"Dziwne jest dla nas, że rodzina może popchnąć człowieka do czynów,
które zostaną uznane za zdradę narodową i zaprowadzą go na śmierć. A
jednak wszystko jest możliwe."
My, z bożej łaski Królowa Anglii,
Francji i Irlandii, Obrończyni Wiary i pod Jezusem Chrystusem Najwyższy
Zwierzchnik Kościoła Anglii, a także Irlandii na Ziemi, Jane Grey, córka
Henryka Grey'a, trzeciego markiza Dorset, księcia Suffolk i Lady
Frances Brandon, księżnej Suffolk, będąc zdrowa na ciele i umyśle,
piszemy te słowa ku przestrodze, jak i nauce ludzi dobrego serca i
umysłu otwartego...
Boże Wszechmocny, jakaż ze mnie królowa? Jaką
nauką miałabym obdarzyć innych, gdy sama wciąż potrzebuję oświecenia?
Zimno mi... Umrę, zapewne już niedługo, a w dniu mojej śmierci
przenikliwy ziąb przeszyje mnie i gapiów, przybyłych na egzekucję. Czy
"tam" też będzie mi zimno?
Boże Miłosierny bądź ze mną, ogrzej
miłością swą, daj siłę abym zdolna była, nieść głowę uniesioną, aż do
złożenia na pniu katowskim. Daj mi Panie hart godny chrześcijanki, daj
moc wiary, bym zachowaniem swoim, świadectwo czyniła dla braci w wierze,
a heretyków przywiodła na ścieżkę prawości.
Patrzyłam z
politowaniem na jej postać skuloną przy chybotliwym stole. Modliła się
albo też pisała w swoim modlitewniku. Jej kasztanowe włosy każdego
kolejnego dnia szarzały i traciły blask właściwy dla panien wychowanych w
dobrobycie. Schudła, choć i przedtem była raczej wiotka. Biała, mleczna
cera nabrała żółtawego tonu, a piegi na małym nosku zbladły. I tylko
oczy, wciąż pełne blasku, wciąż szczere i ufne, jaśniały. Teraz były
pełne łez. Patrzyłam jak wolno wypływają spod jej powiek, spadając
bezgłośnie na karty modlitewnika.
- Wasza Miłość?
Nie
odpowiedziała. Ogarnęła mnie ogromna ochota, by pogłaskać ją po głowie,
tak bardzo przypominała mi moją młodszą córkę, jednak byłaby to zbytnia
poufałość. Podeszłam bliżej, delikatnie dotykając jej ramienia
koniuszkami palców. Drgnęła silnie.
- Tak?
- Wasza Miłość, strawę przyniosłam.
- Dziękuję Mario, nie jestem głodna.
- Tak nie można! Wasza Miłość nic nie jadła wczoraj i dziś.
Wytarła
osiadłą na policzku pojedynczą łzę, uśmiechnęła się nieznacznie. Nie
była piękna; nie można było jej tak nazwać, ale jaśniejąca uśmiechem
zdawała się podobna być do wiosennego poranka.
- Och Mario. Cóż mi
teraz po jedzeniu? Schudnę i zbrzydnę? A dla kogóż zachować mam urodę?
Topór mistrza małodobrego nie grymasi, weźmie mnie taką, jaką jestem.
-
Wasza Miłość, nie możesz tak mówić. Bóg jeden w niebiesiech wie, co
pisane komu i On jeden też natchnąć może serce kuzynki Waszej Miłości,
by okazała łaskę.
- Przestań Mario, proszę. Twoja imienniczka, nie
jest moją kuzynką, tylko ciotką, a by była natchniona przez Boga
musiałaby wpierw zejść z drogi herezji i otworzyć oczy na prawdziwą
naukę. Nie, nie budź we mnie nadziei, bo będzie... jeszcze zimniej.
- Jane? Zadałem ci pytanie?
Mała,
rudowłosa, ośmioletnia dziewczynka nie słyszała go jednak, wpatrywała
się jak urzeczona w punkt w odległym kącie pokoju. Musiała mieć
niezwykle bystry wzrok, aby dostrzec tam motyla, który trzepocząc
skrzydłami, próbował wzbić się do lotu. Obudził się za wcześnie, dni
wciąż były chłodne, a poranki wręcz zimne. Przysiadł w pobliżu okna,
wygrzewając się w cieple wczesnowiosennych promieni słonecznych. Jego
skrzydła, upiększone przez Boga mozaiką rozmaitych odcieni brązu,w kilku
miejscach podbarwione zostały jaskrawym pomarańczem, przyciągającym
wzrok dziewczynki.
- Jane? - Mister Aylmer uniósł nieznacznie głos.
Nigdy na nią nie krzyczał, a i bił bardzo rzadko, zawsze wcześniej
pytając rodziców o zgodę.
- Proszę o wybaczenie - dziewczynka ocknęła się. - Tak?
- Jak brzmi indicativus praesentis activi czasownika pracuję?
Sylabizując przeciągle, odpowiedziała niepewnie:
- Laboro, laboras, laborat, laboramus, laboratis, laborat.
- Laborant - poprawił ją spokojnie - a teraz proszę to samo z czasownikiem słucham.
W
oddali rozbrzmiewało nawoływanie dziecka. To młodsza siostra, Katarzyna
łajała psa. Dziewczynka westchnęła, próbując dać znać, że lekcja
powinna już się zakończyć, jednak nauczyciel nieczuły na jej sugestie,
bezlitośnie dalej drążył temat gramatyki i zawiłości języka łacińskiego.
To niesprawiedliwość, że ja ślęczę, a Katarzyna się bawi, pomyślała dziewczynka, jednak na głos rzekła.
- Audio, audis, audit....
Jane
urodziła się w rodzinie ściśle powiązanej z panującą dynastią, poprzez
matkę, Lady Frances Brandon, która była córką Marii Tudor, młodszej
siostry jednego z najbardziej rozpoznawalnych władców Anglii, Henryka
VIII. U ojca Jane, Henryka Grey, też można było doszukać się powiązań z
linią królewską, ale nie były to więzy krwi pozwalające na dziedziczenie
korony. Frances i Henryk, doczekali się piątki dzieci, jednak ich
pierworodny syn i zaraz po nim urodzona córka zmarli w niemowlęctwie.
Następna na świat przyszła Jane, dwa lata później Katarzyna i jako
ostatnia Maria. Rodzina księcia Suffolk mieszkała wtedy w posiadłości
Bradgate Hall w Leicestershire, słynnej ze swojej urody. Pałac
odznaczający się harmonijną i piękną sylwetką, otoczony starymi drzewami
parku, łąkami pokrytymi kwieciem i ziołami, polami urodzajnej ziemi. Za
zabudowaniami dworskimi, z tyłu parku płynął strumień, znany w okolicy z
bogactwa pstrągów. Wszystko to stanowiło obszar dziecięcych zabaw
przyszłej królowej i jej sióstr.
Rodzice byli surowi i oschli wobec
swoich córek, wymagali zupełnego posłuchu i absolutnego szacunku. Od
maleńkości uczono je, iż przed Bogiem, ojcem i matką klęka się na dwa
kolana, przed innymi wystarczyło na jedno. Każdy dzień zaczynał się i
kończył aktem błogosławieństwa, a dziewczynki na klęczkach i schylając
głowy przed rodzicami, czekały na ich dowody przychylności.
Nieposłuszeństwo było surowo karane. Jane wciąż pamiętała dzień sprzed
około roku, gdy sprzeciwiła się matce i zamiast pomagać w haftowaniu
obrusów, szykowanych na jej posag, wymknęła się nad strumień w
poszukiwaniu przygód. Po powrocie została przyłapana przez, czekającego
na nią przy drzwiach wejściowych, ojca. Rozkazał jej uklęknąć,
podwijając sukienkę tak, aby gołymi kolanami dotykała posadzki.
- A teraz na kolanach i ze schyloną głową pójdziesz do sypialni matki błagać o przebaczenie.
Jane
posłusznie skinęła głową i pomału, szorując kolanami, podążyła we
wskazanym kierunku. Komnata matki znajdowała się na piętrze, w tylnej
części domostwa. Czekała ją długa droga. Zimna i szorstka posadzka z
każdym ruchem przypominała o dzielącej ją odległości. Na schodach
dziewczynka załkała, czując że zdziera naskórek do żywego mięsa.
Podążający z tyłu za nią milczący ojciec, lekko pchnął ją do przodu.
Zacisnęła zęby i pomagając sobie rękoma wdrapała się na następny
stopień. Droga, którą przebiegała w kilka minut, zamieniła się w
niekończącą się męczarnię. Każdy ruch posuwania kolanami po nierównej i
chropowatej powierzchni posadzki sprawiał dziewczynce ogromny ból. Czuła
obecność ojca za plecami i wiedziała, że to nie koniec kary. Przed
wejściem do pokoju matki uniosła głowę i obejrzała się, pytając ojca
spojrzeniem, co dalej? W milczeniu otworzył drzwi. Matka siedziała na
krześle, ze sztywno wyprostowanymi plecami i wysoko uniesionym
podbródkiem, wpatrując się miejsce położone gdzieś wysoko na ścianie.
Widać było, że już dłuższą chwilę tak czeka na wyrodną córkę.
- Zdarłam kolana. Bolą... Matko? - wyjęczała Jane.
Ta
jednak nie okazała ani odrobiny współczucia. Wciąż milcząc opuściła
wzrok na córkę, a w jej oczach można było dostrzec jedynie surowość i
urazę.
- Mamo...
- Milcz! - Przerwała jej Lady Frances.
Stojący wciąż za plecami ojciec wysunął się do przodu i stanął przy krześle matki. Teraz on odezwał się:
-
Jak śmiesz się uskarżać? Jesteś wyrodnym i nieposłusznym dzieckiem,
swoim postępkiem zmartwiłaś rodziców. Zapamiętaj, tu pod moim dachem,
nie ma miejsca, na takie zachowanie. Nie pozwolimy, aby poprzez twoje
przewinienia, miał do naszej rodziny dostęp sam diabeł. Wyplenimy każdy
przejaw jego działania. I choćbyś kolana miała zdarte do kości, choćbyś
płakała krwawymi łzami, choćbyś błagała nas przez noc całą, musisz
zrozumieć, że dla twojego dobra i dobra nas wszystkich, musisz ponieść
konsekwencje grzechu, jakiego się dopuściłaś i należycie odpokutować.
Dziewczynka
skurczyła się w sobie, skuliła ramiona, zgarbiła plecy. Wiedziała też
już, że nie może liczyć na choćby najmniejszy przejaw współczucia u
matki.
Ojciec zbił ją wtedy tak mocno, że razy na plecach i
pośladkach były równie krwawe i bolesne, jak te na kolanach. Strupy
nosiła tygodniami, ale lekcję zapamiętała na resztę życia i nigdy więcej
nie pozwoliła sobie na jawne nieposłuszeństwo wobec rodziców.
Raz
jeszcze dane jej było uczestniczyć w podobnej scenie, tym razem w
charakterze świadka. Jej siostra, Maria, wówczas pięcioletnia jeszcze
dziewczynka, zachowała się w sposób niegodny chrześcijańskiego dziecka.
Przyłapano ją na wykonywaniu gestów, które uznano za nieprzyzwoite,
bowiem dotykała się w wstydliwych miejscach. Rodzice wezwali wszystkich
domowników, oraz służbę, aby uczestniczyli w ceremonii wypędzania diabła
z ciała krnąbrnej córki. Dziewczynka postawiona została na środku
komnaty, odziana jedynie w koszulę, która skromnie i szczelnie zakrywała
jej pulchną jeszcze, dziecięcą postać. Maleństwo płakało wniebogłosy,
jednak posłusznie czekało na zasłużoną karę. Widać było, że zmarzła,
drobne żyłki, widoczne na dłoniach i stopach zabarwiły się sinym
kolorem. Jane było jej żal, kochała tę siostrę najmocniej, ale
posłuszeństwo wobec rodziców i dyscyplina, wbita do głowy karami
cielesnymi i psychicznymi uczyniły ją niezdolną do jakiegokolwiek
protestu. Patrzyła na Marię, starając się powstrzymać łzy, które mogłyby
zostać wzięte za oznakę przyzwolenia dla zachowań przeciwnych
moralności.
Karę wymierzał sam ojciec. Najpierw wygłosił mowę, pełną
powagi i zatroskania o morale domowników. Opowiedział o znaczeniu
grzechu, sprawiedliwości bożej i powinności wobec Niego wszystkich
prawowitych chrześcijan, przywołał przykłady pobożnych mężów i niewiast,
i raz jeszcze potępił wszelkie przejawy łamania przykazań, szczególnie w
obrębie jego domu.
- Dziecko Boże musi być pełne pobożności i
surowo wypełniać obowiązki wobec Niego, króla, rodziców i prawowiernych
członków Kościoła. Ogłaszam tu wobec wszystkich, że nieprawość mojej
córki, ku dobru i zbawieniu jej duszy, zostanie należycie i z
dołożeniem wszelkiej sumienności ukarane. Otrzyma ona dziesięć uderzeń
rózgą w każdą z dłoni, która uczestniczyła w niecnym procederze i
dziesięć razów w miejsce jej wstydu.
Mała Maria dzielnie zniosła
uderzenia po rękach, jednak przy wymierzaniu dalszej części kary rzuciła
się na podłogę, skuliła, próbując zasłonić wstydliwe miejsce rękoma i
zaczęła mocno wierzgać nogami. Matka wraz z jedną z panien służebnych
pospieszyła ojcu z pomocą, przytrzymując jej ręce i nogi. Dziewczynka
krzyczała tak głośno i przenikliwie, aż głos jej ochrypł i przypominał
skrzeczenie jakiegoś straszliwego ptaszyska. Matka przywołała drugą
służącą do pomocy i rozkazała jej unieruchomić ręce dziewczynki, a sama
szczelnie zakryła usta dziecka dłońmi. Ojciec wymierzał razy
metodycznie, spokojnie, skrupulatnie, bez emocji. Na białej koszulce
dziewczynki pojawiła się czerwona plama.
Jane zagryzła wargę,
czując, że przebija ją zębami. Wycie siostry cichło, matka oderwała ręce
od jej ust, wstała otrzepując suknie i skinęła na służące, by zaniosły
dziecko do sypialni. Ojciec powiódł wzrokiem po zebranych doszukując się
w ich postawie potwierdzenia dla tak bogobojnego i sprawiedliwego
uczynku. Najstarsza z sióstr Grey spuściła wzrok.
Jane
potrząsnęła głową i przymrużyła oczy, jakby miało to pomóc odgonić złe
myśli. Kantem dłoni zmazała ślad łez z kart modlitewnika.
- Zbiłaś kiedyś dzieci, tak, że krwawiły, Mario?
-
Uchowaj Boże... aż tak, to nie. Biłam moje córki, bo tak trzeba, by
wyprowadzić je na ludzi... ale... nie, nie krzywdziłam ich, co to, to
nie...
- A twój mąż?
- Bił, a jakże? Ale nie mocno, bardziej
tak... żeby się bały i znały mores. Raz jeden... przetrzepał mocno tyłek
starszej, bo rzucała kamieniami w żebraków. Wtedy też byłam zła i
patrzyłam, jak ją mocno bije, ten jeden raz...
- Jeden raz wystarczy, aby... zniszczyć...
- Co Wasza Miłość mówi? Przecież rodzice biją z miłości, tak trzeba.
- Widać, moi rodzice kochali bardzo mocno...
Crisstimm
São Paulo
Nous a rejoint:
The more I learn about people the more I like my dachshunds