Co miesiąc w ostatnie poniedziałki miesiąca udaję się na koncerty muzyki szopenowskiej. Ostatnio konwencja się nieco zmieniła i muzyka Szopena stanowi pewną część koncertu ponieważ artyści wykonują także utwory innych kompozytorów. Po roku słuchania tylko muzyki Szopena jest to nawet pewna, pozytywna odmiana. Dzisiaj koncert grała Dominika Szlezynger. Lecz nie o muzyce chciałam dzisiaj pisać ani też nie specjalnie o samej pianistce choć Jej gra była ciekawa, urozmaicona i technicznie na wysokim poziomie. Gościem honorowym dzisiejszego wieczoru był ambasador Irlandii ekscelencja Eugene Hutchinson z małżonką. Zawsze pierwszy rząd krzesełek jest dla gości specjalnych - każda impreza z udziałem widowni ma podobną organizację, że dla tzw. VIPów są wydzielone miejsca. Dzisiaj na sali było dużo wolnych miejsc, chyba grypa albo przygotowania do zbliżających się świat przerzedziły stałych bywalców Salonu Muzycznego. Uwagę moją, choć niechętną zwracała pani, siedząca z mojej lewej strony, dwa krzesełka dalej. Owa dama słuchała koncertu, zrzuciwszy pantofle ze swoich nóg . Słuchała, hmm, to zbyt odważne stwierdzenie. Ona w ogóle koncertem nie była zainteresowana: grzebała w swojej torebce wyciągając najpierw pasek z ostatniej wypłaty, potem kalendarzyk, komórkę, pilniczek do paznokci. Potem grzebała nie wyciągając niczego. Gdy już spenetrowała czeluście swojej torby, zajęła się swoim sweterkiem, podwijając najpierw rękawki, potem obciągając wzdłuż tułowia boki, aż w końcu, o zgrozo, podniosła swój biust od dołu do góry, co nie na wiele się zdało, bo i tak wszystko opadło. Ziewała, drapała się po głowie i wykonywała różne nieokreślone ruchy, kompletnie mnie rozpraszając. Nie mogąc się skupić za bardzo na koncercie rozejrzałam się po sali. Przede mną nieco z boku siedziała starsza osoba, której włosy do połowy siwe a potem czarne od dawna nie widziały grzebienia. Kobieta dość tęgawa, ubrana była w obszerny, porozciągany sweter i spódnicę, w której przez kilkunastocentymetrową dziurę na puszczonym szwie wyzierał kawał uda. Koncert osiągał już półmetek, moja sąsiadka zajęta była swoim sweterkiem, gdy na salę weszła kolejna dziwna osoba, kompletnie nie dbająca o dyskrecję swojego wtargnięcia w zasłuchanych, choć nie wszystkich , słuchaczy. Pomimo wolnych miejsc w tylnych rzędach kobieta pomaszerowała do pierwszego rzędu i usiadła obok ambasadora. Na krzesełku obok siebie położyła swoją włóczkową wielką torbę z bardzo długimi uchwytami, unosząc przy tym ręce wysoko nad swoją głowę. W tym momencie, założę się, że oczy większości osób skierowane były na Panią z włóczkową torbą. Dźwięki muzyki oczywiście do mnie dochodziły ale o skupieniu nie było już mowy. Razem z moją przyjaciółką Zosią, co chwila szturchałyśmy się łokciami. W pewnym momencie Pani z pierwszego rzędu wstała (podczas gry pianistki, nawet nie poczekała na krótką przerwę między utworami) i zdjęła żakiet, machając rękawami po głowie ambasadora. Na sali, było dość ciepło i obie z Zosią zaczęłyśmy poważnie obawiać czy Pani za chwilę nie poprosi Jego Ekscelencję, by ją trochę powachlował programem . Gdyby to nie była żenada, to byłaby świetna komedia, coś a'la Jaś Fasola. Ja nie wiem, co tak właściwie przywiodło na dzisiejszy koncert te osoby? Zamiłowanie do muzyki czy do darmowego wina.
beauti_46
Warszawa
belépett:
Nie liczę godzin ni lat to życie mija NIE JA