pamiętam
miałem wszystko w mojej głowie
poukładane w równych szeregach
poskładane w kostkę plany
już gotowe do wydruku
wystarczyło kliknąć potwierdź
pamiętasz?
mieliśmy odlecieć na drugi skraj nieba
poukładane w równych szeregach
poskładane w kostkę plany
z pietyzmem ułożyć na półkach bez kurzu
wystarczyło nie stchórzyć
zapomnij
jak i ja próbuję wymazać z pamięci
porozrzucane dokoła bez ładu
umierające w chaosie milczenia
bezczelne rojenia o utraconym raju o którym
wystarczyło nie marzyć
Raaziel
Haven
Connesso:
Tajemnica jest najwyższą wartością, zaś miłość jest największą z tajemnic. https://mojagrafomania.wordpress.com/
zielona gwiazda
dawno nie widziałem słońca
jasnego jak blask twojej gwiazdy
płonie zawzięcie każdego poranka
na świat mój rzucając promienie nadziei
niech raczy nie gasnąć dopóki trwa czas
bym mógł wciąż od nowa dostrzegać ją w snach
i gdy na jawie zaczynam bezwiedne wędrówki
odnaleźć chcę ciepło twej gwiazdy na końcu
ścieżki splątane wiodące przez ciemność
nie będą mi straszne ni choćby drobinę
gdy wiem że upiększasz stworzenie
wciąż jeszcze wschodzącym zielonym promieniem
a kiedy zgaśniesz i blask zieleni zagaśnie
bądź pewna że będziesz tu ze mną na zawsze
schowana głęboko pod ciepłym kamieniem
ogrzanym przez twych promieni zielone wspomnienie
jasnego jak blask twojej gwiazdy
płonie zawzięcie każdego poranka
na świat mój rzucając promienie nadziei
niech raczy nie gasnąć dopóki trwa czas
bym mógł wciąż od nowa dostrzegać ją w snach
i gdy na jawie zaczynam bezwiedne wędrówki
odnaleźć chcę ciepło twej gwiazdy na końcu
ścieżki splątane wiodące przez ciemność
nie będą mi straszne ni choćby drobinę
gdy wiem że upiększasz stworzenie
wciąż jeszcze wschodzącym zielonym promieniem
a kiedy zgaśniesz i blask zieleni zagaśnie
bądź pewna że będziesz tu ze mną na zawsze
schowana głęboko pod ciepłym kamieniem
ogrzanym przez twych promieni zielone wspomnienie
werteryzmy bezpotrzebne
zza bielonych trwogą ścian
łeb wychyla mroczny świat
w którym swój rozstawia kram
martwa cisza – bezlitosny kat
kiedy mnie dotyka
wszystko spada w dół
tam mnie znów spotyka
chłonącego ból
prowadzi mnie powoli
bym zrozumiał z końcem
nie dla mnie co nie boli
i nie dla mnie twoje słońce
pora rozejść się zapomnieć
raz na zawsze zamknąć drzwi
kiedyś może ci przypomnę
jak niewiele znaczą dni
nasycone niezamordowaną ciszą
w której już nie tylko liście
w ciemnym lesie się kołyszą
Już za chwilę
Rozlała się szarość pomrukiem zegara,
po mętnym niebie przygnębień i łez.
Możesz, do skutku, nawoływać się starać,
lecz czy to pomoże? Ja sądzę, że nie.
Zamiast uśmiechem częstować wędrowców,
skanujesz ich z żalem, chcąc ujrzeć tę twarz,
która dla ciebie jest dachami wieżowców:
skąpana w słońcu i bije z niej blask.
Chcesz się zanurzyć w głębokim spojrzeniu,
które, chcesz tego, wyraża coś więcej niż śmiech,
a jednak wzrok twój, ponownie… ląduje w cieniu.
Możesz powiedzieć: „to znowu pech”,
ale zaczekaj, bo szczęście nadciąga.
Już dłonie stęsknione ku tobie wyciąga.
po mętnym niebie przygnębień i łez.
Możesz, do skutku, nawoływać się starać,
lecz czy to pomoże? Ja sądzę, że nie.
Zamiast uśmiechem częstować wędrowców,
skanujesz ich z żalem, chcąc ujrzeć tę twarz,
która dla ciebie jest dachami wieżowców:
skąpana w słońcu i bije z niej blask.
Chcesz się zanurzyć w głębokim spojrzeniu,
które, chcesz tego, wyraża coś więcej niż śmiech,
a jednak wzrok twój, ponownie… ląduje w cieniu.
Możesz powiedzieć: „to znowu pech”,
ale zaczekaj, bo szczęście nadciąga.
Już dłonie stęsknione ku tobie wyciąga.
Nic...
Wołałem do Ciebie swym błagalnym szeptem,
celując prosto w stal milczących niebios…
Kiedy ciemność pozrzucała książki z półek,
musiałem je pozbierać roztrzęsioną dłonią.
Połamany grzbiet największej, burzył krew
i zapalał światło nienawiści. Wraz ze świtem
wstawał we mnie nowy grzech.
Otulony kołdrą zniechęcenia, leżał na poduszce
wiary, że gdzieś znajdę sens.
Wołałem do Ciebie, mieląc krzyki w szept,
w gardle zdartym łzami, w duszę tłocząc krew.
Dzisiaj wiem na pewno – nie odpowiesz nigdy,
nawet jeśli słyszysz…jestem Tobie obcy.
Nawet, jeśli widzisz – to nie znaczę nic.
celując prosto w stal milczących niebios…
Kiedy ciemność pozrzucała książki z półek,
musiałem je pozbierać roztrzęsioną dłonią.
Połamany grzbiet największej, burzył krew
i zapalał światło nienawiści. Wraz ze świtem
wstawał we mnie nowy grzech.
Otulony kołdrą zniechęcenia, leżał na poduszce
wiary, że gdzieś znajdę sens.
Wołałem do Ciebie, mieląc krzyki w szept,
w gardle zdartym łzami, w duszę tłocząc krew.
Dzisiaj wiem na pewno – nie odpowiesz nigdy,
nawet jeśli słyszysz…jestem Tobie obcy.
Nawet, jeśli widzisz – to nie znaczę nic.