Crisstimm

 
ملحق شده: 2007-12-14
The more I learn about people the more I like my dachshunds
امتیاز49بقیه
مرحله بعد: 
Points needed: 151

Grimbald Wspaniały i dualistyczne zrządzenie losu (bajka mało dydaktyczna)

Ponieważ wróciłam literacko do towarzystwa krasnoludów, rusałek, strzyg, zduhaczy, mamun i innych równie sympatycznych stworów z świata na pograniczu fantasy i mitologii słowiańskiej, przypominam Wam ostatni (opublikowany tutaj) odcinek.
Główny bohater to krasnolud Grimbald Wspaniały (ten godny przydomek sam sobie nadał), safanduła, pantoflarz, obibok, pijanica i ale niezwykle otwarty na wszelkie przyjaźnie, znajomości oraz nowe doświadczenia, jegomość. Jego sąsiadami są Baba Leśna Hawra, figlarne rusałki, para tajemniczych zduhaczy, enigmatyczna mamuna, krasnoludy i wiele innych stworów. Tekst pisany jest z przymrużeniem oka i tak też, mam nadzieję będzie go odbierać. :)

Tamtego dnia, a dokładnie w środę pod wieczór, Grimbald Wspaniały poczuł, że jakby ostatnio trochę mu na wspaniałości ubywało. Nie to, że jakoś bardzo spektakularnie, ale jednak na tyle, że znacznie spadło jego poczucie samooceny. Usiadł na zydelku, przy piecu i dla rozjaśnienia mroków przemyśleń dogłębnych i analitycznych wielce, nalał sobie kaganek „oliwy mądrości”, w postaci szklaneczki ratafii, którą to pieczołowicie na lepszą okazję żona przygotowała i skrzętnie, acz naiwnie schowała, wierząc że do niej dotrwa. 
- Jaka może być lepsza okazja niż zimowe zadumanie męża? - usprawiedliwił siebie po cichu Grimbald. 
I rozgrzeszywszy sumienie stwierdzeniem, iż żadna, a przynajmniej prawie żadna, upił łyczek pachnącego latem trunku. Potem drugi, trzeci… 
W głowie mu się zakręciło bardzo przyjemnie, czy to od owego zapachu przesyconego słońcem i owocami, czy od smaku głębokiego, czy od procentów nie byle jakich. 
Grimbaldowa spała już, dając tego dowód w postaci chrapania z poświstem. 
Drzemała ostatnio przez pół dnia, a resztę przesypiała. W wolnych chwilach narzekała, a to że zgaga ją piecze, a to łydki rwą, a to łupie w krzyżu, a to jeść jej się chce, ale koniecznie, tej zupy, co ją jedynie jej mamusia na niedzielne obiady warzy i niech ktoś szybkim truchtem po tę polewkę poleci do sąsiedniej wsi. A to, że jej niedobrze i zupę natychmiast zwróci jeśli nikt nie przyniesie kropli żołądkowych, ale nie tych, bo te zbyt mocne i pieką w gardle i niech ktoś się wreszcie nad nią zlituje, bo nie wytrzyma, straci panowanie nad sobą i zrobi taką jazdę… Więc gdy zapadała w sen, Grimbald przykrywał ją pierzyną i na palcach oddalał się, ciesząc z ciszy zapadającej do pierwszego chrapnięcia w chałupie. 
Teraz nalał sobie jeszcze jedną szklaneczkę, czując, że doskonale wnosi w głąb duszy światło, pozwalające w odmętach skomplikowanej osobowości, rozróżnić kontury nie tylko problemów wszechświata, czy metafizyki bytu krasnoludzkiego ale i wielopłaszczyznowych spraw domowego ogniska. 
Nie, nie to żeby Wspaniały narzekał. Nie. Tyle, że czasem spadała na niego świadomość paskudna, że jeśli zasłużył na przydomek, to rzecz się już dokonała i nie wróci, a jeśli to tylko w postaci słowa dźwięcznego lecz pustego i wymawianego dość okazjonalnie. 
Głośne westchnienie wyrwało mu się z głębi piersi i przyciągnęło szklaneczkę z ratafią do ust. 
- Ech, a jakby tak ruszyć z posad coś wielkiego, nie oglądając się na nic? Taaa. Tylko co? 
Skrzypnięcie łóżka i ściszony jęk małżonki „Grimbaaald” sprawiły, że ruszone zostały z posad cztery litery filozofa. 
Małżonka siedziała półprzytomna na łóżku ale oczy miała dziwnie rozszerzone, wręcz prawie okrągłe. Widać było, że coś ją mocno przestraszyło. 
- Grimbald – szepnęła – tam coś jest. 
- Gdzie? 
- Pod łóżkiem. 
Uśmiechnął się pod nosem. 
Ech te humory. Pewnie zabłąkana mysz albo pająk. 
Chyba odczytała jego myśli, bo zmarszczyła brwi i ostrym szeptem napomniała: 
- Grimbaldzie, nie mam urojeń, a już na pewno histerii ciążowej i jeśli twierdzę, że pod łóżkiem coś jest, to jest, choćby i nie było. 
Nie sposób było oprzeć sile żoninej sugestii, więc krasnolud schylił się, stęknął, przyklęknął na jedno kolano, znów stęknął, zaklął pod nosem i zajrzał. 
Pod łóżkiem, jak to pod łóżkiem – koty z kurzu, zapomniana para kapci, zagubiona chusteczka do nosa, kapsel, ołówek oraz… w miejscu, gdzie nie mógł już dosięgnąć ręką, coś niewyraźnego majaczyło tuż pod ścianą. 
Zmrużył krasnolud oczy i wpatruje się w tajemnicze zjawisko. Niczego konkretnego to nie przypominało. Ot, kupka nieszczęścia. Tyle, że kupka ta dziwnie, miarowo się poruszała, jakby była zdyszana po długim biegu i wydawało się, że z jej głębi jarzy się maleńka para oczu. 
- No! Mówże, co dojrzałeś – ponagliła męża Grimbaldowa. 
Ten uniósł się z kolan powoli i szeptem rzekł. 
- Coś tam jest… 
- Też mi nowina! – zakrzyknęła krasnoludka. – Wiedziałam, że nie mam omamów, a już na pewno histerii ciążowej. 
- Ciiii – Grimbald przyłożył palec na znak, aby powściągnęła zachwyt nad swoją przytomnością umysłu. 
- Dobrze, dobrze… ale co to jest? 
- Nie wiem, wygląda jak kupka nieszczęścia. 
- Jakiś zwierz się wdarł i nabrudził? O, to pewnie pies sąsiadów! Zaraz im powiem, co sądzę! Zaraz wstanę, pójdę i urządzę taką… 
- Nie. Cicho, to nie to. Leż. Jazdę sąsiadom zrobisz jutro albo pojutrze, przy następnej nadarzającej się okazji. 
Pochylił się raz jeszcze i ostrożnie zajrzał pod łóżko. 
Kupka nieszczęścia siedziała w tym samym miejscu i wciąż się trzęsła. Nawet żal się zrobiło krasnoludowi tego czegoś, czymkolwiek to było. Nie wyglądało na psa, nawet takiego małego, nie wyglądało na żadne znane Grimbaldowi zwierzę, ani na… w sumie na nic, prócz kupki nieszczęścia. 
- Cip, cip, cip – zaryzykował przywabienie zagadki Grimbald. 
- Zwariowałeś? Wywabiasz to coś? – zakrzyknęła z łóżka małżonka. 
- Cicho! – syknął krasnolud. – Zdaj się na mnie, dobrze wiem co robić. 
O dziwo, podziałało, krewka matrona ucichła, przykryła się szczelnie kołdrą, bo nigdy nie wiadomo, czy coś spod łóżka nie ma w zwyczaju personalnie niepokoić zacne niewiasty i cierpliwie czekała, pokładając nadzieję w tym, iż działania męża mają sens. 
Grimbald tymczasem układał plan przywabienia dziwnego stwora. Pojęcia nie miał co można by było zrobić, aby rozwiązać problematyczną sytuację. Czym by to przywabić? Co taka kupka nieszczęścia może lubić? 
Kurde… to enigma jeszcze większa niż egzystencjalne zawiłości bytu krasnoludzkiego, a może nawet i sedno tego, czego w życiu pragną kobiety? E nie, tak skomplikowane nie może być. Trzeba zacząć od innej strony i zadać sobie pytanie: co takiego lubią wszyscy? 
I choć można by toczyć zajadłe dyskusje i w tym temacie, rozważać wszelakie za i przeciw, deliberować, czy jest coś takiego na świecie czy też nie, filozofować czy to rzecz materialna, czy idea, to akurat Grimbaldowi przychodziła na myśl jedna jasna i klarowna odpowiedź – wódeczka lub jej pochodne. 
- Ratafia – szepnął olśniony. 
Skoczył szybko do kuchni, przyniesioną butelkę otworzył i odlał trochę płynu do zakrętki. Powąchał i westchnął z uznaniem. 
- Słodziuchna w tym roku wyszła… 
Grimbaldowa poruszyła się niespokojnie pod kołdrą, ale nic nie powiedziała, wciąż wierząc, iż mąż wie co czyni. 
Krasnolud delikatnym ruchem podsunął zakrętkę z ratafią pod łóżko i odrobinę się wycofał, cały czas obserwując kupkę spod ściany. 
Przez chwilę nic się nie działo, jeśli nie liczyć drżenia tajemniczej istoty. Potem jakby nieznacznie się rozprostowała. Chyba wyczuła zapach trunku. 
- Co robisz? – Grimbaldowa nie wytrzymała. 
- Ciii… Mam plan. 
Kupka nieszczęścia zaczęła ostrożnie przybliżać się do małego zasobnika z napojem. Grimbald nie spuszczał jej z oka, a i ona zdawała się również bacznie go obserwować, by w razie gwałtowniejszego ruchu czmychnąć w bezpieczne miejsce pod ścianą. 
- Taś, taś – zachęcał kupkę krasnolud. 
Przybliżyła się znów do zakrętki wypełnionej wonną ratafią. Nęcił ją ostry, charakterystyczny zapach trunku.
-Nuuu, chodźżeż maleńka. 
Kupka wydała cichutki syczący odgłos i wydało się krasnoludowi, iż rozróżnia w nim zirytowany ton oraz słowa „maleńki, jak już”. 
Zaniepokojona rozwojem sytuacji małżonka wzięła głośny wdech, lecz Grimbald uniósł rękę, dając znak, by nic nie mówiła i… nic nie powiedziała. 
O rany, zaczynam zmierzać w kierunku wspaniałości, skoro umiem jednym ruchem ręki okiełznać małżeński żywioł, przemknęło mu przez głowę. 
Tymczasem maleństwo spod łóżka dotarło już do zakrętki z trunkiem. Było na tyle blisko, że krasnolud mógł mu się przyjrzeć. Kupka nieszczęścia okazała się być tycim stworkiem, wielkości myszy, o kształtach zbliżonych do krasnoludzkich, błyszczących oczach, siwej, zmierzwionej czuprynie, długiej, równie potarganej, popielatej brodzie, ubranym w szaro-bure strzępy odzienia. 
- Ke? – zafrasował się Grimbald. 
- Co? – zawtórowała małżonka. 
Maleństwo tymczasem przykucnęło przy zakrętce z ratafią i wszystko wskazywało, iż pije trunek i to z wielkim znawstwem i upodobaniem. 
- Grimbaldzie – szepnęła żona – mów, co się tam dzieje? 
- Aaaa, nie pomyliłem się, wódeczkę lubią wszyscy, nawet mała kupka nieszczęścia. 
- O tak, przyznam ci rację, choć raczej połowicznie. Wódka oraz kupka nieszczęścia i to nie zawsze mała, lubią chodzić parami, a nawet trwać w tej relacji przez lata całe. I często nie wiadomo co początkiem, a co końcem tego związku przyczynowo-skutkowego. A jak jeszcze… 
- Ciiiicho – machnął ręką Grimbald. 
I żona, o dziwo, znów usłuchała. 
Co za niebywały dzień, co za dzień, powtarzał sobie w duchu krasnolud. 
Maleństwo chyba się napiło i to „po korek” bo przysiadło przy zakrętce, beknęło i zanuciło dziwną, monotonną piosenkę. 
- Nie no, nie wytrzymam! – zawołała Grimbaldowa i faktycznie nie wytrzymała. 
Odrzuciła kołdrę, zerwała się dość gwałtownie, zaklęła pod nosem i przykucnęła przy mężu. Na widok napitej kupki nieszczęścia wybałuszyła oczy i wyjąkała. 
- To szop? 
Grimbald parsknął śmiechem tak donośnym, że mały stwór przerwał śpiewanie i w kilku podskokach wycofał pod ścianę. 
- Widziałaś ty kiedyś chlejącego wódę i śpiewającego szopa? I to takiego małego? W ogóle widziałaś kiedykolwiek szopa. – Spojrzał na małżonkę i wydało mu się, iż się lekko zaczerwieniła. 
- No co… trochę podobny. Jak nie szop, to co to niby jest? 
A tego akurat Grimbald nie wiedział. 
Sięgnął po pustą zakrętkę, z lubością powąchał i chciał jeszcze dolać ale powstrzymała go Grimbaldowa. 
- Oszalałeś? Chcesz spoić na śmierć tego nie-szopa? 
- Smakuje mu… 
- To akurat żaden argument, choć często przez ciebie wykorzystywany. 
Uuu… wracamy na stare tory, westchnął w duchu krasnolud. 
Krasnoludka ubrała kapcie, przygładziła włosy i podreptała do kuchni. 
Grimbald, aby nie marnować czasu i okazji, łyknął trunek wprost z butelki. 
- Uuuaaaa, faktycznie chce się śpiewać po nim. 
Żona wróciła, niosąc na małym talerzyku kawałek pasztetu domowego wyrobu. Przykucnęła, zajrzała pod łóżko, postawiła talerzyk i zachęcająco zawołała. 
- No nie-szopie… nooo… Popatrz, co ci przyniosłam. Pycha… pycha, sama robiłam i gdybym nie schowała, to Grimbald wyżarłby już dawno do ostatniej kruszyny. 
Maleństwo, czy to wyczuwając przyjazne tony w jej głosie, czy też zachęcone zapachem i widokiem jedzenia powoli zaczęło się zbliżać.

Tym razem jednak, zapewne chcąc okazać wdzięczność, wykonało ruch przypominający ukłon i zabrało się do pałaszowania podarunku.

I znów, gdy skończyło beknęło z ukontentowaniem i choć było to cichutki odgłos, w ciszy jaka zapadła, wyraźnie słyszalny.

Kupka nieszczęścia przybliżyła się jeszcze bardziej do krasnoludów i znów ukłoniła.

- Chyba chce nam coś powiedzieć – mruknął Grimbald.

- I jeśli to choć odrobinę cywilizowane stworzenie zapewne podziękować za ekologiczny, pożywny, domowej roboty pasztet.

- I ratafię – dokończył Grimbald, pociągając znów łyk z butelki.

Przybliżyli się do maleństwa, by je dobrze usłyszeć. Jego głos pobrzmiewał na granicy słyszalności ale gdy się dobrze skupić można było go zrozumieć.

- … nie chciałbym nadużywać waszej gościnności ale on tam zaklinowany i…

- Kto? – Jednocześnie zapytali małżokowie.

- Fart.

- Jaki fart?

- Fart, mój brat bliźniak.

- Aaa, a ty to kto?

- Przedstawiałem się, ale pewnie wśród tych pokrzykiwań i wrzasków, nie dosłyszeliście. Jestem Niefart, ubożę.

- Ubożę? Czyli taki skrzat, krasnoludek?

- Tak, tak nas też zwą. A także chowaniec, domownik, dziadek, inkluz, plank, boży ludek, sporysz.

- O wielka macierzy, a ja sądziłam, że te opowieści o was to tylko bajki jakoweś.

Oczka małego stworzenia zalśniły  mocno i niepokojąco.

- Taaa, ja też żyłem do tego dnia w nieświadomości, że może istnieć na tym świecie brzydsza baba od Hawry. Długo tak będziem baju, baju, bla bla bla, gadu gadu? Fart cierpi pod płotem.

- No tak. – Grimbald zerwał się gwałtownie, udając, że tylko ostatnie zdanie posłyszał. – Poprowadzisz?

- Niby jak? – Zdziwiła się jego małżonka – Na tych mikrych nóżkach? Musisz go ze sobą wziąć. Może do słoika?

Znów oczka małego stworzenia niebezpiecznie się zajarzyły, więc krasnolud błyskawicznie znalazł rozwiązanie.

- E tam do słoika, na ręce wezmę. Pozwolisz, eeee… Jak ci…?

- Niefart. Uwijajmy się, bo Fart gotów ducha wyzionąć.

Krasnolud schylił się i najdelikatniej jak umiał, uchwycił i podniósł ubożę. Mógł się teraz dobrze przyjrzeć. Faktycznie musiało mu się ostatnio słabo powodzić bo brudny był i sponiewierany. Jednak, gdy się lepiej przyjrzeć można było zauważyć, że strój choć zniszczony, wypłowiały i przybrudzony to z dobrego materiału i starannie uszyty. Broda i włosy w nieładzie lecz oczy bystre i błyszczące.

- Ja z wami – zawołała Grimbaldowa.

Stała tak z talerzykiem, w szlafroku, kapciach i chaosem we włosach wszelakich.

Niefart i krasnolud spojrzeli po sobie i Grimbald poczuł jak zadzierzgnuje się między nimi szczególna nić porozumienia.

- Ty zostań w chałupie, bo… jeszcze cię przewieje – szybko zripostował i wyszedł na podwórze nim odpowiedziała.

Trochę to trwało zanim, według wskazówek niebożęcia zbliżył się do miejsca, gdzie miał zostać uwięziony drugi ze skrzatów.

Za grimbaldową szopką znajdowało się małe poletko, gdzie w planach zakrojonych na wielką skalę mieli urządzić ogródek warzywny, jednak w rzeczywistości bliżej mu było do ugoru, tak zarosło chwastami, krzaczkami i badylami wielkości przeróżnej. Tuż za nim stał płot, pamiętający jeszcze czasy dziada Grimbalda Wspaniałego, a dalej rozciągała się posesja Paupelli Niezdobytej.

Zapadający zmrok, chłód i drobny, acz upierdliwy deszcz nie ułatwiały poszukiwań Farta.

- Tam. To gdzieś tam. – Naprowadzał Niefart. – Tam przy płocie, gdzie ogromny krzak bzu, tam zaklinował się mój nieszczęsny brat.

Jednak ogromnych krzaków bzu przy płocie było wiele, a skrzat malutki.

- Będziemy musieli mieć niezłego farta aby go odnaleźć – mruknął Grimbald.

No i mieli farta, bo zaledwie po półgodzinnych przeczesywaniach terenu, nawoływaniach i nasłuchiwaniach odnaleźli nieszczęsne ubożę zaklinowane między dwoma deseczkami płotu. Jak się okazało fart był jeszcze większy, bo ich działania wywabiły z chałupy Paupellę Niezdobytą odzianą w białą, płócienną bluzeczkę z apetycznym dekoltem, fikuśny serdaczek i mini spódniczkę. Na głowę zarzuconą miała chustę w ogromne, pąsowe kwiaty i wyglądała wręcz olśniewająco.

Grimbald głośno przełknął ślinę, poczuwszy dziwne drapanie w wyschniętym gardle i pożałował, iż nie wziął butelki ratafii ze sobą.

- Co się dzieje sąsiedzie?

Spojrzała na ręce krasnoluda i dojrzała dwa maleńkie stworzenia.

- A niech to! Toż to ubożęta! Skąd one u was?

- Ano uśmiech losu taki. A  że wy sąsiadko skrzaty rozpoznaliście, niebywałe.

Podeszła i delikatnie pogłaskała maluchy, a Grimbaldowi ciepło przy sercu się zrobiło.

Ech, gdybyś tak…, pomyślał.

Na głos trzymając nerwy na wodzy, opowiedział zwięzłą historię o spotkaniu z  Niefartem i Fartem.

Paupella popatrzyła ciepło na sąsiada, a on jakby zaczął mniej odczuwać niepogodę, ziąb, deszcz oraz urodę i humory żony.

- Trzeba Farta otoczyć opieką i staraniem, aby doszedł do siebie po traumatycznych przeżyciach.

- Noooo – potwierdzili Grimbald i Niefart, a drugi z braci milcząco potakiwał główką.

- Mam rozwiązanie. Ja go wezmę do chałupy, przyhołubię, zadbam, odkarmię i doprowadzę… - stwierdziła stanowczo Paupella.

Ech, żebyś tak…, znów rozmarzył się Wspaniały.

Jednak Paupella nie dała mu zbyt długo trwać w tym błogim stanie, bowiem energicznie zajęła się nieszczęsnym skrzatem. Odebrała go Grimbaldowi, wytarła zdjętą z głowy chustą, ucałowała w dwa tycie, zmarznięte policzki i przytuliła mocno do piersi.

- No maleńki, teraz już nic złego cię nie spotka. Zobaczysz dobrze ci będzie u mnie. Zrobię ci zaraz królewskie posłanko przy piecu…

- Eeee, ale jak? – wyjąkał Wspaniały, wciąż pod wrażeniem farta Farta.

- Ano tak sąsiedzie, tak będzie najrozsądniej. U was  żona przy nadziei i roboty w huk, a u mnie nieborak szybko do zdrowia dojdzie. Już ja się nim zaopiekuję jak należy. Taki ubożę to skarb dla domu, jeśli się odpowiednio o niego zadba. Pomoże przy robotach gospodarskich, rzuci okiem na zwierzęta domowe, przed złym ogniem uchroni. Taki skrzat to szczęście wielkie, fart nie byle jaki, można rzec.

I oddaliła się z maleństwem na rękach.

Grimbald tymczasem z Niefartem stali jeszcze chwilę patrząc na oddalającą się postać, lecz deszcz zaczął padać mocniej i zmusił do podjęcia męskiej decyzji o powrocie do domu.

- Ech – westchnął ciężko krasnolud.

- Ech – zawtórował mu Niefart. – I znów to samo, niby to on ugrzązł, popadł tarapaty, zmarzł, przemókł, zgłodniał i niby to ja miałem więcej szczęścia, znalazłem chałupę, pomoc, coś na ząb i łyczek pysznej wódeczki, a i tak koniec końców to on ma, kurde, farta.

- Widać nadajemy się na kompanów Niefarcie. Bądź ty mym ubożęciem, a chata moja twoją się stanie i wszystko co w niej…  – uroczyście zaprosił kompana Grimbald.

- Dobra, niech będzie, ale na te wszystkie dyrdymały z pracami gospodarskimi, zwierzętami i ogniem za bardzo nie licz  – zgodził się Niefart. - A jak dasz jeszcze łyczek ratafii, to mogę uznać, że aż tak niefartowny nie jestem i da się żyć.

- Ha, czyli znów się nie myliłem, wódeczkę lubią wszyscy – jestem jednak wspaniały – ucieszył się Grimbald.

A w myślach dodał: tym bardziej wspaniały, że mam teraz doskonały pretekst do codziennych odwiedzin po sąsiedzku.

- Zobaczysz Niefarcie… da się u nas żyć.