłym facetem. Muszę się dowiedzieć, gdzie mieszka i pogadać się z jego rodzicami.
- Ja wiem - zaskoczył ich głos Julki.
- Podsłuchujesz nas? - zaatakowała ją Olga.
- Nie mamo. Teraz, dopiero co weszłam i usłyszałam co mówi tata.
- Olga! Uspokój się, proszę, niepotrzebnie wsiadasz na Julkę. Gdzie mieszka ten cały Konstanty?
- W bloku na Radomskiej, byłam tam z Wiktorią.
- Aż tam? Niezły kawał drogi... no nic, podjedziemy.
Czteropiętrowy blok, z odrapaną elewacją nie robił dobrego wrażenia. Klatka również wymagała odświeżenia
- To tutaj. Wczoraj odszukałyśmy to mieszkanie, ale bałyśmy się zapukać.
- Ja się nie boję - uśmiechnął się do córki.
Stali dłuższą chwilę pod drzwiami wskazanego przez Julkę mieszkania, pukając i dzwoniąc na przemian. Jednak nikt nie odpowiadał, a za drzwiami panowała głucha cisza.
- Nie ma chyba nikogo.
Usłyszeli szuranie pod drzwiami mieszkania obok.
- Na to wygląda. Zapytajmy sąsiadów - Robert zapukał do drzwi.
Przez chwilę nikt nie reagował, wreszcie odtworzyła im kobieta w średnim wieku, ubrana w wyciągnięty sweter i dżinsowe spodnie. Zmierzyła ich niezbyt życzliwym wzrokiem i stanęła podparta pod boki. Robert grzecznie skinął głową i przywołał na twarz uprzejmy uśmiech.
- Dzień dobry, przepraszam, że przeszkadzamy. Próbuję skontaktować się pani sąsiadami, ale zdaje się, że nikogo nie ma. Nie wie pani kiedy wrócą, a może dysponuje pani numerem telefonu do nich?
- Że co? Telefonem do tych tam obok? Niby skąd? Panie, co niby miałabym mieć wspólnego z tym szurniętym facetem i jego synem?
- Facetem? To chłopak nie miał matki?
- No jak nie miał? Pewnie miał jak każdy z nas - kobieta zaśmiała się swojego dowcipu, zalotnie odgarniając znad oka kosmyk tłustych włosów - tyle, że pewnie odeszła od takiego palanta jak tamten. Panie co to gbur, co za nieużyty mruk...
Robert przez chwilę przetrawiał informację o sytuacji rodzinnej Konstantego.
- Rozumiem. Czy wie pani, kiedy można spodziewać się ich powrotu?
- Zapewne nigdy - znów zaniosła się rechotliwym śmiechem - bo wyprowadzili się... zresztą oni wynajmowali mieszkanie i to tylko przez parę miesięcy.
Robert i Julia poczuli się zbici z tropu.
- A czego pan chce od tych dziwaków? Nie wygląda pan na ich znajomego.
- Przepraszam, faktycznie nie jestem, to długa historia... Może orientuje się pani, czy zostawili namiary na nowy adres, przecież chłopak chodził do szkoły.
- E tam, panie, ja nic nie wiem... Zresztą adresu na pewno nikomu nie zostawili, bo rozmawiałam z Bajorską, co to im wynajmowała mieszkanie i cwaniaki nie zapłacili jej za ostatni miesiąc.
- Kurde - zaklęła cicho pod nosem Julka.
Kobieta wpatrywała się nachalnie w Roberta.
- Chodźmy tato.
Robert uprzejmie skinął głową w podziękowaniu za informacje i powoli zaczął schodzić za Julią.
- A pan - dobiegło go jeszcze pytanie sąsiadki - a pan też jest samotnym ojcem?
Obejrzał się i obrzucił wzrokiem zaniedbaną postać kobiety.
Drugi raz bałbym się zapukać do mieszkania tego Kostka, bałbym się, że ona mnie usłyszy - pomyślał.
W domu zrobili naradę rodzinną, opowiedzieli sobie szczerze, co każdy z nich wie. Tylko Olga przemilczała pewne niepokojące ją myśli i odczucia.
- Dziwne - podsumował Robert - i nie do końca trzyma się to kupy, może dlatego, że brakuje nam kilku ogniw łańcucha.
- Słuchajcie, Kostek wychodząc stąd ostatni raz zadał pytanie o sen. Które z was ma ten koszmar?
Zaległa cisza, spoglądali na siebie w oczekiwaniu. Po chwili odezwał się Robert.
- Dobrze, czyli pudło... Jednak coś mnie jeszcze niepokoi.
- Tymek - zwrócił się do syna - znalazłeś na strychu gazetę z informacją o zagadkowej śmierci wujka właścicielki naszego domu?
- Tak, Julka też ją czytała, chyba wciąż leży tam na strychu. Jak nie wierzysz...
- Wierzę, wierzę ci synu - uspokajająco położył mu rękę na ramieniu - tylko zastanawia mnie... skoro to gazeta o śmierci poprzedniego właściciela i od tej pory nikt tu nie mieszkał, to kto podrzucił na strych tę gazetę.
- Jego siostrzenica? - zapytała cicho Olga.
- Nie, nie mieszkała tu, nie przebywała.
- Boże, Robert, mówiłeś, że ona wynajmowała ten dom przez sprzedażą i że to było małżeństwo z synem.
- Nie, nie małżeństwo... powiedziała, że wynajęła ludziom z dzieckiem.
Nie, proszę, nie! Znów ten pokój! Nienawidzę go, nie cierpię tych szarych, oślizgłych ścian. Nie, nie zniosę tu ani chwili dłużej! Okno. Okno jest moim wybawieniem. Znajduję klamkę, szarpię, nie ustępuje. Otworzyć to przeklęte okno! Za ciemną szybą zaczyna coś migotać... A gdyby tak wybić szybę? Wzrok mój omiata pomieszczenie. Nic, kompletnie nic, tylko... kamień? Pobiegam, chcę unieść. Ciężki, że wbija mnie w podłogę, ale wiem, że muszę go unieść.
Tymek wychodził ze szkoły jako jeden z ostatnich. Dzisiaj był całkiem dobry dzień, okazało się, że chłopak z ławki obok świetnie zna się na grach i chętnie zmierzy się z Tymoteuszem. Umówili się, że po obiedzie wpadnie do niego. Dawno nie grał z nikim. Konstanty nie pojawiał się w szkole od dwóch tygodni. W domu uspokoiło się. Pewnego dnia przyjechali jacyś ludzie wywieźli kamienie z ogrodu, a błotko przysypali przywiezionym żwirem. Mama odzyskała dobry nastrój, Julka też jakby zrobiła się milsza od czasu tamtego zamieszania.
Wystawił twarz do słońca, poczuł przyjemne ciepło. Przystanął rozkoszując się pogodą i dobrym nastrojem. Wydało mu się, że ktoś go przywołuje, choć niczego nie usłyszał. Odwrócił wzrok od słońca i przysłonił oczy ręką. Koło barierki, przy wejściu na teren szkoły stał Kostek ze starszym mężczyzną. Wysoki, chudy z czarnymi, długimi do ramion włosami zaczesanymi do tyłu wydał się chłopcu znajomy. Patrzył na niego tak, że poczuł jak, pomimo słońca, przechodzą go dreszcze.
- Witaj - odezwał się Kostek, podchodząc bliżej.
- Cześć... sorry, spieszę się...
- Tak wiem - chłopiec uśmiechnął się drwiąco - nie zabiorę ci dużo czasu. Chciałem tylko żebyś poznał mojego opiekuna. To Tamten - wskazał na mężczyznę.
Tamten uśmiechnął się smutno i zbliżył się.
- Dzień dobry Tymoteuszu, Kostek tyle o tobie opowiadał, że postanowiłem poznać cię osobiście.
- Dzień dobry panu - głos dziecka drżał leciutko.
Spojrzał w twarz nieznajomego. Ma usta takie same jak u Kostka, pomyślał, a oczy też wydają mi się znajome.
- Tak Tymoteuszu, tak, znamy się już...
- Ja pana nie znam - prawie wykrzyczał chłopiec - przepraszam, spieszę się!
- Tak, tak - pokiwał głową mężczyzna - leć, leć do domu. W końcu dom to ważna sprawa...
Tymek odwrócił się na pięcie i bez pożegnania zaczął się oddalać.
Uciekać, byle jak najdalej od nich.
- Tymoteuszu! - dobiegł go jeszcze głos nieznajomego - Przekaż mamie proszę, że to nie koniec snów... I nie koniec tej historii - dodał ciszej.
- Od początku nie podobał mi się ten smarkacz. Nie chcę, aby więcej przychodził do Tymka. A w sprawie domu poszperam. Popytam w agencji nieruchomości, czy coś wiedzą, no i wciąż mam telefon do byłej właścicielki. Kurde, ta cena w stosunku do standardu domu i jego położenia wydawała mi się ciut za niska, ale tłumaczyłem sobie ją złą koniunkturą na rynku nieruchomości.
- Nie, nie obwiniaj się, to ja uparłam się na ten dom, zresztą wciąż uważam, że możemy tu spokojnie mieszkać, tylko trzeba wyjaśnić tę zagadkę z przeszłości i... wywieźć kamienie z ogrodu.
- Obiecuję, wezmę się za to.
- To dziwne, on mieszka prawie na drugim końcu miasta, w pobliżu są przynajmniej dwie szkoły, więc po co łazić taki kawał do naszej?
- Wiesz, w którym domu mieszka?
- No wiem, ale nie podniecaj się, to blok.
Julię jednak ta wiadomość nie była w stanie zniechęcić w próbach rozszyfrowania tajemniczego kolegi brata.
- Pójdziesz dzisiaj popołudniu tam ze mną? Popytamy, poszukamy. Wiesz, w której klatce mieszka?
- Wiem. Sorry, dzisiaj i jutro nie mogę, ale w weekend pokażę ci. Odszukamy kolesia, nie martw się.
Robert wpadł zdyszany do domu. Szybkim krokiem przemierzył przedpokój, wszedł do kuchni. Tak jak przypuszczał, żona tam była.
- Olga!
- Nie krzycz proszę, Patryk dopiero co zasnął.
- Przepraszam skarbie. Udało mi się dodzwonić do poprzedniej właścicielki naszego domu. Nie chciała na początku ze mną rozmawiać, ale przekonałem ją, że nie mamy do niej pretensji i nie będziemy wobec niej żadnych roszczeń wysuwać i wyobraź sobie spotkała się ze mną na mieście i...
- Usiądź. Ja zresztą też usiądę.
Robert posłusznie usiadł przy stole w kuchni, na przeciwko żony.
- Dzieci są?
- U siebie w pokojach. No mów!
- No wiesz, ona też do końca wszystkiego nie wie. Okazała się być całkiem sympatyczną kobietą i zgadaliśmy się, że chodziliśmy do tej samej podstawówki... No dobrze, dobrze, nie patrz tak na mnie, już opowiadam o domu. Otóż, ona odziedziczyła go po bracie swojej mamy, a on po swoich rodzicach, czyli jej dziadkach, ale wcześniej jej mama odrzuciła spadek po nich i przez to cała nieruchomość przeszła na rzecz wujka, a że wujek nie miał potomstwa, w konsekwencji to ona była dalszym zstępnym. Rozumiesz o czym mówię?
- Rozumiem, choć uważam, że niepotrzebnie wgłębiasz w całe to prawo spadkowe.
- Przepraszam, już przechodzę do meritum. Rzeczywiście z domem wiąże się ponura i tajemnicza historia. Dziadkowie właścicielki nie byli dobranym małżeństwem, zdaje się, że z jej dziadka była kawał skurwysyna...
- Robert!
- Kotku, daj spokój, nie jestem Julką i mogę się wyrażać bardziej soczyście, gdy tego chcę.
- Masz rację, przepraszam. Mów.
- Dziadek znęcał się nad żoną i dziećmi, szczególnie lubił gnębić syna, który z opisu wynika, że wykazywał symptomy lekkiego autyzmu. Ojciec zamykał go w pokoju i stosował szeroką gamę psychologicznych środków, aby chłopaka upokorzyć lub dla odmiany chciał z niego zrobić tęgiego zucha i całymi dniami musztrował w ogrodzie. W konsekwencji z dzieciaka wyrósł odludek i dziwak, który nigdy się nie ożenił. Pierwsze niewyjaśnione wydarzenie to takie, że dziadkowie właścicielki zmarli tego samego dnia, znaleziono ich w ogrodzie, dostali oboje zawału serca, jakby czegoś się śmiertelnie przestraszyli i choć to podejrzane, niczego nikomu nie udowodniono. Matka właścicielki, dużo młodsza od swojego brata, wyfrunęła z domu, gdy tylko przydarzyła się okazja, wyszła za mąż i nigdy do niego nie wróciła. Wujek mieszkał tu samotnie i pogrążał się w swoim dziwactwie. Bardzo prawdopodobne, iż zajmował się okultyzmem, ale nie ma na to twardych dowodów.
- Hm... To wszystko?
- Nie. Jest jeszcze sprawa śmierci tego wujka. Zmarł tak jak rodzice w ogrodzie. Wcześniej jednak coś działo się w jednym z pokoi na piętrze, był kompletnie zdewastowany i miał wybite okno. Ktoś z ogromna siłą wyrzucił przez nie kamień.
- Kamień?
- Tak mówiła właścicielka, że pod oknem znaleziono ogromny kamień i szkło...
- To bez sensu! Po co komuś kamień w pokoju?
- Nie wiem kotku, nie wiem... Powtarzam tylko opowieść poprzedniej właścicielki.
- To ten duży kamień z ogrodu.
- No tego nie wiemy...
- Ja to wiem.
- Skąd niby?
- Wiem i już. Co dalej?
- Pytasz o opowieść? Nic. Dom przejęła kobieta, która nam go odsprzedała. Według jej słów przez wiele lat nie interesowała się nim, bo miała do niego awersję zaszczepioną przez matkę. W końcu potraktowało go jako inwestycję, wyremontowała, unowocześniła i wystawiła na sprzedaż. A, wspomniała, że wcześniej przed nami wynajmowała go, ale na krótko, jakimś ludziom z dzieckiem.
- Kostek.
- Kostek? A co ma do tego Kostek?
- Nie wiem - głos Olgi brzmiał histerycznie - ale coś ma na pewno i zdaje się znać ten dom dość dobrze, a czasem zachowuje się tak...
- Jak?
- Patrzy na mnie jak... dorosły facet, jak obleśny satyr, jak... inkub.
- Sugerujesz, że kolega twojego syna obmacuje cię wzrokiem i kusi niewypowiedzianymi propozycjami seksualnymi?
- No wiem, że to głupie - Olga krzyczała - wiem i zadaję sobie pytanie czy nie fiksuję!
- Cicho, uspokój się. Głupie, niegłupie... Najważniejsze, że stresuje ciebie i resztę rodziny. To jednak dzieciak i nie mogę rozprawić się z nim jak z dorosłym facetem. Muszę się dowiedzieć, gdzie mieszka i pogadać się z jego rodzicami.
- Ja wiem - zaskoczył ich głos Julki.
- Podsłuchujesz nas? - zaatakowała ją Olga.
- Nie mamo. Teraz, dopiero co weszłam i usłyszałam co mówi tata.
- Olga! Uspokój się, proszę, niepotrzebnie wsiadasz na Julkę. Gdzie mieszka ten cały Konstanty?
- W bloku na Radomskiej, byłam tam z Wiktorią.
- Aż tam? Niezły kawał drogi... no nic, podjedziemy.
Czteropiętrowy blok, z odrapaną elewacją nie robił dobrego wrażenia. Klatka również wymagała odświeżenia
- To tutaj. Wczoraj odszukałyśmy to mieszkanie, ale bałyśmy się zapukać.
- Ja się nie boję - uśmiechnął się do córki.
Stali dłuższą chwilę pod drzwiami wskazanego przez Julkę mieszkania, pukając i dzwoniąc na przemian. Jednak nikt nie odpowiadał, a za drzwiami panowała głucha cisza.
- Nie ma chyba nikogo.
Usłyszeli szuranie pod drzwiami mieszkania obok.
- Na to wygląda. Zapytajmy sąsiadów - Robert zapukał do drzwi.
Przez chwilę nikt nie reagował, wreszcie odtworzyła im kobieta w średnim wieku, ubrana w wyciągnięty sweter i dżinsowe spodnie. Zmierzyła ich niezbyt życzliwym wzrokiem i stanęła podparta pod boki. Robert grzecznie skinął głową i przywołał na twarz uprzejmy uśmiech.
- Dzień dobry, przepraszam, że przeszkadzamy. Próbuję skontaktować się pani sąsiadami, ale zdaje się, że nikogo nie ma. Nie wie pani kiedy wrócą, a może dysponuje pani numerem telefonu do nich?
- Że co? Telefonem do tych tam obok? Niby skąd? Panie, co niby miałabym mieć wspólnego z tym szurniętym facetem i jego synem?
- Facetem? To chłopak nie miał matki?
- No jak nie miał? Pewnie miał jak każdy z nas - kobieta zaśmiała się swojego dowcipu, zalotnie odgarniając znad oka kosmyk tłustych włosów - tyle, że pewnie odeszła od takiego palanta jak tamten. Panie co to gbur, co za nieużyty mruk...
Robert przez chwilę przetrawiał informację o sytuacji rodzinnej Konstantego.
- Rozumiem. Czy wie pani, kiedy można spodziewać się ich powrotu?
- Zapewne nigdy - znów zaniosła się rechotliwym śmiechem - bo wyprowadzili się... zresztą oni wynajmowali mieszkanie i to tylko przez parę miesięcy.
Robert i Julia poczuli się zbici z tropu.
- A czego pan chce od tych dziwaków? Nie wygląda pan na ich znajomego.
- Przepraszam, faktycznie nie jestem, to długa historia... Może orientuje się pani, czy zostawili namiary na nowy adres, przecież chłopak chodził do szkoły.
- E tam, panie, ja nic nie wiem... Zresztą adresu na pewno nikomu nie zostawili, bo rozmawiałam z Bajorską, co to im wynajmowała mieszkanie i cwaniaki nie zapłacili jej za ostatni miesiąc.
- Kurde - zaklęła cicho pod nosem Julka.
Kobieta wpatrywała się nachalnie w Roberta.
- Chodźmy tato.
Robert uprzejmie skinął głową w podziękowaniu za informacje i powoli zaczął schodzić za Julią.
- A pan - dobiegło go jeszcze pytanie sąsiadki - a pan też jest samotnym ojcem?
Obejrzał się i obrzucił wzrokiem zaniedbaną postać kobiety.
Drugi raz bałbym się zapukać do mieszkania tego Kostka, bałbym się, że ona mnie usłyszy - pomyślał.
W domu zrobili naradę rodzinną, opowiedzieli sobie szczerze, co każdy z nich wie. Tylko Olga przemilczała pewne niepokojące ją myśli i odczucia.
- Dziwne - podsumował Robert - i nie do końca trzyma się to kupy, może dlatego, że brakuje nam kilku ogniw łańcucha.
- Słuchajcie, Kostek wychodząc stąd ostatni raz zadał pytanie o sen. Które z was ma ten koszmar?
Zaległa cisza, spoglądali na siebie w oczekiwaniu. Po chwili odezwał się Robert.
- Dobrze, czyli pudło... Jednak coś mnie jeszcze niepokoi.
- Tymek - zwrócił się do syna - znalazłeś na strychu gazetę z informacją o zagadkowej śmierci wujka właścicielki naszego domu?
- Tak, Julka też ją czytała, chyba wciąż leży tam na strychu. Jak nie wierzysz...
- Wierzę, wierzę ci synu - uspokajająco położył mu rękę na ramieniu - tylko zastanawia mnie... skoro to gazeta o śmierci poprzedniego właściciela i od tej pory nikt tu nie mieszkał, to kto podrzucił na strych tę gazetę.
- Jego siostrzenica? - zapytała cicho Olga.
- Nie, nie mieszkała tu, nie przebywała.
- Boże, Robert, mówiłeś, że ona wynajmowała ten dom przez sprzedażą i że to było małżeństwo z synem.
- Nie, nie małżeństwo... powiedziała, że wynajęła ludziom z dzieckiem.
Nie, proszę, nie! Znów ten pokój! Nienawidzę go, nie cierpię tych szarych, oślizgłych ścian. Nie, nie zniosę tu ani chwili dłużej! Okno. Okno jest moim wybawieniem. Znajduję klamkę, szarpię, nie ustępuje. Otworzyć to przeklęte okno! Za ciemną szybą zaczyna coś migotać... A gdyby tak wybić szybę? Wzrok mój omiata pomieszczenie. Nic, kompletnie nic, tylko... kamień? Pobiegam, chcę unieść. Ciężki, że wbija mnie w podłogę, ale wiem, że muszę go unieść.
Tymek wychodził ze szkoły jako jeden z ostatnich. Dzisiaj był całkiem dobry dzień, okazało się, że chłopak z ławki obok świetnie zna się na grach i chętnie zmierzy się z Tymoteuszem. Umówili się, że po obiedzie wpadnie do niego. Dawno nie grał z nikim. Konstanty nie pojawiał się w szkole od dwóch tygodni. W domu uspokoiło się. Pewnego dnia przyjechali jacyś ludzie wywieźli kamienie z ogrodu, a błotko przysypali przywiezionym żwirem. Mama odzyskała dobry nastrój, Julka też jakby zrobiła się milsza od czasu tamtego zamieszania.
Wystawił twarz do słońca, poczuł przyjemne ciepło. Przystanął rozkoszując się pogodą i dobrym nastrojem. Wydało mu się, że ktoś go przywołuje, choć niczego nie usłyszał. Odwrócił wzrok od słońca i przysłonił oczy ręką. Koło barierki, przy wejściu na teren szkoły stał Kostek ze starszym mężczyzną. Wysoki, chudy z czarnymi, długimi do ramion włosami zaczesanymi do tyłu wydał się chłopcu znajomy. Patrzył na niego tak, że poczuł jak, pomimo słońca, przechodzą go dreszcze.
- Witaj - odezwał się Kostek, podchodząc bliżej.
- Cześć... sorry, spieszę się...
- Tak wiem - chłopiec uśmiechnął się drwiąco - nie zabiorę ci dużo czasu. Chciałem tylko żebyś poznał mojego opiekuna. To Tamten - wskazał na mężczyznę.
Tamten uśmiechnął się smutno i zbliżył się.
- Dzień dobry Tymoteuszu, Kostek tyle o tobie opowiadał, że postanowiłem poznać cię osobiście.
- Dzień dobry panu - głos dziecka drżał leciutko.
Spojrzał w twarz nieznajomego. Ma usta takie same jak u Kostka, pomyślał, a oczy też wydają mi się znajome.
- Tak Tymoteuszu, tak, znamy się już...
- Ja pana nie znam - prawie wykrzyczał chłopiec - przepraszam, spieszę się!
- Tak, tak - pokiwał głową mężczyzna - leć, leć do domu. W końcu dom to ważna sprawa...
Tymek odwrócił się na pięcie i bez pożegnania zaczął się oddalać.
Uciekać, byle jak najdalej od nich.
- Tymoteuszu! - dobiegł go jeszcze głos nieznajomego - Przekaż mamie proszę, że to nie koniec snów... I nie koniec tej historii - dodał ciszej.