Sobotni poranek nastroił Olgę optymistycznie. Nuciła pod nosem melodię,
którą ostatnio, wiele razy słyszała dochodzącą z pokoju Julki. Krzątała
się po kuchni z uśmiechem, co chwilę zerkając w stronę ekspresu do
kawy, w oczekiwaniu na aromatyczny napój. Reszta rodziny jeszcze
pogrążona była we śnie.
Kubek napełnił się kawą i Olga z
westchnieniem zadowolenia postawiła go delikatnie na kuchennym stole.
Miała zamiar usiąść, by delektować się gorzkawym smakiem naparu i
spokojem ciszy, gdy wzrok jej przykuło ubrudzone krzesełko najmłodszego
synka. Przymknęła oczy - nie widzę tego
- jednak obowiązkowość wzięła górę i kobieta podreptała do kuchennego
zlewu po ścierkę. Wracając rzuciła spojrzenie w kierunku ogrodu za
oknem.
Mąż dotrzymał słowa i już jakiś czas temu z posesji
wywiezione zostały drażniące kamienie. Zostały po nich wgłębienia,
wypełniające się przy każdym, nawet najmniejszym, deszczu mętną,
śmierdzącą wodą. Zakątek ogrodu omijany był przez domowników, ale też
zauważyć można było, że również przez ptaki i kota sąsiada. Olga
przystanęła, coś jej w tym krajobrazie za oknem nie pasowało. Podeszła
bliżej, zapominając o ubrudzonym krzesełku. Na skraju ogrodu, na granicy
dobrej widoczności, zlokalizowane było owo tajemnicze błoto, porosłe
chwastami i niepospolicie wysoką i zdziczałą trawą. Jednak to nie
wybujała roślinność przykuła wzrok Olgi, ale... ogromny, połyskujący w
świetle porannego słońca, leżący tuż przy brzegu kałuży, głaz.
- Roooobert - chciała wykrzyczeć imię męża, ale z jej ust wydobył się jedynie chropowaty skrzek. Ściereczka wypadła z ręki.
- Uspokój się - Robert wszedł za nią do kuchni i bezwiednie podniósł leżącą na podłodze ścierkę - coś ci się przewidziało...
- Tak? Przewidziało? To popatrz! - Olga z gestem triumfu wskazała mu widok za oknem.
Robert wpatrywał się bez słowa, minęło dobre pięć minut zanim odwrócił się od okna z wyrazem oszołomienia na twarzy.
- I co kochany? Masz jakiekolwiek pojęcie skąd to się tam znalazło? Dokąd go dałeś wywieźć, że wrócił?
Nie
odpowiedział, jedynie patrzył na nią z wyrzutem, jakby mówił: obudziłaś
mnie w sobotni poranek i postawiłaś przed zagadką, na którą nie
umiałbym odpowiedzieć nawet w poniedziałkowe popołudnie.
- Przecież
ten kamień musi ważyć ze sto kilo! Jak się tu znalazł? Przywędrował?
Przyleciał? Co to ma być? Głupi żart? Groźba? Przestroga? No co? Co to
jest?! No, powiedz coś!
- To twoja kawa? Mogę łyka? - wziął kubek z wystygłym już napojem i wypił do dna.
Julka
o powrocie kamienia nie dowiedziała się wprost z wypowiedzi rodziców,
ale wyczytała z ich zachowania, z pełnych wyrzutów spojrzeń mamy i
dziwnie niepewnego zachowania ojca. Od razu wyczuła pełną napięcia
atmosferę i od razu do głowy przyszło jedno słowo wyjaśnienia: Kostek.
Od
jakiegoś już czasu nie pojawiał się w ich życiu, od pamiętnego nie
tylko dla Tymoteusza spotkania pod szkołą, nie naruszył spokoju ich
rodziny, jednak wciąż czaił się niczym cień w słonecznym pokoju, a
zagadkowa postać towarzyszącego mu mężczyzny potęgowała tajemniczość.
Niepisaną umową starali się od tamtego dnia nie poruszać tego tematu.
Teraz wraz z pojawieniem się kamienia do domu wróciła nerwowość i
nastrój grozy. Robert z Olgą odbyli cichą naradę w swoim pokoju, gdy
wyszli poprosili Julkę o opiekę nad braćmi, w razie gdyby się zbudzili i
wyszli do ogrodu.
Julia stanęła przy oknie i patrzyła jak ostrożnym
krokiem kierują się w tamto miejsce. Robert podszedł do samego
kamienia, ale jego żona przystanęła w odległości dwóch kroków i stamtąd
coś tłumaczyła, żywo gestykulując.
- Szydzi z nas -wymamrotała Julka pod nosem.
- Kto?
Dźwięk głosu podziałał na jej napięte nerwy jak wystrzał z pistoletu, dziewczynka podskoczyła.
- Tymek!
- Co się dzieje? Czemu starzy włóczą się od rana po ogrodzie?
- Wrócił...
- Kto? - Widać było jak krew odpływa z jego twarzy. - Kostek?
- Nie, kamień.
-
Jaki kamień? Nie rozumiem... - podszedł bliżej okna. Robert swoją
postacią zasłaniał dziwne znalezisko, ale jakby na życzenie chłopca
odsunął i ten dostrzegł zarys ogromnego głazu leżącego na swoim dawnym
miejscu tuż przy błotku.
- Ja pierdzielę! - wysyczał Tymek.
- Nie przeklinaj - upomniała go siostra, bezwiednie naśladując matkę.
- Myślałem, że to już koniec.
- Wszyscy tak myśleliśmy.
- Co teraz, Ju?
- Nie wiem... Musimy... Bądź czujny i obserwuj, czy nie zauważysz gdzieś przy domu albo pod szkołą tego oszołoma, Kostka.
Zanim
zdążył odpowiedzieć wrócili rodzice. Oboje mieli zmartwione miny i
napięcie w oczach świadczące o burzliwej rozmowie, jaką musieli stoczyć w
ogrodzie.
- Cześć Tymek - z wesołego powitania ojca wyzierała sztuczność.
- Co zrobicie z tym cholerstwem? - Julia bez ogródek przeszła do rzeczy.
- Wywieziemy raz jeszcze, zasypiemy... Nie martwcie się - Olga uprzedziła odpowiedź męża.
- Jest źle - szepnęła dziewczynka do ucha brata - nie zwróciła uwagi na "cholerstwo".
Kamień
lśnił jadowicie pośrodku pokoju, śmiał się ze mnie i szydził.
Przylgnęłam do ściany, mimo iż jej zimny i wilgotny dotyk napawał
obrzydzeniem. Muszę przedostać się do okna, muszę stąd uciec. Muszę!
Robię dwa kroki przed siebie. Głaz nadyma się z zadowolenia. Dwa
następne. Widzę jego zadowolenie. Upaja się moim strachem. Przywołuje
mnie. Zaraz wpadnę w pole jego przyciągania. Cofam się pod ścianę.
Ratunku!
Tymoteusz leżał w swoim łóżku, próbując zasnąć, mijała
chwila za chwilą, a sen nie nadchodził. Jutro sprawdzian z matematyki i
jeśli nie będzie wyspany, na sto procent zawali go. Przewrócił się na
drugi bok. Co mówiła mama? Co jest dobre na sen? Liczenie baranów? Jakich baranów? Dlaczego akurat baranów? Przewrócił się na drugi bok. Gorąco. Zrzucił kołdrę. Cisza. Wszyscy już dawno śpią. Jeden baran, drugi baran...
Początkowo nie zwrócił uwagi na dźwięk. Dom czasami wydawał różne
odgłosy, skrzypiał, bulgotał rurami, poświstywał cichutko. Jednak ten
dźwięk był inny. Chropowaty, natarczywy. Tymek poczuł jak jego mięśnie
sztywnieją. Odgłos nasilał się. Dochodził z okolic okna albo tuż zza
niego.
Zimno.
Naciągnął
kołdrę mocno na głowę, owinął się w jej miękki kokon. Dźwięk zredukowany
został do przytłumionych, delikatnych odgłosów.
Owinął się jeszcze szczelniej. Zacisnął oczy. Szósty baran, siódmy...
Sen ulitował się nad nim. Usnął tak szybko, że nie usłyszał, jak dźwięk
powtórzył się w bogatszej tonacji i od chrobotania i tarcia przeszedł w
pisk jaki wydobywa się, gdy intensywnie pocieramy czymś o szybę.
Wywózkę
kamienia Robert postanowił przypilnować osobiście i wziął wolny dzień w
pracy. Umówił w firmie, z której usług korzystał już wcześnie
półciężarówkę i dwóch ludzi do pomocy. Zły był, bo to niepotrzebnie
roztrwonione pieniądze, podczas gdy potrzebne były na inne prace w
domu. Nieruchomość okazała się być niezwykle wymagającą skarbonką.
Chociaż poprzednia właścicielka wykonała szereg modernizacji, wciąż
wiele rzeczy szwankowały lub po prostu brakowało ich. Piec centralnego
ogrzewania zawodził i Robert planował zakup nowego na przyszłą wiosnę,
część wyposażenia łazienek nie nadawała się do dalszego użytku, a okna
wręcz "błagały" o wymianę. Chociaż stolarka była stara i drewniana,
wydawała im się solidna i sprawna, jednak w domu panowały przeciągi i
wytwarzały się dziwne korytarze zimnego powietrza. Tak, stanowczo nie
było na rękę "wyrzucać" gotówkę na prace w ogrodzie.
Przed domem zatrzymał się zamówiony samochód i wysiadło dwóch ludzi. Robert wyszedł przed dom, naprzeciw im.
- Dzień dobry. Panowie, bez zbędnych wstępów, pokażę wam, o co mi chodzi. Chodźmy do ogrodu.
Poszedł przodem, wskazując ręką odległy zakamarek posesji.
Jeden
z robotników młody chłopak z włosami uczesanymi w kucyk, zaraz ruszył w
jego ślad, drugi, niski mężczyzna po pięćdziesiątce, głośno smarknął i
splunął pod nogi zanim podążył za nimi.
- Diabelskie miejsce.
- Co pan powiedział - Robert zatrzymał się i odwrócił.
Tamten zamruczał coś niezrozumiałego pod nosem.
- Proszę powtórzyć.
- A co tu gadać, wszyscy wkoło znają historię przeklętej parceli.
- Mówi pan o moim domu?
- Mówię o tym tu miejscu - robotnik zakreślił ręką okrąg.
- Zaraz, zaraz... bo to bardzo ciekawe. Może pan coś bliżej?
-
Może i mogę, co mi tam... Wszyscy wkoło wiedzą, że tu kusi od dawien
dawna, dużo wcześniej zanim stary Breitz rodziców pomordował. Postawi
szef piwo, to opowiem co wiem, ale nie tera, bo kierownik głowę urwie,
że zbyt długo tu marudzim...
- Dobra panowie, zabieramy ten kamień,
wrzucamy na pakę i wywozicie go jak najdalej stąd. Jutro natomiast
czekam na zamówiony u was żwir i zasypiecie nim tamto błoto.
- Sie robi szefie.
Mężczyźni
zabrali się do dzieła. Teren w tamtej części ogrodu był lekko podmokły,
gliniasty, porosły bujną trawą pomieszaną z chwastami. Jednak przy
samym błocie, przy którym leżał głaz dostrzec można było gdzieniegdzie
placki gołej ziemi. Robotnicy próbowali dźwignąć kamień, jednak był on
zbyt ciężki dla nich dwóch.
- Nie macie żadnych narzędzi, żeby go wydobyć i przetransportować? - zdziwił się Robert.
- Panie, jakie znowu narzędzia do takiego cholerstwa? Dźwigniem go i tyle...
Robert
pokiwał głową, ale długo się nie namyślając, podkasał rękawy i podbiegł
im pomóc. Wytężyli siły. Skała faktycznie była bardzo ciężka. W dodatku
podmokłe podłoże jakby wciągało ją wgłąb siebie.
- Heeeeej hooooo -
wykrzyknął ten z kucykiem i znów wytężyli wszystkie siły. Tym razem się
udało. Drgnęła i z głośnym cmoknięciem oderwała od podłoża. Wydobyli
kamień, unieśli na wysokość podudzia i drepcząc małymi krokami
skierowali w stronę półciężarówki.
- Trzymajta dobrze chłopy... - stękał starszy z robotników.
Czy
winę za to co się wydarzało ponosi śliski placek gliniastej ziemi,
który akurat znalazł się pod ich nogami, czy nierównomierne rozłożenie
ciężaru, czy też sam głaz wyślizgnął się im z rąk, nie wiadomo? W jednej
chwili noga starszego mężczyzny zgięła się w pół w kolanie,
błyskawicznie pociągając go w dół, a wraz z nim brzemię, które dźwigali.
Najpierw do uszu Roberta dobiegł obrzydliwy, głuchy plask, a po chwili
straszliwy wrzask, pełen bólu. Rzucili się na pomoc i dosłownie
odrzucili jak piłkę, przygniatający go ciężar. Krzyki bólu
poszkodowanego mieszały się z ich pokrzykiwaniami strachu. Młody
robotnik z kitką dziwnie piskliwym głosem biadolił. Robert drżącymi
palcami próbował sprawnie wystukać numer pogotowia.
- Pogotowie? Proszę natychmiast o ambulans pod adres... Wypadek. Tak...
Z domu, wywabiona hałasem wybiegła Olga, z małym Patrykiem na rękach.
- Boże Święty! Co tu się dzieje?! Robert, rany boskie, krew, szybko trzeba ściągnąć pomoc.
-
Cicho bądź, właśnie to robię. Idź do domu, nie stój tu z dzieckiem!
Brakuje, żeby tu jeszcze Tymek z Julką przylecieli. Nie, przepraszam to
do żony mówiłem... Co? A tak...
Odwrócił się od Olgi, uklęknął przy rannym mężczyźnie.
- Co cię boli? Gdzie boli?
- Noga... cholera jak boli!
-
Mówi, że coś z nogą. Nie, nie wiem jakie obrażenia... krew, chyba kość
strzaskana, ale ja przecież nie jestem lekarzem, nie znam się. Proszę,
pospieszcie się.
- Może trzeba mu zatamować krew? - Olga wciąż stała nad nimi.
- Kobieto, przecież nie wiemy czy nie zaszkodzimy mu bardziej, a lekarz będzie lada moment.
- Ale on może się wykrwawić!
- Olga! Ja cię proszę, idź do domu!
Na poparcie jego słów mały Patryk zaniósł się płaczem i dołączył do pojękiwania rannego mężczyzny i biadolenia chłopaka z kitką.
Żona odwróciła się na pięcie, ale wcześniej posłała mu spojrzenie, które obiecywało, że drogo zapłaci za takie potraktowanie.
W oddali pojawił się narastający odgłos alarmu karetki pogotowia. Robert podniósł się kolan.
- Czuwaj nad nim - rzucił w stronę młodszego z mężczyzn i pobiegł nakierować sanitariuszy.
Dalej
wydarzenia potoczyły się szybko. Rannemu zabezpieczono nogę, wstępnie
opatrzono, delikatnie usadowiono go na noszach i zaniesiono do
ambulansu. Gospodarz domu towarzyszył im, relacjonując, jak doszło do
wypadku. Poszkodowany robotnik przestał jęczeć, złapał Roberta za rękę i
przyciągnął.
- Szefie, mówiłem że to przeklęte miejsce, lepiej zabieraj rodzinę i wyginaj stąd w te pędy.
Crisstimm
São Paulo
הצטרף:
The more I learn about people the more I like my dachshunds