Namalować akt niewieści słowem
podjął się pewien Pan Poeta
Zamyślił - verbum niczym "arrowem"
postawię równość między piękno a kobieta.
Na początek - porządki może generalne?
Pracownię sprzątnął, umył szyby
by dobyć światło czyste, idealne
bo zaraz przecież, bo jakby, gdyby...
Usiadł do stołu, długopis w ręce.
Nie, co ja piszę? To klawiatura.
Zamyślił tworzyć w mąk udręce
by wyszedł nie chłam, lecz cyzelatura.
Już na ekranie słowa, słówka i słóweczka
w rządek równiutki się formują
To będzie sonet, pean lub piosneczka
Frazy, wyrazy dzieła dokonują.
I w pocie czoła... wreszcie finał.
Poeta wiersz swój głośno czyta.
No wyszło cacko! Wyszedł oryginał!
Lecz gdzie w tym dziele jest kobieta?
Tutaj nam w akcję wkracza żona
- Skocz no kochany po ziemniaki!
- Teraz gdy tworzę? Co ty, Iwona?!
Jednak ustąpił, bo bał się draki.
W drodze ze sklepu go wręcz olśniło
Choć mniej liryczne były to słowa
Choćbyś jej słodził, ażby zemdliło,
to bliżej prozy jest białogłowa.
Crisstimm
São Paulo
registro:
The more I learn about people the more I like my dachshunds
W ważnym momencie życia...
Dla tych co wciąż pamiętają Żabcię ... ;)
- Zenek - wyszeptałam do ucha męża głosem przesyconym ekstremalnym niepokojem, ale również odpowiednio kongruentnym do pory nocnej, bowiem nierzadko dysponowaliśmy dowodami na to, jak bogate audio-atrakcje zapewniają ściany w bloku jego mieszkańcom.
Błyskawiczne dostosowanie się do warunków, to wrodzone predyspozycje poparte latami praktyki, przemknęło mi przez myśl, niczym błyskawica, albo nawet niczym chiński pociąg CRH 380A.
- Zenuś! - Lekko potrząsnęłam ramieniem męża.
Nic. Mimo heroicznych prób stanowczego, choć niepozbawionego czułości, przeprowadzenia go ze stanu uśpienia w świat realnych doznań, mój mężczyzna kolejny raz wykazał się typową dla jego płci indyferencją i gruboskórnością. Spał w najlepsze. Mocnego snu nie zburzył nawet fakt, iż obok w toksycznym cierpieniu, pełnym kompulsywnych obaw, leży żona i przyszła matka jego dziecka. Krzyk protestu przeciwko tak drastycznemu dowodowi obojętności nabrzmiewał w moim gardle, dojrzewając, wzrastając i biorąc w posiadanie wrażliwe ego. Już tylko sekundy dzieliły mnie od ujawnienia całemu światu, a przynajmniej najbliższym sąsiadom, gorzkiej prawdy o krzywdzie i osamotnieniu, gdy uświadomiłam sobie, iż w moim stanie wszelkie takie akty rozpaczy, mogą zaszkodzić wzrastającej w łonie dziecinie. Opanowałam się tak gwałtownie, że moje nerwy zapiszczały niczym hamulce autka Zenusia, przed wymianą klocków.
Ciiii maleństwo, zamruczałam, nie wiem czy adresując to do siebie, czy do kruszynki.
Usiadłam na łóżku w pozie półlotosu, dłonie ułożyłam w vishnu mudra, wzięłam kilka głębszych oddechów. Po kilku minutach poczułam, jak błoga prana napływa ku mnie i osiada na napiętych synapsach. Znów się udało.
Wzięłam się w garść. Podjęłam ostatnią, desperacką próbę obudzenia męża, jednocześnie odkrywając, że prócz doskonale mi znanej samodyscypliny, coś nowego wzmacnia moje niewyczerpane pokłady opanowania. Zenuś zamruczał przez sen i głośno zachrapał. Odłożyłam, na chwilę, na bok wrodzoną subtelność i wrzasnęłam:
- Zenek!
Zareagował. Nareszcie. Święci pańscy, roli cierpliwości w małżeństwie nie sposób przecenić.
Usiadł i szybko mrugając powiekami próbował zdiagnozować sytuację.
- Żaba? Stało się coś?
W porywie serca chciałam rzucić się mu na szyję, by wypłakać przerażenie i jeszcze niedawno dokładnie tak zrobiłabym, ale teraz... teraz delektowałam świeżo poznanym doznaniem świadomości, iż jestem ważnym ogniwem w cudownym, pokoleniowym planie wszechświata. Przez moment poczułam jak zaczynają przepływać przeze mnie jaźnie niezłomnych, wielkich Polek: Jadwigi, Izabeli Czartoryskiej z Flemingów, Poli Negri, Barbary Zapolya, Marii Skłodowskiej-Curie i wielu innych. Ich przykład podziałał budująco.
Skoro one umiały ścierać w proch własne ułomności, to i ja się nie ugnę. Kto wie, być może następna generacja aktualizując ową listę wielkich rodaczek, ujmie również moją skromną osobę i czerpać będzie siłę i satysfakcję ze świadomości potencjału duchowego, jaki posiadałam.
Zenuś też chyba musiał zauważyć dokonujący się na jego oczach cud przemiany, bo oniemiał, rozdziawił usta i nie przestając mrugać powiekami wyjąkał:
- Żabcia? Nic ci nie jest? Co się dzieje?
- Dzieje się, Zenuś, dzieje, ale...
Nie wysłuchał mnie do końca, zerwał się i nerwowo zaczął przerzucać rzeczy na stoliku nocnym.
- Co robisz? - spytałam.
- Szukam telefonu, zadzwonię na pogotowie... albo nie, sam cię zawiozę, bo zanim oni się pojawią... Boli cię? Krwawisz? Trzymaj się maleńka. Już, już... jeszcze chwila. Gdzieś tu był... O, cholera!
Przyznam, że niezwykłe ciepło rozlewało mi się wkoło serca, gdy tak patrzyłam na tę jego szarpaninę.
- Zenuś...
- Już, Żabeńko, już, już... Mam go. Czekaj, trzęsą mi się ręce. Jaki to był numer? O Jezu... Spokojnie... Narzuć coś na siebie... Zaraz... Halo!?
- Zenku.
- Tak, kochanie? Wciąż boli? Już, już... Spokojnie. Halo!
- Zenku! Odłóż natychmiast telefon, nic mi nie jest. - Musiałam unieść głos, by dotarło do niego.
Uśmiechałam się łagodnie i wciąż trwałam w pozycji półlotosu.
Zenek ponownie zastygł i patrzył na mnie z niedowierzaniem. Przyznać muszę, że poza jaką przybrał była niezwykle komiczna i tylko wrodzony takt, wyrozumiałość granicząca z anielską dobrocią i lata obcowania z kulturą z najwyższej półki, powstrzymały mnie od parsknięcia śmiechem.
- Nic ci nie jest Żabciu?
- Nic. Odłóż telefon.
- Nic cię nie boli.
- Nie.
- To dlaczego...? W środku nocy...
- Chciałam, żebyś był ze mną w ważnym momencie życia.
- Co?
- No tak. Chciałam byś też mógł zapamiętać moment, gdy poczułam, iż nie jestem już tylko Żabcią, ale opoką i wielowymiarową podwaliną na której opiera się struktura rodziny. Jednym słowem Zenuś, poczułam pierwsze dotknięcie macierzyństwa.
- Co?
Wpatrywał się we mnie niezwykle intensywnie i najwyraźniej wciąż drżały mu dłonie.
- Żaba, chcesz powiedzieć, że budzisz mnie w środku nocy krzykiem, sprawiasz, iż szaleję ze strachu, bo coś złego się z tobą dzieje, a potem spokojnie oświadczasz: wszystko w porządku, poczułam się mamą?
- No tak... I chociaż ująłeś to w niezwykle trywialny sposób, to zmuszona jestem ci przypomnieć, że są rzeczy na niebie i ziemi o którym się fizjologom nie śniło...
- Co?
Święci pańscy, jakże znerwicowany ten mój mąż, najwyraźniej będę musiała w najbliższych dniach podzielić się z nim swoją bogatą znajomością technik relaksacyjnych.
Pogłaskałam go uspokajająco po ręce.
- Nic Zenuś, nic. Już dobrze, kładźmy się i dajmy pospać sąsiadom. Jutro ci dokładnie wyjaśnię. Dobranoc.
- Zenek - wyszeptałam do ucha męża głosem przesyconym ekstremalnym niepokojem, ale również odpowiednio kongruentnym do pory nocnej, bowiem nierzadko dysponowaliśmy dowodami na to, jak bogate audio-atrakcje zapewniają ściany w bloku jego mieszkańcom.
Błyskawiczne dostosowanie się do warunków, to wrodzone predyspozycje poparte latami praktyki, przemknęło mi przez myśl, niczym błyskawica, albo nawet niczym chiński pociąg CRH 380A.
- Zenuś! - Lekko potrząsnęłam ramieniem męża.
Nic. Mimo heroicznych prób stanowczego, choć niepozbawionego czułości, przeprowadzenia go ze stanu uśpienia w świat realnych doznań, mój mężczyzna kolejny raz wykazał się typową dla jego płci indyferencją i gruboskórnością. Spał w najlepsze. Mocnego snu nie zburzył nawet fakt, iż obok w toksycznym cierpieniu, pełnym kompulsywnych obaw, leży żona i przyszła matka jego dziecka. Krzyk protestu przeciwko tak drastycznemu dowodowi obojętności nabrzmiewał w moim gardle, dojrzewając, wzrastając i biorąc w posiadanie wrażliwe ego. Już tylko sekundy dzieliły mnie od ujawnienia całemu światu, a przynajmniej najbliższym sąsiadom, gorzkiej prawdy o krzywdzie i osamotnieniu, gdy uświadomiłam sobie, iż w moim stanie wszelkie takie akty rozpaczy, mogą zaszkodzić wzrastającej w łonie dziecinie. Opanowałam się tak gwałtownie, że moje nerwy zapiszczały niczym hamulce autka Zenusia, przed wymianą klocków.
Ciiii maleństwo, zamruczałam, nie wiem czy adresując to do siebie, czy do kruszynki.
Usiadłam na łóżku w pozie półlotosu, dłonie ułożyłam w vishnu mudra, wzięłam kilka głębszych oddechów. Po kilku minutach poczułam, jak błoga prana napływa ku mnie i osiada na napiętych synapsach. Znów się udało.
Wzięłam się w garść. Podjęłam ostatnią, desperacką próbę obudzenia męża, jednocześnie odkrywając, że prócz doskonale mi znanej samodyscypliny, coś nowego wzmacnia moje niewyczerpane pokłady opanowania. Zenuś zamruczał przez sen i głośno zachrapał. Odłożyłam, na chwilę, na bok wrodzoną subtelność i wrzasnęłam:
- Zenek!
Zareagował. Nareszcie. Święci pańscy, roli cierpliwości w małżeństwie nie sposób przecenić.
Usiadł i szybko mrugając powiekami próbował zdiagnozować sytuację.
- Żaba? Stało się coś?
W porywie serca chciałam rzucić się mu na szyję, by wypłakać przerażenie i jeszcze niedawno dokładnie tak zrobiłabym, ale teraz... teraz delektowałam świeżo poznanym doznaniem świadomości, iż jestem ważnym ogniwem w cudownym, pokoleniowym planie wszechświata. Przez moment poczułam jak zaczynają przepływać przeze mnie jaźnie niezłomnych, wielkich Polek: Jadwigi, Izabeli Czartoryskiej z Flemingów, Poli Negri, Barbary Zapolya, Marii Skłodowskiej-Curie i wielu innych. Ich przykład podziałał budująco.
Skoro one umiały ścierać w proch własne ułomności, to i ja się nie ugnę. Kto wie, być może następna generacja aktualizując ową listę wielkich rodaczek, ujmie również moją skromną osobę i czerpać będzie siłę i satysfakcję ze świadomości potencjału duchowego, jaki posiadałam.
Zenuś też chyba musiał zauważyć dokonujący się na jego oczach cud przemiany, bo oniemiał, rozdziawił usta i nie przestając mrugać powiekami wyjąkał:
- Żabcia? Nic ci nie jest? Co się dzieje?
- Dzieje się, Zenuś, dzieje, ale...
Nie wysłuchał mnie do końca, zerwał się i nerwowo zaczął przerzucać rzeczy na stoliku nocnym.
- Co robisz? - spytałam.
- Szukam telefonu, zadzwonię na pogotowie... albo nie, sam cię zawiozę, bo zanim oni się pojawią... Boli cię? Krwawisz? Trzymaj się maleńka. Już, już... jeszcze chwila. Gdzieś tu był... O, cholera!
Przyznam, że niezwykłe ciepło rozlewało mi się wkoło serca, gdy tak patrzyłam na tę jego szarpaninę.
- Zenuś...
- Już, Żabeńko, już, już... Mam go. Czekaj, trzęsą mi się ręce. Jaki to był numer? O Jezu... Spokojnie... Narzuć coś na siebie... Zaraz... Halo!?
- Zenku.
- Tak, kochanie? Wciąż boli? Już, już... Spokojnie. Halo!
- Zenku! Odłóż natychmiast telefon, nic mi nie jest. - Musiałam unieść głos, by dotarło do niego.
Uśmiechałam się łagodnie i wciąż trwałam w pozycji półlotosu.
Zenek ponownie zastygł i patrzył na mnie z niedowierzaniem. Przyznać muszę, że poza jaką przybrał była niezwykle komiczna i tylko wrodzony takt, wyrozumiałość granicząca z anielską dobrocią i lata obcowania z kulturą z najwyższej półki, powstrzymały mnie od parsknięcia śmiechem.
- Nic ci nie jest Żabciu?
- Nic. Odłóż telefon.
- Nic cię nie boli.
- Nie.
- To dlaczego...? W środku nocy...
- Chciałam, żebyś był ze mną w ważnym momencie życia.
- Co?
- No tak. Chciałam byś też mógł zapamiętać moment, gdy poczułam, iż nie jestem już tylko Żabcią, ale opoką i wielowymiarową podwaliną na której opiera się struktura rodziny. Jednym słowem Zenuś, poczułam pierwsze dotknięcie macierzyństwa.
- Co?
Wpatrywał się we mnie niezwykle intensywnie i najwyraźniej wciąż drżały mu dłonie.
- Żaba, chcesz powiedzieć, że budzisz mnie w środku nocy krzykiem, sprawiasz, iż szaleję ze strachu, bo coś złego się z tobą dzieje, a potem spokojnie oświadczasz: wszystko w porządku, poczułam się mamą?
- No tak... I chociaż ująłeś to w niezwykle trywialny sposób, to zmuszona jestem ci przypomnieć, że są rzeczy na niebie i ziemi o którym się fizjologom nie śniło...
- Co?
Święci pańscy, jakże znerwicowany ten mój mąż, najwyraźniej będę musiała w najbliższych dniach podzielić się z nim swoją bogatą znajomością technik relaksacyjnych.
Pogłaskałam go uspokajająco po ręce.
- Nic Zenuś, nic. Już dobrze, kładźmy się i dajmy pospać sąsiadom. Jutro ci dokładnie wyjaśnię. Dobranoc.
Królowa dziewięciu dni (1) /tekst literacki/
"Dziwne jest dla nas, że rodzina może popchnąć człowieka do czynów,
które zostaną uznane za zdradę narodową i zaprowadzą go na śmierć. A
jednak wszystko jest możliwe."
My, z bożej łaski Królowa Anglii, Francji i Irlandii, Obrończyni Wiary i pod Jezusem Chrystusem Najwyższy Zwierzchnik Kościoła Anglii, a także Irlandii na Ziemi, Jane Grey, córka Henryka Grey'a, trzeciego markiza Dorset, księcia Suffolk i Lady Frances Brandon, księżnej Suffolk, będąc zdrowa na ciele i umyśle, piszemy te słowa ku przestrodze, jak i nauce ludzi dobrego serca i umysłu otwartego...
Boże Wszechmocny, jakaż ze mnie królowa? Jaką nauką miałabym obdarzyć innych, gdy sama wciąż potrzebuję oświecenia? Zimno mi... Umrę, zapewne już niedługo, a w dniu mojej śmierci przenikliwy ziąb przeszyje mnie i gapiów, przybyłych na egzekucję. Czy "tam" też będzie mi zimno?
Boże Miłosierny bądź ze mną, ogrzej miłością swą, daj siłę abym zdolna była, nieść głowę uniesioną, aż do złożenia na pniu katowskim. Daj mi Panie hart godny chrześcijanki, daj moc wiary, bym zachowaniem swoim, świadectwo czyniła dla braci w wierze, a heretyków przywiodła na ścieżkę prawości.
Patrzyłam z politowaniem na jej postać skuloną przy chybotliwym stole. Modliła się albo też pisała w swoim modlitewniku. Jej kasztanowe włosy każdego kolejnego dnia szarzały i traciły blask właściwy dla panien wychowanych w dobrobycie. Schudła, choć i przedtem była raczej wiotka. Biała, mleczna cera nabrała żółtawego tonu, a piegi na małym nosku zbladły. I tylko oczy, wciąż pełne blasku, wciąż szczere i ufne, jaśniały. Teraz były pełne łez. Patrzyłam jak wolno wypływają spod jej powiek, spadając bezgłośnie na karty modlitewnika.
- Wasza Miłość?
Nie odpowiedziała. Ogarnęła mnie ogromna ochota, by pogłaskać ją po głowie, tak bardzo przypominała mi moją młodszą córkę, jednak byłaby to zbytnia poufałość. Podeszłam bliżej, delikatnie dotykając jej ramienia koniuszkami palców. Drgnęła silnie.
- Tak?
- Wasza Miłość, strawę przyniosłam.
- Dziękuję Mario, nie jestem głodna.
- Tak nie można! Wasza Miłość nic nie jadła wczoraj i dziś.
Wytarła osiadłą na policzku pojedynczą łzę, uśmiechnęła się nieznacznie. Nie była piękna; nie można było jej tak nazwać, ale jaśniejąca uśmiechem zdawała się podobna być do wiosennego poranka.
- Och Mario. Cóż mi teraz po jedzeniu? Schudnę i zbrzydnę? A dla kogóż zachować mam urodę? Topór mistrza małodobrego nie grymasi, weźmie mnie taką, jaką jestem.
- Wasza Miłość, nie możesz tak mówić. Bóg jeden w niebiesiech wie, co pisane komu i On jeden też natchnąć może serce kuzynki Waszej Miłości, by okazała łaskę.
- Przestań Mario, proszę. Twoja imienniczka, nie jest moją kuzynką, tylko ciotką, a by była natchniona przez Boga musiałaby wpierw zejść z drogi herezji i otworzyć oczy na prawdziwą naukę. Nie, nie budź we mnie nadziei, bo będzie... jeszcze zimniej.
- Jane? Zadałem ci pytanie?
Mała, rudowłosa, ośmioletnia dziewczynka nie słyszała go jednak, wpatrywała się jak urzeczona w punkt w odległym kącie pokoju. Musiała mieć niezwykle bystry wzrok, aby dostrzec tam motyla, który trzepocząc skrzydłami, próbował wzbić się do lotu. Obudził się za wcześnie, dni wciąż były chłodne, a poranki wręcz zimne. Przysiadł w pobliżu okna, wygrzewając się w cieple wczesnowiosennych promieni słonecznych. Jego skrzydła, upiększone przez Boga mozaiką rozmaitych odcieni brązu,w kilku miejscach podbarwione zostały jaskrawym pomarańczem, przyciągającym wzrok dziewczynki.
- Jane? - Mister Aylmer uniósł nieznacznie głos. Nigdy na nią nie krzyczał, a i bił bardzo rzadko, zawsze wcześniej pytając rodziców o zgodę.
- Proszę o wybaczenie - dziewczynka ocknęła się. - Tak?
- Jak brzmi indicativus praesentis activi czasownika pracuję?
Sylabizując przeciągle, odpowiedziała niepewnie:
- Laboro, laboras, laborat, laboramus, laboratis, laborat.
- Laborant - poprawił ją spokojnie - a teraz proszę to samo z czasownikiem słucham.
W oddali rozbrzmiewało nawoływanie dziecka. To młodsza siostra, Katarzyna łajała psa. Dziewczynka westchnęła, próbując dać znać, że lekcja powinna już się zakończyć, jednak nauczyciel nieczuły na jej sugestie, bezlitośnie dalej drążył temat gramatyki i zawiłości języka łacińskiego.
To niesprawiedliwość, że ja ślęczę, a Katarzyna się bawi, pomyślała dziewczynka, jednak na głos rzekła.
- Audio, audis, audit....
Jane urodziła się w rodzinie ściśle powiązanej z panującą dynastią, poprzez matkę, Lady Frances Brandon, która była córką Marii Tudor, młodszej siostry jednego z najbardziej rozpoznawalnych władców Anglii, Henryka VIII. U ojca Jane, Henryka Grey, też można było doszukać się powiązań z linią królewską, ale nie były to więzy krwi pozwalające na dziedziczenie korony. Frances i Henryk, doczekali się piątki dzieci, jednak ich pierworodny syn i zaraz po nim urodzona córka zmarli w niemowlęctwie. Następna na świat przyszła Jane, dwa lata później Katarzyna i jako ostatnia Maria. Rodzina księcia Suffolk mieszkała wtedy w posiadłości Bradgate Hall w Leicestershire, słynnej ze swojej urody. Pałac odznaczający się harmonijną i piękną sylwetką, otoczony starymi drzewami parku, łąkami pokrytymi kwieciem i ziołami, polami urodzajnej ziemi. Za zabudowaniami dworskimi, z tyłu parku płynął strumień, znany w okolicy z bogactwa pstrągów. Wszystko to stanowiło obszar dziecięcych zabaw przyszłej królowej i jej sióstr.
Rodzice byli surowi i oschli wobec swoich córek, wymagali zupełnego posłuchu i absolutnego szacunku. Od maleńkości uczono je, iż przed Bogiem, ojcem i matką klęka się na dwa kolana, przed innymi wystarczyło na jedno. Każdy dzień zaczynał się i kończył aktem błogosławieństwa, a dziewczynki na klęczkach i schylając głowy przed rodzicami, czekały na ich dowody przychylności. Nieposłuszeństwo było surowo karane. Jane wciąż pamiętała dzień sprzed około roku, gdy sprzeciwiła się matce i zamiast pomagać w haftowaniu obrusów, szykowanych na jej posag, wymknęła się nad strumień w poszukiwaniu przygód. Po powrocie została przyłapana przez, czekającego na nią przy drzwiach wejściowych, ojca. Rozkazał jej uklęknąć, podwijając sukienkę tak, aby gołymi kolanami dotykała posadzki.
- A teraz na kolanach i ze schyloną głową pójdziesz do sypialni matki błagać o przebaczenie.
Jane posłusznie skinęła głową i pomału, szorując kolanami, podążyła we wskazanym kierunku. Komnata matki znajdowała się na piętrze, w tylnej części domostwa. Czekała ją długa droga. Zimna i szorstka posadzka z każdym ruchem przypominała o dzielącej ją odległości. Na schodach dziewczynka załkała, czując że zdziera naskórek do żywego mięsa. Podążający z tyłu za nią milczący ojciec, lekko pchnął ją do przodu. Zacisnęła zęby i pomagając sobie rękoma wdrapała się na następny stopień. Droga, którą przebiegała w kilka minut, zamieniła się w niekończącą się męczarnię. Każdy ruch posuwania kolanami po nierównej i chropowatej powierzchni posadzki sprawiał dziewczynce ogromny ból. Czuła obecność ojca za plecami i wiedziała, że to nie koniec kary. Przed wejściem do pokoju matki uniosła głowę i obejrzała się, pytając ojca spojrzeniem, co dalej? W milczeniu otworzył drzwi. Matka siedziała na krześle, ze sztywno wyprostowanymi plecami i wysoko uniesionym podbródkiem, wpatrując się miejsce położone gdzieś wysoko na ścianie. Widać było, że już dłuższą chwilę tak czeka na wyrodną córkę.
- Zdarłam kolana. Bolą... Matko? - wyjęczała Jane.
Ta jednak nie okazała ani odrobiny współczucia. Wciąż milcząc opuściła wzrok na córkę, a w jej oczach można było dostrzec jedynie surowość i urazę.
- Mamo...
- Milcz! - Przerwała jej Lady Frances.
Stojący wciąż za plecami ojciec wysunął się do przodu i stanął przy krześle matki. Teraz on odezwał się:
- Jak śmiesz się uskarżać? Jesteś wyrodnym i nieposłusznym dzieckiem, swoim postępkiem zmartwiłaś rodziców. Zapamiętaj, tu pod moim dachem, nie ma miejsca, na takie zachowanie. Nie pozwolimy, aby poprzez twoje przewinienia, miał do naszej rodziny dostęp sam diabeł. Wyplenimy każdy przejaw jego działania. I choćbyś kolana miała zdarte do kości, choćbyś płakała krwawymi łzami, choćbyś błagała nas przez noc całą, musisz zrozumieć, że dla twojego dobra i dobra nas wszystkich, musisz ponieść konsekwencje grzechu, jakiego się dopuściłaś i należycie odpokutować.
Dziewczynka skurczyła się w sobie, skuliła ramiona, zgarbiła plecy. Wiedziała też już, że nie może liczyć na choćby najmniejszy przejaw współczucia u matki.
Ojciec zbił ją wtedy tak mocno, że razy na plecach i pośladkach były równie krwawe i bolesne, jak te na kolanach. Strupy nosiła tygodniami, ale lekcję zapamiętała na resztę życia i nigdy więcej nie pozwoliła sobie na jawne nieposłuszeństwo wobec rodziców.
Raz jeszcze dane jej było uczestniczyć w podobnej scenie, tym razem w charakterze świadka. Jej siostra, Maria, wówczas pięcioletnia jeszcze dziewczynka, zachowała się w sposób niegodny chrześcijańskiego dziecka. Przyłapano ją na wykonywaniu gestów, które uznano za nieprzyzwoite, bowiem dotykała się w wstydliwych miejscach. Rodzice wezwali wszystkich domowników, oraz służbę, aby uczestniczyli w ceremonii wypędzania diabła z ciała krnąbrnej córki. Dziewczynka postawiona została na środku komnaty, odziana jedynie w koszulę, która skromnie i szczelnie zakrywała jej pulchną jeszcze, dziecięcą postać. Maleństwo płakało wniebogłosy, jednak posłusznie czekało na zasłużoną karę. Widać było, że zmarzła, drobne żyłki, widoczne na dłoniach i stopach zabarwiły się sinym kolorem. Jane było jej żal, kochała tę siostrę najmocniej, ale posłuszeństwo wobec rodziców i dyscyplina, wbita do głowy karami cielesnymi i psychicznymi uczyniły ją niezdolną do jakiegokolwiek protestu. Patrzyła na Marię, starając się powstrzymać łzy, które mogłyby zostać wzięte za oznakę przyzwolenia dla zachowań przeciwnych moralności.
Karę wymierzał sam ojciec. Najpierw wygłosił mowę, pełną powagi i zatroskania o morale domowników. Opowiedział o znaczeniu grzechu, sprawiedliwości bożej i powinności wobec Niego wszystkich prawowitych chrześcijan, przywołał przykłady pobożnych mężów i niewiast, i raz jeszcze potępił wszelkie przejawy łamania przykazań, szczególnie w obrębie jego domu.
- Dziecko Boże musi być pełne pobożności i surowo wypełniać obowiązki wobec Niego, króla, rodziców i prawowiernych członków Kościoła. Ogłaszam tu wobec wszystkich, że nieprawość mojej córki, ku dobru i zbawieniu jej duszy, zostanie należycie i z dołożeniem wszelkiej sumienności ukarane. Otrzyma ona dziesięć uderzeń rózgą w każdą z dłoni, która uczestniczyła w niecnym procederze i dziesięć razów w miejsce jej wstydu.
Mała Maria dzielnie zniosła uderzenia po rękach, jednak przy wymierzaniu dalszej części kary rzuciła się na podłogę, skuliła, próbując zasłonić wstydliwe miejsce rękoma i zaczęła mocno wierzgać nogami. Matka wraz z jedną z panien służebnych pospieszyła ojcu z pomocą, przytrzymując jej ręce i nogi. Dziewczynka krzyczała tak głośno i przenikliwie, aż głos jej ochrypł i przypominał skrzeczenie jakiegoś straszliwego ptaszyska. Matka przywołała drugą służącą do pomocy i rozkazała jej unieruchomić ręce dziewczynki, a sama szczelnie zakryła usta dziecka dłońmi. Ojciec wymierzał razy metodycznie, spokojnie, skrupulatnie, bez emocji. Na białej koszulce dziewczynki pojawiła się czerwona plama.
Jane zagryzła wargę, czując, że przebija ją zębami. Wycie siostry cichło, matka oderwała ręce od jej ust, wstała otrzepując suknie i skinęła na służące, by zaniosły dziecko do sypialni. Ojciec powiódł wzrokiem po zebranych doszukując się w ich postawie potwierdzenia dla tak bogobojnego i sprawiedliwego uczynku. Najstarsza z sióstr Grey spuściła wzrok.
Jane potrząsnęła głową i przymrużyła oczy, jakby miało to pomóc odgonić złe myśli. Kantem dłoni zmazała ślad łez z kart modlitewnika.
- Zbiłaś kiedyś dzieci, tak, że krwawiły, Mario?
- Uchowaj Boże... aż tak, to nie. Biłam moje córki, bo tak trzeba, by wyprowadzić je na ludzi... ale... nie, nie krzywdziłam ich, co to, to nie...
- A twój mąż?
- Bił, a jakże? Ale nie mocno, bardziej tak... żeby się bały i znały mores. Raz jeden... przetrzepał mocno tyłek starszej, bo rzucała kamieniami w żebraków. Wtedy też byłam zła i patrzyłam, jak ją mocno bije, ten jeden raz...
- Jeden raz wystarczy, aby... zniszczyć...
- Co Wasza Miłość mówi? Przecież rodzice biją z miłości, tak trzeba.
- Widać, moi rodzice kochali bardzo mocno...
My, z bożej łaski Królowa Anglii, Francji i Irlandii, Obrończyni Wiary i pod Jezusem Chrystusem Najwyższy Zwierzchnik Kościoła Anglii, a także Irlandii na Ziemi, Jane Grey, córka Henryka Grey'a, trzeciego markiza Dorset, księcia Suffolk i Lady Frances Brandon, księżnej Suffolk, będąc zdrowa na ciele i umyśle, piszemy te słowa ku przestrodze, jak i nauce ludzi dobrego serca i umysłu otwartego...
Boże Wszechmocny, jakaż ze mnie królowa? Jaką nauką miałabym obdarzyć innych, gdy sama wciąż potrzebuję oświecenia? Zimno mi... Umrę, zapewne już niedługo, a w dniu mojej śmierci przenikliwy ziąb przeszyje mnie i gapiów, przybyłych na egzekucję. Czy "tam" też będzie mi zimno?
Boże Miłosierny bądź ze mną, ogrzej miłością swą, daj siłę abym zdolna była, nieść głowę uniesioną, aż do złożenia na pniu katowskim. Daj mi Panie hart godny chrześcijanki, daj moc wiary, bym zachowaniem swoim, świadectwo czyniła dla braci w wierze, a heretyków przywiodła na ścieżkę prawości.
Patrzyłam z politowaniem na jej postać skuloną przy chybotliwym stole. Modliła się albo też pisała w swoim modlitewniku. Jej kasztanowe włosy każdego kolejnego dnia szarzały i traciły blask właściwy dla panien wychowanych w dobrobycie. Schudła, choć i przedtem była raczej wiotka. Biała, mleczna cera nabrała żółtawego tonu, a piegi na małym nosku zbladły. I tylko oczy, wciąż pełne blasku, wciąż szczere i ufne, jaśniały. Teraz były pełne łez. Patrzyłam jak wolno wypływają spod jej powiek, spadając bezgłośnie na karty modlitewnika.
- Wasza Miłość?
Nie odpowiedziała. Ogarnęła mnie ogromna ochota, by pogłaskać ją po głowie, tak bardzo przypominała mi moją młodszą córkę, jednak byłaby to zbytnia poufałość. Podeszłam bliżej, delikatnie dotykając jej ramienia koniuszkami palców. Drgnęła silnie.
- Tak?
- Wasza Miłość, strawę przyniosłam.
- Dziękuję Mario, nie jestem głodna.
- Tak nie można! Wasza Miłość nic nie jadła wczoraj i dziś.
Wytarła osiadłą na policzku pojedynczą łzę, uśmiechnęła się nieznacznie. Nie była piękna; nie można było jej tak nazwać, ale jaśniejąca uśmiechem zdawała się podobna być do wiosennego poranka.
- Och Mario. Cóż mi teraz po jedzeniu? Schudnę i zbrzydnę? A dla kogóż zachować mam urodę? Topór mistrza małodobrego nie grymasi, weźmie mnie taką, jaką jestem.
- Wasza Miłość, nie możesz tak mówić. Bóg jeden w niebiesiech wie, co pisane komu i On jeden też natchnąć może serce kuzynki Waszej Miłości, by okazała łaskę.
- Przestań Mario, proszę. Twoja imienniczka, nie jest moją kuzynką, tylko ciotką, a by była natchniona przez Boga musiałaby wpierw zejść z drogi herezji i otworzyć oczy na prawdziwą naukę. Nie, nie budź we mnie nadziei, bo będzie... jeszcze zimniej.
- Jane? Zadałem ci pytanie?
Mała, rudowłosa, ośmioletnia dziewczynka nie słyszała go jednak, wpatrywała się jak urzeczona w punkt w odległym kącie pokoju. Musiała mieć niezwykle bystry wzrok, aby dostrzec tam motyla, który trzepocząc skrzydłami, próbował wzbić się do lotu. Obudził się za wcześnie, dni wciąż były chłodne, a poranki wręcz zimne. Przysiadł w pobliżu okna, wygrzewając się w cieple wczesnowiosennych promieni słonecznych. Jego skrzydła, upiększone przez Boga mozaiką rozmaitych odcieni brązu,w kilku miejscach podbarwione zostały jaskrawym pomarańczem, przyciągającym wzrok dziewczynki.
- Jane? - Mister Aylmer uniósł nieznacznie głos. Nigdy na nią nie krzyczał, a i bił bardzo rzadko, zawsze wcześniej pytając rodziców o zgodę.
- Proszę o wybaczenie - dziewczynka ocknęła się. - Tak?
- Jak brzmi indicativus praesentis activi czasownika pracuję?
Sylabizując przeciągle, odpowiedziała niepewnie:
- Laboro, laboras, laborat, laboramus, laboratis, laborat.
- Laborant - poprawił ją spokojnie - a teraz proszę to samo z czasownikiem słucham.
W oddali rozbrzmiewało nawoływanie dziecka. To młodsza siostra, Katarzyna łajała psa. Dziewczynka westchnęła, próbując dać znać, że lekcja powinna już się zakończyć, jednak nauczyciel nieczuły na jej sugestie, bezlitośnie dalej drążył temat gramatyki i zawiłości języka łacińskiego.
To niesprawiedliwość, że ja ślęczę, a Katarzyna się bawi, pomyślała dziewczynka, jednak na głos rzekła.
- Audio, audis, audit....
Jane urodziła się w rodzinie ściśle powiązanej z panującą dynastią, poprzez matkę, Lady Frances Brandon, która była córką Marii Tudor, młodszej siostry jednego z najbardziej rozpoznawalnych władców Anglii, Henryka VIII. U ojca Jane, Henryka Grey, też można było doszukać się powiązań z linią królewską, ale nie były to więzy krwi pozwalające na dziedziczenie korony. Frances i Henryk, doczekali się piątki dzieci, jednak ich pierworodny syn i zaraz po nim urodzona córka zmarli w niemowlęctwie. Następna na świat przyszła Jane, dwa lata później Katarzyna i jako ostatnia Maria. Rodzina księcia Suffolk mieszkała wtedy w posiadłości Bradgate Hall w Leicestershire, słynnej ze swojej urody. Pałac odznaczający się harmonijną i piękną sylwetką, otoczony starymi drzewami parku, łąkami pokrytymi kwieciem i ziołami, polami urodzajnej ziemi. Za zabudowaniami dworskimi, z tyłu parku płynął strumień, znany w okolicy z bogactwa pstrągów. Wszystko to stanowiło obszar dziecięcych zabaw przyszłej królowej i jej sióstr.
Rodzice byli surowi i oschli wobec swoich córek, wymagali zupełnego posłuchu i absolutnego szacunku. Od maleńkości uczono je, iż przed Bogiem, ojcem i matką klęka się na dwa kolana, przed innymi wystarczyło na jedno. Każdy dzień zaczynał się i kończył aktem błogosławieństwa, a dziewczynki na klęczkach i schylając głowy przed rodzicami, czekały na ich dowody przychylności. Nieposłuszeństwo było surowo karane. Jane wciąż pamiętała dzień sprzed około roku, gdy sprzeciwiła się matce i zamiast pomagać w haftowaniu obrusów, szykowanych na jej posag, wymknęła się nad strumień w poszukiwaniu przygód. Po powrocie została przyłapana przez, czekającego na nią przy drzwiach wejściowych, ojca. Rozkazał jej uklęknąć, podwijając sukienkę tak, aby gołymi kolanami dotykała posadzki.
- A teraz na kolanach i ze schyloną głową pójdziesz do sypialni matki błagać o przebaczenie.
Jane posłusznie skinęła głową i pomału, szorując kolanami, podążyła we wskazanym kierunku. Komnata matki znajdowała się na piętrze, w tylnej części domostwa. Czekała ją długa droga. Zimna i szorstka posadzka z każdym ruchem przypominała o dzielącej ją odległości. Na schodach dziewczynka załkała, czując że zdziera naskórek do żywego mięsa. Podążający z tyłu za nią milczący ojciec, lekko pchnął ją do przodu. Zacisnęła zęby i pomagając sobie rękoma wdrapała się na następny stopień. Droga, którą przebiegała w kilka minut, zamieniła się w niekończącą się męczarnię. Każdy ruch posuwania kolanami po nierównej i chropowatej powierzchni posadzki sprawiał dziewczynce ogromny ból. Czuła obecność ojca za plecami i wiedziała, że to nie koniec kary. Przed wejściem do pokoju matki uniosła głowę i obejrzała się, pytając ojca spojrzeniem, co dalej? W milczeniu otworzył drzwi. Matka siedziała na krześle, ze sztywno wyprostowanymi plecami i wysoko uniesionym podbródkiem, wpatrując się miejsce położone gdzieś wysoko na ścianie. Widać było, że już dłuższą chwilę tak czeka na wyrodną córkę.
- Zdarłam kolana. Bolą... Matko? - wyjęczała Jane.
Ta jednak nie okazała ani odrobiny współczucia. Wciąż milcząc opuściła wzrok na córkę, a w jej oczach można było dostrzec jedynie surowość i urazę.
- Mamo...
- Milcz! - Przerwała jej Lady Frances.
Stojący wciąż za plecami ojciec wysunął się do przodu i stanął przy krześle matki. Teraz on odezwał się:
- Jak śmiesz się uskarżać? Jesteś wyrodnym i nieposłusznym dzieckiem, swoim postępkiem zmartwiłaś rodziców. Zapamiętaj, tu pod moim dachem, nie ma miejsca, na takie zachowanie. Nie pozwolimy, aby poprzez twoje przewinienia, miał do naszej rodziny dostęp sam diabeł. Wyplenimy każdy przejaw jego działania. I choćbyś kolana miała zdarte do kości, choćbyś płakała krwawymi łzami, choćbyś błagała nas przez noc całą, musisz zrozumieć, że dla twojego dobra i dobra nas wszystkich, musisz ponieść konsekwencje grzechu, jakiego się dopuściłaś i należycie odpokutować.
Dziewczynka skurczyła się w sobie, skuliła ramiona, zgarbiła plecy. Wiedziała też już, że nie może liczyć na choćby najmniejszy przejaw współczucia u matki.
Ojciec zbił ją wtedy tak mocno, że razy na plecach i pośladkach były równie krwawe i bolesne, jak te na kolanach. Strupy nosiła tygodniami, ale lekcję zapamiętała na resztę życia i nigdy więcej nie pozwoliła sobie na jawne nieposłuszeństwo wobec rodziców.
Raz jeszcze dane jej było uczestniczyć w podobnej scenie, tym razem w charakterze świadka. Jej siostra, Maria, wówczas pięcioletnia jeszcze dziewczynka, zachowała się w sposób niegodny chrześcijańskiego dziecka. Przyłapano ją na wykonywaniu gestów, które uznano za nieprzyzwoite, bowiem dotykała się w wstydliwych miejscach. Rodzice wezwali wszystkich domowników, oraz służbę, aby uczestniczyli w ceremonii wypędzania diabła z ciała krnąbrnej córki. Dziewczynka postawiona została na środku komnaty, odziana jedynie w koszulę, która skromnie i szczelnie zakrywała jej pulchną jeszcze, dziecięcą postać. Maleństwo płakało wniebogłosy, jednak posłusznie czekało na zasłużoną karę. Widać było, że zmarzła, drobne żyłki, widoczne na dłoniach i stopach zabarwiły się sinym kolorem. Jane było jej żal, kochała tę siostrę najmocniej, ale posłuszeństwo wobec rodziców i dyscyplina, wbita do głowy karami cielesnymi i psychicznymi uczyniły ją niezdolną do jakiegokolwiek protestu. Patrzyła na Marię, starając się powstrzymać łzy, które mogłyby zostać wzięte za oznakę przyzwolenia dla zachowań przeciwnych moralności.
Karę wymierzał sam ojciec. Najpierw wygłosił mowę, pełną powagi i zatroskania o morale domowników. Opowiedział o znaczeniu grzechu, sprawiedliwości bożej i powinności wobec Niego wszystkich prawowitych chrześcijan, przywołał przykłady pobożnych mężów i niewiast, i raz jeszcze potępił wszelkie przejawy łamania przykazań, szczególnie w obrębie jego domu.
- Dziecko Boże musi być pełne pobożności i surowo wypełniać obowiązki wobec Niego, króla, rodziców i prawowiernych członków Kościoła. Ogłaszam tu wobec wszystkich, że nieprawość mojej córki, ku dobru i zbawieniu jej duszy, zostanie należycie i z dołożeniem wszelkiej sumienności ukarane. Otrzyma ona dziesięć uderzeń rózgą w każdą z dłoni, która uczestniczyła w niecnym procederze i dziesięć razów w miejsce jej wstydu.
Mała Maria dzielnie zniosła uderzenia po rękach, jednak przy wymierzaniu dalszej części kary rzuciła się na podłogę, skuliła, próbując zasłonić wstydliwe miejsce rękoma i zaczęła mocno wierzgać nogami. Matka wraz z jedną z panien służebnych pospieszyła ojcu z pomocą, przytrzymując jej ręce i nogi. Dziewczynka krzyczała tak głośno i przenikliwie, aż głos jej ochrypł i przypominał skrzeczenie jakiegoś straszliwego ptaszyska. Matka przywołała drugą służącą do pomocy i rozkazała jej unieruchomić ręce dziewczynki, a sama szczelnie zakryła usta dziecka dłońmi. Ojciec wymierzał razy metodycznie, spokojnie, skrupulatnie, bez emocji. Na białej koszulce dziewczynki pojawiła się czerwona plama.
Jane zagryzła wargę, czując, że przebija ją zębami. Wycie siostry cichło, matka oderwała ręce od jej ust, wstała otrzepując suknie i skinęła na służące, by zaniosły dziecko do sypialni. Ojciec powiódł wzrokiem po zebranych doszukując się w ich postawie potwierdzenia dla tak bogobojnego i sprawiedliwego uczynku. Najstarsza z sióstr Grey spuściła wzrok.
Jane potrząsnęła głową i przymrużyła oczy, jakby miało to pomóc odgonić złe myśli. Kantem dłoni zmazała ślad łez z kart modlitewnika.
- Zbiłaś kiedyś dzieci, tak, że krwawiły, Mario?
- Uchowaj Boże... aż tak, to nie. Biłam moje córki, bo tak trzeba, by wyprowadzić je na ludzi... ale... nie, nie krzywdziłam ich, co to, to nie...
- A twój mąż?
- Bił, a jakże? Ale nie mocno, bardziej tak... żeby się bały i znały mores. Raz jeden... przetrzepał mocno tyłek starszej, bo rzucała kamieniami w żebraków. Wtedy też byłam zła i patrzyłam, jak ją mocno bije, ten jeden raz...
- Jeden raz wystarczy, aby... zniszczyć...
- Co Wasza Miłość mówi? Przecież rodzice biją z miłości, tak trzeba.
- Widać, moi rodzice kochali bardzo mocno...
Najlepszy tatuś na świecie
Zmęczona opowieściami z historii ludzkości, sięgnęłam do prostszej na
pozór, problematyki świata zwierząt. Wzięłam pod lupę rodzicielstwo, a
dokładniej rzecz biorąc bycie tatusiem.
O obowiązkach ojcowskich wielu mężczyzn mogłoby opowiadać godzinami, jedni z pozytywnym nastawieniem, inni ze skrzywieniem ust. Wielu z nich zboczyłoby niechybnie z tematu obowiązków, na przywileje, jakie z tego powodu doświadczają. A wielu bijąc się w piersi zaręczałoby, że są najlepszymi tatusiami na świecie. Czyżby? Przez chwilę pozwolę, by poprzez moje usta, lub raczej pióro (no dobrze - klawiaturę) wypowiedzieli się najlepsi tatusiowie świata.
KONIK MORSKI Hippocampus zwany Pławikonikiem
Panowie, kobiety to potwory! Pływam sobie spokojnie, od czasu do czasu kamuflując się, poprzez zmianę kolorku czy fryzurki. Nie, nie po to, aby uniknąć odpowiedzialności za imprezkę z zeszłego tygodnia, czy też skryć się przed jedną czy drugą kobyłką. Zaręczam, że robię to wyłącznie, aby lepiej zintegrować się otoczeniem. Pływam więc sobie spacerkiem, dostojnie, od czasu do czasu potrząsając grzywą i... bach. Nie wiadomo skąd zjawia się przy mnie jedna taka paniusia, zapędza w kozi róg, sprawnie owija wokół mnie, uniemożliwiając ucieczkę, bez ceregieli i gry wstępnej specjalnym pokładełkiem składa jaja do mojej torby, daje całusa i... odpływa. Rany! Jak ja się czuję?! A jak mam się czuć? Gwałci mnie taka, zapładnia, a potem to ani telefonu, ani listu czy głupiego maila i szukaj fali w morzu... Feministki, pfuj! Co robić panowie? Zostaję sam z brzuchem, robiąc się coraz grubszy i mniej atrakcyjny i tylko wspomnienie, tej jednej chwili sam na sam z mamusią, ogrzewa moje nadwyrężone ego, do dnia porodu. Doszukuję się potem podobieństwa do tej czy innej... Nie, nie żebym się żalił. Wieść niesie, że samce babki mają jeszcze bardziej przerąbane. Gdy przychodzi odpowiednia pora babeczka babka wygrzebuje w piasku głęboką jamkę, składa jajka, przywabia mężusia, ten robi co do niego należy, a gdy to zrobi, ta podstępna zdzira zasypuje wyjście i odpływa. No i zostaje bidulek z dzieciakami, wachluje je ogonkiem, chucha, dmucha, gdy ta sobie ucztuje, zażera wodorostami, a kto wie czy nie planktonem i nie wiadomo co, jeszcze wyczynia. Dopiero po sześciu dniach uwalnia go, pozwoli się najeść i... znów zapędza do następnej ciemnicy. Nieee, panowie, ja to jednak mam cudowne życie. I co najważniejsze dzieciaki zawsze wiedzą do kogo mówić: tatuś.
MARMOZETA LWIA, TAMARYNA Leontideus rosalia
Ja to generalnie nie narzekam, dobrze jest jak jest. Fakt, że u nas w stadzie zawsze rządzi jedna z bab, ale co tam, bo komu chciałoby się wchodzić z nią w sprzeczki, na tematy typu: banany czy orzechy. Zresztą ona jak wszystkie białogłowy, jakie znam, jest wspaniała i już. Co z tego że niektórzy krzywiąc się, cedzą przez zęby: małpa jedna. Swoją kobitkę wybieram raz, a dobrze. Oj, taka żoneczka to skarb. Ugotować, to może nie ugotuje, ale podzieli się co lepszym kąskiem i kawałkiem legowiska. I gdy przychodzi na świat owoc naszej cudownej miłości i zjednoczenia ciał (cholera wie dlaczego natura na ogół obdarza nas bliźniakami) już na trzeci, góra czwarty, piąty dzień po porodzie odciążam ukochaną i zastępuję w obowiązkach rodzicielskich. Czyszczę, głaszczę, iskam nasze maleńkie cudeńka, a żonka ma czas na odzyskanie figury i urody. I tylko od czasu do czasu krzyczy do mnie: "pora na karmienie", wtedy w podskokach zanoszę je jej, podaję i z czułością przyglądam się scenie pełnej uroku macierzyństwa, by po chwili (zanim znów zacznie krzyczeć) zabrać. Uwijam się na pełnych obrotach, głównie by zadowolić żonusię, przecież biedaczka ma tak mało radości. I powiem wam, żyjemy długo i szczęśliwie i żadna małpa nie psuje nam idylli. Dochodzą mnie wieści, że w ogrodach zoologicznych, gdzie odseparowano samców od matki i potomstwa, maleństwa umierały z powodu zaniedbania. No i po im to było? Przecież wiadomo, że trzeba podjąć męską decyzję, zakasać rękawy i odchować małpeczki. A, że czasem bywam zmęczony i odrobinę wyprany z sił...
ŻABA DARWINA Rhinoderma darwini
Precz ze stereotypami! Że co, że żaby to oślizgłe i bez uczuć osobniki? Że taki żab to macho i rechotać bez opamiętania tylko umie? Że oślizgły i zielono ma w głowie? Otóż nie, panowie. Gdy koleżanka-małżonka złoży jaja, tak na oko ze dwadzieścia, trzydzieści, ja nie spuszczam ich z oka, czekając aż uformują się z nich zgrabne kijaneczki. Dwa tygodnie waruję jak pies, na krok nie odstępując, a po tym czasie... połykam. Dzieciątka nie trafiają jednak do żołądka, ale do worków głosowych. Rozwijają się tam, a grzbietowa powierzchnia ich ciałek zrasta się ze ścianą rezonatora, aby odżywiać się poprzez mój organizm i za pośrednictwem włosowatych naczyń krwionośnych. No cóż, jedyna niedogodność to ta, że obowiązuje mnie wtedy ścisła dieta (no i że głupio by wtedy uganiać się za jakąś inną żabcią, gdy dzieciaki "pod bokiem"), do czasu aż kijanki przeistaczają w małe żabki. Za to gdybyście widzieli jak te spryciule wyskakują tacie z pyska i idą własną drogą. Pomacham im na pożegnanie i odchrząknę, bo wbrew faktom, coś mi jeszcze w gardle siedzi.
Sami panowie widzicie, niełatwo przeskoczyć poświęcenie tych tatusiów. Jednak , obojętnie czy ojcowska troska o potomstwo przyjmie taką czy inną formę, jedno w tym świecie jest wspólne: samice lubią troskliwych samców, a samce lubią (no chyba że akurat nie lubią) samice, a z tego wiadomo co wynika. I tak zatoczyliśmy koło.
O obowiązkach ojcowskich wielu mężczyzn mogłoby opowiadać godzinami, jedni z pozytywnym nastawieniem, inni ze skrzywieniem ust. Wielu z nich zboczyłoby niechybnie z tematu obowiązków, na przywileje, jakie z tego powodu doświadczają. A wielu bijąc się w piersi zaręczałoby, że są najlepszymi tatusiami na świecie. Czyżby? Przez chwilę pozwolę, by poprzez moje usta, lub raczej pióro (no dobrze - klawiaturę) wypowiedzieli się najlepsi tatusiowie świata.
KONIK MORSKI Hippocampus zwany Pławikonikiem
Panowie, kobiety to potwory! Pływam sobie spokojnie, od czasu do czasu kamuflując się, poprzez zmianę kolorku czy fryzurki. Nie, nie po to, aby uniknąć odpowiedzialności za imprezkę z zeszłego tygodnia, czy też skryć się przed jedną czy drugą kobyłką. Zaręczam, że robię to wyłącznie, aby lepiej zintegrować się otoczeniem. Pływam więc sobie spacerkiem, dostojnie, od czasu do czasu potrząsając grzywą i... bach. Nie wiadomo skąd zjawia się przy mnie jedna taka paniusia, zapędza w kozi róg, sprawnie owija wokół mnie, uniemożliwiając ucieczkę, bez ceregieli i gry wstępnej specjalnym pokładełkiem składa jaja do mojej torby, daje całusa i... odpływa. Rany! Jak ja się czuję?! A jak mam się czuć? Gwałci mnie taka, zapładnia, a potem to ani telefonu, ani listu czy głupiego maila i szukaj fali w morzu... Feministki, pfuj! Co robić panowie? Zostaję sam z brzuchem, robiąc się coraz grubszy i mniej atrakcyjny i tylko wspomnienie, tej jednej chwili sam na sam z mamusią, ogrzewa moje nadwyrężone ego, do dnia porodu. Doszukuję się potem podobieństwa do tej czy innej... Nie, nie żebym się żalił. Wieść niesie, że samce babki mają jeszcze bardziej przerąbane. Gdy przychodzi odpowiednia pora babeczka babka wygrzebuje w piasku głęboką jamkę, składa jajka, przywabia mężusia, ten robi co do niego należy, a gdy to zrobi, ta podstępna zdzira zasypuje wyjście i odpływa. No i zostaje bidulek z dzieciakami, wachluje je ogonkiem, chucha, dmucha, gdy ta sobie ucztuje, zażera wodorostami, a kto wie czy nie planktonem i nie wiadomo co, jeszcze wyczynia. Dopiero po sześciu dniach uwalnia go, pozwoli się najeść i... znów zapędza do następnej ciemnicy. Nieee, panowie, ja to jednak mam cudowne życie. I co najważniejsze dzieciaki zawsze wiedzą do kogo mówić: tatuś.
MARMOZETA LWIA, TAMARYNA Leontideus rosalia
Ja to generalnie nie narzekam, dobrze jest jak jest. Fakt, że u nas w stadzie zawsze rządzi jedna z bab, ale co tam, bo komu chciałoby się wchodzić z nią w sprzeczki, na tematy typu: banany czy orzechy. Zresztą ona jak wszystkie białogłowy, jakie znam, jest wspaniała i już. Co z tego że niektórzy krzywiąc się, cedzą przez zęby: małpa jedna. Swoją kobitkę wybieram raz, a dobrze. Oj, taka żoneczka to skarb. Ugotować, to może nie ugotuje, ale podzieli się co lepszym kąskiem i kawałkiem legowiska. I gdy przychodzi na świat owoc naszej cudownej miłości i zjednoczenia ciał (cholera wie dlaczego natura na ogół obdarza nas bliźniakami) już na trzeci, góra czwarty, piąty dzień po porodzie odciążam ukochaną i zastępuję w obowiązkach rodzicielskich. Czyszczę, głaszczę, iskam nasze maleńkie cudeńka, a żonka ma czas na odzyskanie figury i urody. I tylko od czasu do czasu krzyczy do mnie: "pora na karmienie", wtedy w podskokach zanoszę je jej, podaję i z czułością przyglądam się scenie pełnej uroku macierzyństwa, by po chwili (zanim znów zacznie krzyczeć) zabrać. Uwijam się na pełnych obrotach, głównie by zadowolić żonusię, przecież biedaczka ma tak mało radości. I powiem wam, żyjemy długo i szczęśliwie i żadna małpa nie psuje nam idylli. Dochodzą mnie wieści, że w ogrodach zoologicznych, gdzie odseparowano samców od matki i potomstwa, maleństwa umierały z powodu zaniedbania. No i po im to było? Przecież wiadomo, że trzeba podjąć męską decyzję, zakasać rękawy i odchować małpeczki. A, że czasem bywam zmęczony i odrobinę wyprany z sił...
ŻABA DARWINA Rhinoderma darwini
Precz ze stereotypami! Że co, że żaby to oślizgłe i bez uczuć osobniki? Że taki żab to macho i rechotać bez opamiętania tylko umie? Że oślizgły i zielono ma w głowie? Otóż nie, panowie. Gdy koleżanka-małżonka złoży jaja, tak na oko ze dwadzieścia, trzydzieści, ja nie spuszczam ich z oka, czekając aż uformują się z nich zgrabne kijaneczki. Dwa tygodnie waruję jak pies, na krok nie odstępując, a po tym czasie... połykam. Dzieciątka nie trafiają jednak do żołądka, ale do worków głosowych. Rozwijają się tam, a grzbietowa powierzchnia ich ciałek zrasta się ze ścianą rezonatora, aby odżywiać się poprzez mój organizm i za pośrednictwem włosowatych naczyń krwionośnych. No cóż, jedyna niedogodność to ta, że obowiązuje mnie wtedy ścisła dieta (no i że głupio by wtedy uganiać się za jakąś inną żabcią, gdy dzieciaki "pod bokiem"), do czasu aż kijanki przeistaczają w małe żabki. Za to gdybyście widzieli jak te spryciule wyskakują tacie z pyska i idą własną drogą. Pomacham im na pożegnanie i odchrząknę, bo wbrew faktom, coś mi jeszcze w gardle siedzi.
Sami panowie widzicie, niełatwo przeskoczyć poświęcenie tych tatusiów. Jednak , obojętnie czy ojcowska troska o potomstwo przyjmie taką czy inną formę, jedno w tym świecie jest wspólne: samice lubią troskliwych samców, a samce lubią (no chyba że akurat nie lubią) samice, a z tego wiadomo co wynika. I tak zatoczyliśmy koło.
Erotyk lingwistyczno-kompulsywny
Na zimne popołudnie i wieczór proponuję rozgrzewającą porcję liryki i humoru. :)
"Chodzi mi o to, aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa:
A czasem był jak piorun jasny, prędki, A czasem smutny jako pieśń stepowa..."
I dlatego mów do mnie jeszcze,
mów, pisz, sylabizuj, nawet śpiewaj.
Niech się twymi przysłówkami rozpieszczę,
niech mnie mocna partykuła rozgrzewa.
Użyj argumentów twardych niczym jery.
Przyduś słowem, wytocz sufiksy dzierżawcze.
Zaspokoić mogą mnie jedynie trzy, a nawet cztery
pojedynki z tobą - gwaroznawcze.
Okołorostkiem mnie zaurocz, proszę.
Afiksuj ze mną do upadłego.
Fleksyjnie uwodź też po trosze,
cytaty dawaj z "Anhellego".
Na koniec, gdy w wyniku derywacji
Prefiksów namnożymy wiele.
Nie tracąc nic ze swojej gracji
Pomilczmy chwilę - Mój Aniele.
"Chodzi mi o to, aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa:
A czasem był jak piorun jasny, prędki, A czasem smutny jako pieśń stepowa..."
I dlatego mów do mnie jeszcze,
mów, pisz, sylabizuj, nawet śpiewaj.
Niech się twymi przysłówkami rozpieszczę,
niech mnie mocna partykuła rozgrzewa.
Użyj argumentów twardych niczym jery.
Przyduś słowem, wytocz sufiksy dzierżawcze.
Zaspokoić mogą mnie jedynie trzy, a nawet cztery
pojedynki z tobą - gwaroznawcze.
Okołorostkiem mnie zaurocz, proszę.
Afiksuj ze mną do upadłego.
Fleksyjnie uwodź też po trosze,
cytaty dawaj z "Anhellego".
Na koniec, gdy w wyniku derywacji
Prefiksów namnożymy wiele.
Nie tracąc nic ze swojej gracji
Pomilczmy chwilę - Mój Aniele.