Crisstimm

 
הצטרף: 14/12/2007
The more I learn about people the more I like my dachshunds
נקודות49עוד
Next level: 
Points needed: 151

Wprost spod choinki......................

Na dzisiejsze popołudnie czekałam całe lata świetlne, a jakby się dobrze zastanowić, to i nawet dwie dekady dłużej. Wracałam podekscytowana z zakupów do domu. Wokoło świąteczne wystawy bożonarodzeniowe, migotliwe światełka, kolorowe kartki z postaciami aniołków i jegomościów w czerwonych wdziankach. Uliczni grajkowie, na przekór temperaturze, grali ciepłe, przesiąknięte optymistycznym przesłaniem melodie, a sklepowe hostessy, przebrane za śnieżynki, przyprawiały mężczyzn o gorączkę bynajmniej nieświąteczną.
Uśmiechnięta, z rękoma pełnymi toreb z zakupami i wyszukanymi pod względem estetycznym, tudzież emocjonalnym, prezentami, wkroczyłam do mieszkania.
- Zenek! - wykrzyknęłam głosem, w którym nawet najbardziej niedoświadczony laik wyczułby pobrzękujące świąteczne akcenty.
- Zenuś - zagruchałam po chwili, bo czułam się przepełniona miłością do istot wszelakich, w tym również mojego męża.
Z kuchni dobiegły mnie odgłosy krzątaniny i przesuwania, jeśli nie mebli, to przynajmniej garnków wielkości średniej szafki kuchennej. Wmaszerowałam odważnie i z podniesioną głową do przedświątecznego centrum dowodzenia mojego męża.
Święci pańscy, jęknęłam w duchu.
Obraz kuchni przedstawiał pole bitwy, jakiej nawet nie powstydziliby się Napoleon Bonaparte, Aleksander Wielki, Charles-Maurice de Talleyrand-Périgord, czy nawet kibice Widzewa Łódź. Wszędzie porozstawiane były garnki, sagany, rondelki i salaterki wielkości i maści wszelakiej. Stół upaprany był mąką i przyozdobiony fantazyjnymi grudkami ciasta na pierogi. Na stoliku, koło zlewozmywaka, królował karp wielkości średnio wyrośniętego humbaka, pokrajany w dzwonka i obłożony cebulą, a obok niego stała wielka misa, zapełniona po brzegi sałatką ziemniaczaną.
O matko i córko! Dla kogo to? Kto to wszystko zje?
Stanęłam jak solny posąg żony Lota, tyle że w pozie o wiele bardziej subtelnej i dopasowanej sytuacyjnie. Od strony kuchenki gazowej doszedł mnie dziwny odgłos bulgotania. Rzuciłam okiem i błyskawicznie oceniając sytuację, przerażona podbiegłam ratować moje "inox-cudo", przed całkowitym zalaniem buraczkową falą, wydobywającą się z ustawionego na nim garnka. Niestety, katastrofa na miarę ekologicznej zagłady Jeziora Aralskiego, dosięgnęła srebrzystej powierzchni i umazała ją sięgając, przy okazji, granic mojej jakże szeroko rozciągliwej tolerancji.
- Zenek - wysyczałam przez zęby.
Mój świąteczny nastrój padł jak ścięty mrozem wczesnowiosenny kwiat forsycji.
- Żaba, spokojnie - odezwał się wreszcie mój mąż, który w całym tym galimatiasie czuł się jak ryba w wodzie, albo bardziej obrazowo ujmując, wigilijny karp w wannie emaliowanej.
- Spokojnie, spo-koj-nie? - wycedziłam.
- "Lulajże Jezuniu..." - zanucił w odpowiedzi Zenek.
Święci pańscy, za co ten krzyż doświadczenia na miarę możliwości polskich matron, zahartowanych w powstaniach i buntach narodowościowych?
Ponieważ reagując z szybkością światłowodu na niebezpieczeństwo ze strony kipiącego barszczu, byłam zmuszona rzucić siatki z zakupami i prezentami, wprost na podłogę, teraz uznałam za stosowne przekazać mężowi swoje stoickie opanowanie i niepodważalną godność osobistą, poprzez pozbieranie i pełne powściągliwości wyniesienie ich z epicentrum zagrożenia.
Usiadłam w salonie, którego pojednawczy porządek i ład podziałał na mnie odrobinę uspokajająco - a to teraz bardzo ważne przecież - i wzięłam głęboki oddech, nucąc przy tym relaksacyjnym, anielsko wykwintnym głosem "Oj Maluśki, Maluśki...".
Zenek przydreptał za mną, upaprane mąką ręce ocierając w ręczniczek haftowany w śmieszne renifery.
- Żabcia... spokojnie, Wigilię dla nas szykuję przecież.
- Oj Zenuś, wiem... ale... wybacz... to nie na moje subtelne, delikatne skonstruowane synapsy - głos mój pomimo wieloletnich, pełnych determinacji treningów odporności ducha, drżał leciutko.
- Dlatego Żabuś zrobiłem wszystko co trzeba, gdy Ciebie nie było. Popatrz - śledzik w śmietanie, karpik po żydowsku, sałatka śledziowa według przepisu twojego tatusia i... pierogi... zupełnie takie jak u mojej mamusi... No przecież wiem, że je uwielbiasz, chociaż udajesz, iż skrupulatnie liczysz kalorie każdego z nich.
- Zenek... Nie żebym nie doceniała twojego wysiłku. Nie żebym okazała się niewdzięcznicą i desagradecidą. Co powiedziałeś, że udaję liczenie kalorii? Jak możesz? Ja... reasumując... ja... - głos mi się załamał i wybuchnęłam nieopanowanym płaczem.
- Ja, pomimo najszczerszych chęci, nie potrafię być typową polską gospodynią domową - wyrzuciłam wreszcie, z siebie.
Zenek podbiegł do mnie, rzucając na podłogę ręczniczek z reniferami. Uklęknął przed moim krzesłem i objął moje kolana ramionami.
- Żabcia, przecież wiem... Taką sobie ciebie wziąłem i taką mam.
O nie kochanieńki, nie zmiękczysz mnie pochopną i naprędce skonstruowaną skruchą. Będziesz mi tu wypominał skrupulatność i konsekwentność w propagowaniu świadomego, zdrowego stylu żywienia, będziesz w tak uroczystym dniu... A ja miałam dla ciebie ukryty przekaz. Ech Zenku.
Moje myśli gnały jak stado rozpędzonych bawołów po spalonej słońcem sawannie, jednak na głos wypowiedziałam jedynie:
- Ale...
- Nie ma "ale" Żabuś... Te pierogi i sałatki robię przecież dla nas. Wszystko to uszykowałem na naszą, rodzinną Wigilię. Jedyną taką, niepowtarzalną i prawdziwie polską.
Jednak moja niezaprzeczalna empatia wzięła górę nad stalowym hartem charakteru i wzruszyłam się.
O, święci pańscy... Może i bywam odrobinę za bardzo przesiąknięta sarkazmem, właściwym jednostkom wybitnym i niezrozumiałym dla współczesnych pokoleń., ale... prócz tego przecież jestem wrażliwą kobietą, oddaną żoną i...
Uśmiechnęłam się sama do siebie na myśl o niespodziance.
- Zenuś, czyń swoją powinność- oświadczyłam zdecydowanie - a ja... pozwolisz, zajmę się niebanalną oprawą kulturalno-refleksyjną wieczoru. Zaraz zaprezentuję tło muzyczne i scenografię wizualną, godną tego jedynego dnia w roku.
Mąż uścisnął mnie i oddalił się w kierunku kuchennego bałaganu.
Gdy siadaliśmy do wigilijnego stołu, po wcześniejszym rozgardiaszu nie było ani śladu. Przed nami stało dwanaście tradycyjnych potraw, spod obrusu wystawało sianko, a nakrycie dla zabłąkanego nieznajomego błyszczało w świetle migotliwych tonów świec. Łzy napłynęły mi do oczu. Przełamaliśmy się z mężem opłatkiem. Zenek przytulił mnie mocno i złożył życzenia głosem, który utwierdził mnie w pokładanych w nim nadziejach o stabilnej rodzinie, bliskości popartej doświadczeniami i pełnym satysfakcji życiu z bliskim sercu człowiekiem.
- Obyśmy Żabciu nadchodzący rok przeżyli równie dobrze... - Zenek wręczył mi kunsztownie opakowane pudełko z prezentem.
- Nie, Zenku - zaprzeczyłam, nie wytrzymując dłużej i uznając, iż nadszedł wreszcie właściwy czas. Położyłam wszystko na jedną szalę i odkryłam jądro duszy poprzez odpowiednio dobrany tembr głosu, by oddać ukryty przekaz. Miałam nadzieję, że dotrze on do mojego męża z siłą większą, niż erupcja Wezuwiusza niszcząca Pompeje i Herkulanum i oświadczyłam:
- Nie przeżyjemy go równie dobrze... bo... bo żywię niezłomną nadzieję, iż o niebo lepiej... bo... chciałam, aby dotarł do ciebie ukryty przekaz... - chyba po raz pierwszy w życiu zdarzyło mi się, iż zawiodła mnie moja nonszalancko wyrafinowana elokwencja - bo... ja chciałam, abyś sam się domyślił, a z drugiej strony, żebyś usłyszał to ode mnie i to właśnie dzisiaj... i właśnie przy stole wigilijnym... bo... bo... bo będziemy mieli dzidziusia, Zenuś.
- Święci pańscy - wykrzyknął mąż - a to ukryty przekaz wyskoczył wprost spod choinki!

Składam Wszystkim Użytkownikom i Zespołowi Game Desire: Wesołych Świąt. n0.gifn0.gif