Crisstimm

 
ملحق شده: 2007-12-14
The more I learn about people the more I like my dachshunds
امتیاز49بقیه
مرحله بعد: 
Points needed: 151

Kostek (część piąta)

Zabiorę rodzinę. Tak, to najlepsze wyjście. Sprzedamy ten przeklęty dom, wyjedziemy, wszystko się normalnie ułoży. Żadnych demonów, kamieni, błota, chłopców o obleśnym uśmiechu... Tak, jutro pójdę do agencji nieruchomości... i choćbym miała za bezcen sprzedać! Za półdarmo! Tu nie jest bezpiecznie. Ten wypadek nie był przecież przypadkowy. Parszywy kamień leży wciąż w ogrodzie i szydzi z nas. Co w nim siedzi? Diabeł, demon, czy...? Jak dzieci go nazwały? Tamten? Dlaczego "tamten"? Czy to on zamyka mnie w snach w pokoju z oknem? Przyzywa. Prześladuje? Odpycha i przyciąga? Pragnie?
- Olga!
Uniosła głowę.
- Olga! Nie widzisz, co robisz?
Spojrzała na swoje ręce. Zamiast pokroić pomidora dosłownie go zmasakrowała. Na deseczce utworzyła się czerwona kałuża z grudkami miąższu i kawałkami skórki. Nie tylko na desce do krojenia ale dosłownie na całym stole i jej dłoniach widniały odpryski w krwistym kolorze.
- O Boże - wyjęczała kobieta - zaczynam świrować.
- Spokojnie kochanie, nie twórzmy nastroju psychozy. Musimy trzymać nerwy na wodzy, choćby ze względu na dzieciaki.
Podszedł do niej i przytulił. Pękła w niej tama, rozpłakała się i rękoma unurzanymi w czerwonym soku próbowała wytrzeć łzy i odgarnąć włosy.
- Robert... Sprzedajmy ten dom.
- Kotku, ale co dalej wtedy? Co dalej? Dokąd pójdziemy? Gdzie zamieszkamy?
- Gdziekolwiek... jakieś mieszkanie, cokolwiek...
- Bądź rozsądna, dom kupiliśmy okazyjnie, zaciągnęliśmy kredyt... gdyby teraz na szybko sprzedać sporo stracimy i kto wie, czy wystarczy na pokrycie kredytu, nie mówiąc o kupnie odpowiedniego dla nas lokum... Nie, musimy wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi. To nie może być tak, że jakaś historia sprzed lat i jeden dziwny chłopiec nas stąd wykurzą.
Ruchem ręki unoszącym jej podbródek skierował twarz żony ku swojej, popatrzył w oczy. Wyglądała żałośnie z roztartymi pomidorowymi smugami, łzami spływającymi po policzkach i kawałkami warzywa we włosach. Uśmiechnął się do niej, próbując wlać w nią otuchę. Nie odwzajemniła. Chciał ją pocałować, ale odwróciła twarz.
- Jak długo? - Spytała.
- Co jak długo?
- Jak długo będziesz wyjaśniał?
- No nie żartuj, skąd mogę wiedzieć? Pójdę do szpitala, odwiedzę tego gościa, podpytam tu i tam...
- Masz tydzień.
- Olga! Daj spokój, tydzień? A co potem? I co jak nie wyrobię się w tydzień?
- Zabieram dzieci i wyprowadzam się.
- Ale kochanie, bądźże, na litość boską, poważna...
- Jestem Robert, jestem śmiertelnie poważna. Masz tydzień.

Rozumiał zdeterminowanie żony, jednak nie podzielał jej zdania. Dom to wszystko co mieli. Złożyli tu oszczędności życia, ale też swoją pracę, marzenia, oczekiwania, plany na przyszłość. A dzieci? Julka, Tymek, mały Patryk. Gdzie się z nimi podzieją, jeśli porzucą dom. Nikt nie przygarnie rodziny na dłużej niż kilka dni. Hotel nie wchodzi w rachubę. Wynajęcie mieszkania? Pozwoli jedynie na chwilę oddechu, ale nie rozwiąże problemu. Sprzedaż domu? Wcale nie takie proste, szczególnie, gdy jak się okazuje, jest to "dom z przeszłością".

Tymek znów bał się nadchodzącej nocy, ale znalazł sposób i strach jakby trochę osłabł. Nauczył się zasypiać ze słuchawkami na uszach, słuchając bajek na dobranoc. Były to stare nagrania, z czasów gdy był jeszcze całkiem malutki i wierzył we wszystko co mu mówiono. Nikomu, za nic, nie przyznałby się, że wrócił do tych dziecinnych opowieści. Jednak, gdy wsłuchiwał się w monotonny, wyciszony głos lektora, otulał, snującą się spokojnie naiwną opowieścią, udawało mu się zasypiać z łatwością. Nie słyszał nic spoza dźwięków w słuchawkach i nic też nie widział, bo przyzwyczaił się do zasypiania z głową ukrytą pod kołdrą, w której zostawiał tylko małą szczelinę na powietrze.

Odszukanie poszkodowanego robotnika nie było trudne. Robert zatelefonował do jego pracodawcy, powiedział, że czuje się zobowiązany odwiedzić rannego i poprosił o dane i adres szpitala. W recepcji przedstawił się jako znajomy, zapytał z czarującym uśmiechem dyżurną pielęgniarkę o przepisy panujące na oddziale. Odszukał według jej wytycznych pokój pacjenta. Kiedy wszedł na salę, mężczyzna leżał z nogą na wyciągu i wpatrywał się w sufit. Oprócz niego w pokoju przebywał jeszcze jeden pacjent. Spał z otwartymi ustami.
- Pamięta mnie pan? Robert Dec. To w moim ogrodzie zdarzył się ten nieszczęśliwy wypadek. Chciałem zapytać się pana o zdrowie i...
- Jasne, że pamiętam. Zdrówko? Jak widać, nóżka uniesiona, ale poza tym nie narzekam. Wypoczywam se. Siadaj szefie.
- Przyniosłem panu ciasto, żona upiekła... I jeszcze mam kompot wiśniowy.
- Dzięki. Dawaj szef tu to ciasto, bo przez szpitalną kuchnię nabawię się skrętu kiszek.
Rozwinął papier z tacką na której leżała cytrynowa babka. Wpakował sobie cały kawałek do ust i długo przeżuwał. Przewrócił oczami na znak aprobaty dla talentu kulinarnego Olgi.
Robert grzecznie czekał, w milczeniu, aż skończy się posilać.
- Kopsnij mi szefie kompocik, bo zatkałem się.
Duszkiem wypił zawartość słoika. Beknął, westchnął i zakaszlał.
- Tera możesz pytać szefie o chałupę.
- Skąd pan wie, że mam o nią pytania?
- Nie czarujmy się. Jestem chłopak prosty ale nie głupi.
- Nie skądże znowu... Nie chciałbym, żeby... Tak, ma pan rację. Chciałbym, aby opowiedział mi pan o moim domu.
- Nie domu, szefie... nie tylko domu, ale parceli. Cała ta posiadłość jest przeklęta.
- Przeklęta? Co to znaczy?
- No to chyba jasne: przeklęta to przeklęta. Nawiedzana przez diabła, demony, czy co tm jeszcze może być w piekle. Moja matka, świeć Panie nad jej duszą opowiadała, że jako młoda dziewczyna była raz w tym domu. Wtedy jeszcze mieszkali tam starzy Breitzowie z synem i córką. Ponoć obrzydliwie bogaci byli i musi coś być na rzeczy, bo oboje cięgiem w domu siedzieli, nigdzie nie pracując. Ludzie gadają, że stary Breitz miał hopla na punkcie swojego ogrodu. Wy tego nie wiecie, ale kiedyś posiadłość otoczona był wysokim murem z cegły, dopiero wnuczka Breitzów, jakiś czas temu kazała go zburzyć i dała siatkę. Co robił stary w ogrodzie, jeno diabeł wie. Mówią, że dochodziły stamtąd przeróżne wycia, piski, jęki i skomlenia. Młody też niejedno popołudnie czy wieczór spędzał tam z ojcem. Gadają, że dla starego wyłapywał okoliczne psy, koty i chyba składali je w ofierze jakiejś, czy też krew ich pili, albo co tam jeszcze głupiego do głowy mogło im przyjść. I chociaż różnie ludziska bajają, faktem jest, że matka razu jednego poszła do ich domu właśnie z racji zaginionego psa. Opowiadała, że strasznie za nim płakała, Kruk miał na imię i niezwykle zmyślny zwierzak z niego był i sam nie uciekłby za nic... Przyjęła ją Breitzowa, szklanką mleka poczęstowała, wysłuchała, głową pokiwała z zadumaniem i odesłała ze słowami: "lepiej żeby cztery łapy nie dwie szły w stronę Tamtego". Popłakała się mamuś, bo już wiedziała, że pies na amen przepadł...
- Czekaj! - przerwał mu Robert - Jak powiedziałeś? "Tamtego"?
- Ano tak... Powtarzam słowa matki, świeć Panie nad jej duszą...
- Kim jest Tamten? Czy wiesz kim jest Tamten?
- A niby skąd mi to wiedzieć? Może Breitzowa męża tak nazywała? Ponoć kawał sukinsyna był, bijał ją i dzieciaki. Młody tak się go bał, że jąkał się straszliwie, a gdy starzy pomarli zaczął gadać normalnie. Tak mnie mamuś mówiła, świeć Panie nad jej duszą...
- Jak zmarli Breitzowie?
- Ano też jakoś tak dziwnie. Razem. Ploty były, że to młody ich ubił, ale nic na niego mieli. Gadali też, że starzy sami samobója strzelili, to znaczy Breitz zabił żonę, a potem siebie ukatrupił. No, tego się już nie dowiemy, siła wody upłynęło od tamtych zdarzeń. Potem młody mieszkał sam. Dziwak cholerny z niego był. Ja go nie pamiętam ale moja starsza siostra tak. Jak zmarł nikt latami nogi na przeklętej parceli nie postawił.
- Coś bliżej o jego śmierci wiesz?
- Ano tyle, że też dziwna była i zgadnij szefie gdzie go znaleziono?
- W ogrodzie, wiem to od jego siostrzenicy, od której kupiłem dom.
- No to, też pewnie wiesz, że się utopił.
- Utopił?
- No tak. Ponoć oszalał do końca, zdemolował dom i wyskoczył przez okno na piętrze, ale przeżył. Doczołgał się do ogrodu i stracił przytomność z głową w kałuży.
- Straszne to wszystko. Boże, gdzie ja zamieszkałem?
- Dlatego ci mówię szefie, zwiewajcie stamtąd jak najszybciej. Nic dobrego tam was nie czeka.
- Dziękuję - Robert wstał z krzesła.
Muszę zaraz wyjść bo chyba normalnie się porzygam.
- Idziesz już szefie? Szkoda, bo nudno mi tu samemu, ten tam - wskazał na pacjenta na sąsiednim łóżku - nic nie gada... No nic... Daj mi jeszcze szef, przed wyjściem z kilka papierosków. Palić nie można ale chociaż se potrzymam, powącham.
- Nie palę, przepraszam... wyskoczę i kupię paczkę dla pana.
- Nieee, daj se spokój szefie.
- Chwila, zaraz wracam.
Zjechał windą na dół. Wyszedł przed budynek i usiadł na ławce. Normalnie kręciło mu się w głowie. Odczekał, aż się uspokoi i poszedł odszukać kiosk. W drodze powrotnej natknął się na znajomą pielęgniarkę z dyżurki.
- Odnalazł pan kolegę?
- A tak, dziękuję... Tak... Wyskoczyłem tylko po...eee... gazetę dla niego.
- Aha.
Popatrzyła na niego dziwnym wzrokiem, ale poszła bez słowa dalej.
No tak, przecież nie trzymam w ręku żadnej gazety i nie mam torby, aby ją w niej ukryć. Głupie kłamstewko.
Wszedł do pokoju. Robotnik zajadał się resztką ciasta Olgi. Robert położył paczkę papierosów na łóżko.
- Dzięki szef. Coś sobie jeszcze przypomniałem. Ponoć młody Breitz miał kiedyś dziewczynę, co połakomiła się na jego majątek, ale potem szybko uciekła, chociaż, jak mówią brzuchata była.
- Coś wiadomo o niej?
- Nie. Nietutejsza jakaś... Chociaż może ktoś coś jeszcze pamięta, musiałby szef sąsiadów się popytać.
- Dziękuję raz jeszcze. I przepraszam, że spotkało pana u mnie nieszczęście.
- No co pan szef? Nie pana wina...
Przy wyjściu coś go jeszcze tknęło odwrócił się. Jego rozmówca wąchał przyniesioną paczkę papierosów z zachwytem w oczach. Pacjent na sąsiednim łóżku wciąż mocno spał z otwartymi ustami, musiał chyba zażywać jakieś silnie działające lekarstwo.
- Czy pamięta pan jak miał na imię Breitz?
- Stary czy młody? Zresztą, wszystko jedno, obaj mieli na imię Konstanty.