Crisstimm

 
registro: 14-12-2007
The more I learn about people the more I like my dachshunds
Pontos49mais
Próximo nível: 
Pontos necessários: 151

Wiśniowy grzebień

Na mamę Madzi mówili we wsi - latawica. Latała za Antkiem Skowrońskim, Stachem Połabskim, za Waldkiem Odrowąsem z sąsiedniej wsi i za większością letników, jacy pojawiali w sezonie. Tak, po prawdzie mama Madzi robiła maślane oczy do każdego, kto nosił spodnie i był choć trochę wyższy od niej. Pierwszego bachora urodziła, gdy miała siedemnaście lat, ale zmarło zaraz po porodzie, potem jeszcze dwoje i Madzię. Po Madzi coś się w niej popsuło, dostała krwotoku, wylądowała w szpitalu i dowiedziała się, że więcej dzieci mieć nie będzie.
- Dobre i to - skwitowała ze śmiechem - kłopot z głowy.
Jej matka również odetchnęła z ulgą, bo nie miała sił wychowywać więcej wnuków. Wzięła do siebie dwoje starszych, a mała Madzia została z matką i jej kochasiem. Zamieszkały w jego domu, trzy wsie dalej. Bił je obie po pijaku, tyle, że gdy wytrzeźwiał matkę przepraszał, a córkę nie. Nie lubił Madzi, mała to wyczuwała. Udawał czasem, że jest inaczej, kupował cukierki i lody, głaskał po głowie i mówił, że wyrośnie z niej fajna dziewucha. Jednak, gdy ją kopał i okładał pięściami po ramionach, to aż syczał przy tym z lubości. Nawet, gdy był trzeźwy zdarzało mu się trzepnąć ją w ucho, ot tak sobie, żeby nie wyjść z wprawy.
- Zostaw małą - upominała go konkubina, ale niezbyt mocno, bo bała się go rozzłościć.
- Wkurza mnie bachor, kręci się i powietrze psuje. Z kim taką szkaradnicę zrobiłaś?
- Nie twój interes. Madzia! Wynocha przed dom.
I Madzia szła sobie, gdzie ją nóżki niosły. Czasem do sąsiadki, która dała szklankę mleka, gdy miała dobry humor, czasem na łąkę, czasem w pola, czasem na drogę - przed siebie, a czasem chowała się do psiej budy. Kiedyś mieszkał tam Borys, mieszaniec wilczura, ale kochaś matki po pijaku zarąbał go siekierą, bo za głośno szczekał. Dziewczynka kładła się na posłaniu psa i zasypiając prosiła go, by nie gniewał się, iż zajęła jego miejsce.
Potem kochasia matki zabrali do więzienia, a te dwie bidy, jego rodzina wyrzuciła z domu. Trafiły do babki, ta jednak kategorycznie odmówiła przyjęcia ich na dłuższy czas.
- Ledwo wiążę koniec z końcem z tamtą dwójką, a teraz jeszcze ty z następną gębą do wyżywienia. Nie dam rady. Radź sobie sama.
No i mama Madzi poradziła sobie po swojemu. Znalazła następnego. To nic, że starszy od niej o prawie trzydzieści lat, że brudas, mruk i dziwak, najważniejsze że wziął je do siebie. Mieszkał na skraju wsi, pod lasem, w małej, drewnianej chatce z jedną izbą, w której mieścił się i salon i kuchnia i sypialna, a gdy zaszła potrzeba to i toaleta i łazienka.
Mama zrobiła Madzi posłanie pod jedną ze ścian, ustawiła obok stołeczek, na którym ułożyła jej ubranka i powiedziała, że odtąd to ich dom, zanim nie znajdzie czegoś i kogoś lepszego. W chałupie pachniało stęchlizną, panowały przeciągi i biegały myszy. W nocy Madzia słyszała posapywania i poświstywania, czasem pojękiwania matki, a częściej jej śmiech i szyderstwa i ciche tłumaczenia mężczyzny. We dnie matka szła, w sobie tylko wiadome miejsca, najczęściej to do knajpy w sąsiedniej wsi, a gospodarz do pracy w polu i obejściu. Madzia zostawała sama z myszami, brudem i stęchlizną. Wieczorem mężczyzna zawsze wracał, mama Madzi nie zawsze.
Jednak to był dobry czas. Nowy facet mamy nigdy nie uderzył Madzi, pamiętał, że musi jeść i pić, o czym zapominała jej matka i pozwalał zadawać tyle pytań, ile dusza zapragnie, choć sam milczał i rzadko odpowiadał na nie. Kiedyś kupił dziewczynce grzebień.
- Masz rozczochrańcu, zrób wreszcie porządek z kudełkami.
Madzia miała jasne, mocno kręcone włosy i często robiły jej się kołtuny. Matka nie miała cierpliwości do ich rozczesywania, ciągnęła je i szarpała, a Madzia krzyczała i płakała. Kończyło się zawsze ogromną awanturą i gdy tylko dziewczynka nauczyła się jako tako czesać sama, matka nie tknęła już jej włosów.
Grzebień był prześliczny, czerwony, z mnóstwem delikatnych, drobnych ząbków i gdy Madzia po raz pierwszy dostała coś tylko dla siebie, zaniemówiła i zastygła w bezruchu.
- Bierz jak dają - wysyczała matka - i podziękuj.
Sama jednak nie podziękowała za "gościnę", gdy trafiła na coś i kogoś lepszego. W dniu, w którym się wyprowadziły stamtąd, ułamał się pierwszy ząbek grzebienia.
Matka "znalazła" Leszka i jego dom. Właściwie to niecały dom, a tylko pokój, bo Leszek mieszkał u swojej matki. Madzia nie mogła zamieszkać z nimi, więc dla niej uszykowano osobne pomieszczenie, komórkę koło kuchni. Było tam okienko, tyle że malutkie i wysoko i dziewczynka musiała stawać na krześle i wspinać na paluszki jeśli chciała przez nie wyjrzeć. Robiła to często, bo miała stamtąd widok na sad, na trzy drzewa wiśni. Nazwała je Agatka, Zuzia i Wojtek i uznała za najlepszych przyjaciół.
Matka Leszka była wrednym babsztylem. To prawda, że raczej żadna kobieta nie cieszyłaby się z takiej wybranki dla syna jak mama Madzi, ale ona nie mogąc zbyt jawnie okazywać jej niechęci, złość skupiła na dziewczynce. Wyzywała ją od bękartów, biedoty, czarcich pomiotów i małych lafirynd. Zamykała w piwnicy i straszyła, że dopadnie ją umarlak z bagien. Gdy matka Magdy z kochankiem balowali na kolejnej popijawie, albo zaszywali się na cały dzień w swoim pokoiku, kobieta dawała upust swoim fantazjom wychowawczym. Kazała małej stać nieruchomo na baczność z książką na głowie i gdy ta po jakimś czasie zaczynała się wiercić, strącając rzecz, waliła ją po głowie tym tomiskiem i wrzeszczała wprost do ucha najgorsze obelgi jakie znała. Ciągnęła Madzię za uszy, potrząsała i biła
drewnianą łyżką po dłoniach, za to że z brudnymi rączkami siada do stołu.
- Kurewski pomiot kurewskiej suki! Do czego to doszło, że muszę takiego bękarta u siebie w kuchni tolerować?
Dziewczynka uciekała do sadu. Biegła wprost w ramiona Agatki, Zuzi i Wojtka. Obejmowała raz po raz pień każdego z nich i płakała przytulona do ich szorstkiej skóry. Łzy wycierała w liście, całowała gałązki i pocieszona spokojem drzew wracała do komórki przy kuchni.
W tamtym czasie ułamała dwa następne ząbki czerwonego grzebienia. Każdy pochowała w ziemi, usypując zgrabny kopczyk i śpiewając jedyną piosenkę jaką znała:
Stoi różyczka
W czerwonym wieńcu,
My się kłaniamy
Jako książęciu.
Ty różyczko dobrze wiesz,
Dobrze wiesz, dobrze wiesz,
Kogo kochasz, tego bierz,
Tego bierz.

Jednego razu bawiącą się przy drodze zasmarkaną, brudną dziewczynkę wypatrzył wracający od parafianina ksiądz.
- Dziecko, a czyjaś ty.
- Niczyja.
- Bój się Boga, co wygadujesz, jak to niczyja? Gdzie mieszkasz? Jak masz na nazwisko? Możeś ty od Grabowskich? Nie? Od Stajszczaków zza rzeki? Też nie? No powiedz, od kogo ty jesteś?
Mała tylko potrząsała głową.
- Jestem od wisienek.
Nie doczekawszy się sensownej odpowiedzi, wziął ją na plebanię i poprosił gosposię by umyła, uczesała, nakarmiła i delikatnie wypytała dziecko.
Madzia chętnie opowiedziała o sobie, ale ksiądz z gospodynią nadal niczego konkretnego się nie dowiedzieli, bo mówiła o czerwonym grzebieniu, o Agatce, Zuzi i Wojtku, nawet o budzie psa Borysa, ale ani słowa o matce i jej kochasiu. Gosposia księdza wyszła zniecierpliwiona paplaniną, by wrócić po godzinie i wyszeptać duchownemu na ucho, czego się dowiedziała we wsi.
Madzia wszystko usłyszała dokładnie, pomimo iż dorosłym się zdawało, że zachowują dyskrecję.
- To córka tej latawicy, co od wiosny zamieszkała z Leszkiem Obarczką. Dziecko ma jakieś pięć, sześć lat i jest kompletnie zaniedbane, wręcz można powiedzieć, że na wpół zdziczałe. I proszę księdza, trzeba będzie natychmiast sprawdzić czy jakiś wszy nie przywlekła, albo i czego gorszego... Nie wiem co tam się wyrabia u tych Obarczków, ale moim zdaniem opieka społeczna powinna już dawno się zainteresować się tą smarkulą...
Dalej Madzia nie słyszała. Wymknęła się z plebani i pobiegła prosto do sadu. Przytuliła się do Agatki, potem poszła szukać pocieszenia u Wojtka. Uspokojona już, pogłaskała jeszcze Zuzię i po cichu wróciła do swojej komórki. Wyjęła czerwony grzebień i zaczęła rozczesywać delikatnie włosy. Potem długo siedziała wpatrując się w niego, aż sama wyłamała kolejny ząbek.
Opieka społeczna zareagowała na zgłoszenie i pewnego dnia pojawiła się pani w zielonym żakiecie i mama Madzi zaprosiła ją, do swojego pokoju. Potem zawołały Madzię. Weszła nieśmiało, rzadko przebywała w tym pomieszczeniu, a dodatkowo onieśmielała ją obca osoba. Zadawały jej pytania, jednak dziewczynka zacięła się, spuściła głowę i uparcie milczała. Matka najpierw uśmiechała się zachęcająco, potem upomniała delikatnie, na koniec skrzyczała, a gdy pani wyszła, zbiła.
- Jak nie trzeba to trajkocze małe gówno jak najęte, aż człowieka głowa boli, a jak co do czego, to zamknie gębę na kłódkę i nic. No i dobrze, niech mi ciebie zabiorą. Po cholerę mi taki niewdzięczny bachor? Zabiorą cię do złych ludzi i dostaniesz za swoje! A teraz wynoś się! Zejdź mi z oczu paskudo!
Do jej krzyku dołączył wrzask matki Leszka:
- Święci Pańscy, tego brakowało, żeby sąsiedzi się dowiedzieli, że z opieki u nas byli! Czegoś takiego w tym domu nie było! Czego się doczekałam?! Niech no tylko Leszek wróci, wszystko mu opowiem.
Tego wieczoru Agatka powiedziała jej, że niedługo trzeba będzie się rozstać, Wojtek i Zuzia przytaknęli kołysząc gałęziami. Na wytarcie łez poszło wiele listków.
Zanim przyszło zawiadomienie, o tym jaką decyzję podjęła pani kurator, mama Madzi znów pożarła się z matką Leszka, pobiły się i ta druga wylądowała w szpitalu ze złamanym obojczykiem. Leszek, który znalazł się między młotem a kowadłem, wybrał więzy wsi i wygnał konkubinę wraz z córką ze swego domu i ze wsi.
Jeszcze tylko na odchodnym, zdążyła Madzia wyrwać swą rączkę z uścisku matki i pobiec do sadu. Wiśnie miały już małe, twarde, zielone owoce i promieniały urokiem dojrzewania. Dziewczynka przytuliła się kolejno do każdego z drzewek, potem wyjęła z kieszonki grzebyk, wyłamała trzy ząbki i wsunęła każdemu po jednym w ziemię tuż przy pniu.
Kiedy opuszczały wieś, mijały plebanię i księdza siedzącego na ławce. Ukłonił się sztywno mamie Madzi, jednak jej samej nie odpowiedział nawet spojrzeniem. Wstał, odwrócił się i wszedł do domu.
- Cholerny klecha, niech mu... - Mama Madzi zmełła przekleństwo w ustach.

Wylądowały znów u babci. Ta, choć bardzo niechętnie, przyjęła je.
- Mała powinna iść do szkoły od września.
- No właśnie - przytaknęła mama Madzi - powinna i dlatego lepiej, żeby została z tobą. Ja pojadę do miasta, zacznę pracować i przysyłać pieniądze.
Długo jeszcze dyskutowały tego wieczoru, Madzia słyszała szmer ich głosów, gdy zasypiała u boku siostry.
Właściwie nie znała swojego rodzeństwa, a i ono nie czuło bliskości młodszą siostrzyczką. Brat skończył już piętnaście lat i od tego roku miał zamieszkać w internacie przy szkole, siostra, Asia trzy lata starsza od Madzi, kompletnie nie pojmowała małej i nie rozumiała, dlaczego ma z nią dzielić łóżko. Leżały razem i Magda próbowała opowiedzieć o swoim życiu, kochasiach matki, budzie psa Borysa, księdzu i przyjaciołach z sadu, tylko o czerwonym grzebieniu nie wspomniała ani słowem.
- Co ty bredzisz? Drzewa to twoi kumple? Głupia jesteś i niedorozwój - skwitowała siostra i odwróciła się na drugi bok.
Madzia wyjęła spod poduszki swój skarb. Kolor przybrudził się, wyblakł, a wyłamane ząbki sprawiały, że grzebyczek wyglądał żałośnie. Dziewczynka delikatnie trącała paluszkiem pozostałe czerwone pałeczki.
Stoi różyczka
W czerwonym wieńcu,
My się kłaniamy
Jako książęciu...

- Zamknij się, daj spać - upomniała ją siostra.

Matka wyjechała do miasta.
- Tu mi kaktus wyrośnie, jak ta lafirynda prześle jakiekolwiek pieniądze - skwitowała babka i miała rację.
Madzia poszła do szkoły, do zerówki. Uczyła się niezbyt dobrze, ale dawała sobie radę. W domu babka choć wyzywała niemiłosiernie, opiekowała się dobrze dziećmi i co najważniejsze - nie biła. Czasami dostawała mała kuksańca od siostry, ale nie bolało zbyt mocno i było całkiem znośne. Jedynie brakowało Agatki, Wojtka i Zuzi. Wiedziała już, że ich owoce, gdy dojrzeją mają piękny czerwony, niczym jej grzebień gdy był nowy, kolor i kwaśno-cierpki smak z odrobiną słodyczy, który czynił je wyjątkowymi. Uwielbiała wiśnie, ich kształt, barwę, sok, posmak.
Szukała wśród drzew nowych znajomości, ale żadne nie chciały się z nią zaprzyjaźnić.
Matka przyjechała do nich dwa razy. Raz, ze swoim nowym facetem, pochwalić się miastowym przed rodziną i wsią i pokazać mu Madzię.
- Za duża - powiedział tamten, gdy ją zobaczył.
- W sam raz - zachęcała go matka uśmiechem - popatrz, nie trzeba będzie bawić się w pieluchy i inne takie tam bzdury... A córeczka w sam raz na kolana tatusia.
- Za duża - upierał się kochaś - chcę małe dziecko, chcę wychować je po swojemu.
I odjechali.
- Na mnie nawet nie spojrzeli - skwitowała żałośnie Asia.
Wieczorem Madzia wyłamała ząb z grzebienia, ten z boku, jeden z dwóch najważniejszych.
Drugi raz przyjechała matka sama. Wychudzona, żałośnie sponiewierana i postarzała. Wtedy miała już Madzia osiem lat i beznamiętnie patrzyła na tę wynędzniałą, obcą jej istotę.
- Byłam w szpitalu - tłumaczyła się matka - nie miałam dokąd pójść, gdy mnie wypuścili...
Długo jednak nie zagrzała miejsca w ich domu, jak tylko jako tako doszła do siebie, znów wyfrunęła w świat.
Madzia popatrzyła na swój biedny grzebyczek - szkoda ząbka na taką okazję.

Jednego razu, w maju, wracała samotnie z swojej popołudniowej wędrówki po wiosce. Szła drogą, ze spuszczoną głową, szurając nóżkami, wzbijając tuman kurzu i mrucząc pod nosem ulubioną piosenkę. Nie wiadomo czy nie słyszała, czy raczej nie spodziewała się tego, że samochód zbyt szerokim łukiem weźmie zakręt. Gdy ją znaleźli leżała brudna, z włosami w nieładzie i trzema gałązkami wiśni zaciśniętymi w dłoni. Nie miała nawet jakiś szczególnych zadrapań i wyglądała jakby niespodziewanie usnęła na poboczu. Nie odzyskała przytomności. Nigdy nie stwierdzono kto ją potrącił, choć po wsi gadano, że Antek Skowroński dziwnym trafem jakoś tak w tym czasie zahaczył o bramę garażową i musiał oddać auto do naprawy.
Babka i Asia porządkując rzeczy po Madzi natknęły się na czerwony przedmiot.
- Bleee, obrzydlistwo. Co to w ogóle jest? - obruszyła się siostra.
- Grzebień, tyle, że stary i popsuty, chyba nawet czesać się nim nie da... Czemu ona to trzymała? Dziwne dziecko. Właściwie trudno cokolwiek powiedzieć o niej, chyba tylko że nie znałam nikogo, kto tak jak ona, umiał zjeść ze trzy kilo wiśni na raz i nie porzygać się.

Pamięci wszystkich Madzi świata.

Grimbald Wspaniały i południca


Chyba każdym wstrząsnęłoby od czubka głowy, poprzez pępek, po same pięty, gdyby spotkało go to, co Grimbalda Wspaniałego, w czwartek o osiemnastej. Mianowicie, w tej godzinie przedwieczornej nawiedziła go południca Justyna. Przyszła w szacie bielonej i przaśnej, z nogami bosymi, warkoczem na wpół rozpuszczonym, oczyma skromnie spuszczonymi. Stanęła przed chatą z miną adwentową, w wianku ze zbóż dorodnych, w wieku wskazującym na rozkwit w kierunku macierzyństwa i spojrzeniu znamionującym myśli dojrzałe niczym złoto kłosów. W ręku trzymała tajemniczy przedmiot owinięty płóciennym workiem.
Wyjrzał Grimbald przez okienko i oniemiał. Piękna była i straszna zarazem.
W pierwszej chwili chciał nawet krasnolud przywołać żonę na pomoc, ale przypomniał sobie, że jest jak Kevin - sam w domu.
- Czego? - zawołał brawurowo Wspaniały zza okiennic.
Uśmiechnęła się do niego niczym Mona Lisa i przysiadła na ławeczce pod wiśnią przy chacie, ręką wskazując wolne miejsce obok.
Patrzył krasnolud na jej bladą piękność i choć podziw go brał, niczego nie rozumiał. Po kiego licha przyszła do niego z tą urodą renesansowej Madonny, bieloną szatą sięgającą na wpół łydki i warkoczem nie do końca zaplecionym.  W dodatku przyszła w godzinie zupełnie nieprzystającej do czasu urzędowania południc.
- Grimbald Wspaniały? - Zaszemrały jej usta bladoróżowe.
- Jamci to, we własnej osobie - po chwili wahania odpowiedział krasnolud i po tym akcie odwagi poczuł się niczym najfajniejszy książę z bajki, ewentualnie błędy rycerz.
Ta oto bladziuteńka, choć bynajmniej nie asteniczna, gołąbeczka znała jego imię i przydomek. Ta oto gołąbeczka, stoi przed nim z niemą prośbą w oczach i tajemniczym przedmiotem w ręku.
Wyszedł na próg, odgarnął cień znad czoła, ruchem równie płynnym jak niegdyś grzywkę i zatupał  z radości ze spotkania tej oto gołąbeczki oraz  podziwu dla swojego junactwa. Piękna i straszna dziewoja przybyła akurat, gdy Grimbaldowa wyszła na spotkanie koła "Aktywnie Działających Niemodyfikowanych i Afirmujących Życie Kransoludek" (w skrócie ADNiAŻK). Pierś zafalowała Wspaniałemu, a w koniuszkach uszu poczuł przyjemne drżenie.
Szmer z ust południcy zabrzmiał równie donośnie niczym jubileuszowa przemowa wąsatej teściowej krasnoluda Orsyta Miętowego, tyle, że dużo bardziej zrozumiale.
- Poczęstujcie gospodarzu napitkiem.
- Zakwas będzie godzien takiej osoby?
- Będzie...
Południca przygładziła pszeniczne włosy nad bladym czołem bez jednej zmarszczki, uniosła błękitne oczęta i już, już się zdawało, że się uśmiechnie, jednak kąciki ust nie drgnęły ani o milimetr ku górze.
Grimbald pędem, o jaki podejrzewał się jedynie w marzeniach, gdy zdobywa Paupellę Niezdobytą, pobiegł do kuchni po kubek zakwasu domowej roboty. Wrócił niosąc go tak, by nie uronić ni jednej kropelki i podał z namaszczeniem gościowi.
Dziewczyna wargi umoczyła, a resztę wylała na glebę.
Rozdziawił w zdziwieniu gębę krasnolud i nie wiedział czy skląć ją, czy podziwiać. Postawił na drugie, bo dziewka dorodna, no i wiadomo - z południcą nie warto zadzierać.
- Do miasta mi trza gospodarzu, jednak nie zwyczajna jestem industrialnych zachowań.
- A po kiego licha, za przeproszeniem szanownej pani, rżanej babie miasto?
- Zakochałam się, a miłość nie wybiera, nie pyta, odpowiedzi nijakiej nie daje, jeno dech zatyka i do wzdychania nakłania.
Podumał chwilę nad repliką  Grimbald i doszedł do wniosku, że rżaną, jak resztę bab, nie ma co starać się zrozumieć i najbardziej stosownym wyjściem, będzie przytakiwać.
- Tak, to nawet logiczne.
Po chwili jednak dodał:
- Ale co ja mam z tym wspólnego?
- Mówią, żeś bywały w świecie i  biegle znasz municypalne zwyczaje.
Faktycznie, za młodu Grimbald przebywał niecałe trzy lata u stryja Oswalda Przygodnego, w wielkiej aglomeracji miejskiej, gdzie pobierał nauki ze szkół wszelakich i różnorodnych. Ponieważ niezbyt te szkoły leżały Grimbaldowi na sercu, a i on szkołom był ością w gardle, ich przyjaźń kończyła się równie szybko, co niesatysfakcjonująco dla obu stron. I tak kształcił się Wspaniały na ekonomistę, kucharza, psiego fryzjera, kuglarza oraz kasjera walutowego, a nawet do czego się niezbyt chętnie przyznawał, zrobił przyspieszony kurs tancerza egzotycznego.
- Prawda, liznęło się w życiu tego i owego z niejednego garnczka. Jednak powiem ci, żem nigdy południcy w mieście nie uwidział. Jesteście, bez obrazy, wieśniaczka i nijak wam do miejskich klimatów.
- No przecież wiem - westchnęła południca Justyna - i dlatego szukam ratunku u kogo się da, a w pierwszym rzędzie u ciebie.
Wspaniałość Grimbalda błyskawicznie nabrzmiała w duszy i wyparła z niej przynajmniej ze trzy zastarzałe kompleksy, gnieżdżące się w zakamarkach.
- W takim razie zapodawaj romantyczną historię.
- To było tak; jakieś dwa tygodnie temu szłam sobie w południe do pracy. Normalny, letni dzionek; duchota, bezwietrznie i gorąco jak na zapleczu w sklepie goblina Innocentego. Miałam w planach przyduszenie jakiegoś, dorodnego kosiarza, albo pracowitą żniwiarkę, albo choćby uprowadzenie małoletniego, pozostawionego bez opieki. Ostatnio nie wyrabiam planów i szef się mnie czepia, grożąc że wcieli w życie program motywacyjny, a wiadomo, co to oznacza...
- Co? - Zapytał Grimbald, bo pojęcia nie miał, co może oznaczać program motywacyjny dla rżanej baby, co to ogałaca z przytomności ludzi pracujących na polu, przyprawia o ból głowy osoby ucinające drzemkę w słońcu i porywa dzieci, pozostawione samotnie w pobliżu obszarów rolnych. Południce słynęły z tego, że uwielbiały zadawać ofiarom zagadki, a gdy te nie znały odpowiedzi, a na ogół nie znały, dręczyły je pioruńsko, a co bardziej gorliwe, jak głosiła fama, nawet uciszały forever.
Spojrzał na tajemnicze zawiniątko w rękach dziewczyny i głośno przełknął ślinę.
- Nie chcę cię zanudzać moimi problemami zawodowymi, chociaż każdy przecież wie, jak trudno dzisiaj o dobrą robotę. Otóż jeśli nie wykażę znaczącej poprawy w realizowaniu ambitnego harmonogramu zawodowego, to w ramach programu motywacyjnego, będę musiała wykonywać wyśrubowane, specjalnie dla mnie skonstruowane, dzienne normy, a także każdego poranka składać szefowi raporty z tego co dokładnie robiłam, gdzie i w jaki sposób szukałam i jakie zagadki mam przygotowane na zagajenia potencjalnych ofiar. Posuwa się nawet do tego, że każe mi przed sobą odgrywać zainscenizowane scenki zawodowe i poprawia mój modus operandi. Ech, szkoda gadać.
- Tak, takie czasy...U mnie też nielekko. Związki zawodowe gówno robią, a pracodawca to  ma porządnego krasnoluda w..
Ale południca Justyna nie miała ochoty słuchać o związkach zawodowych krasnoludów i pośpiesznie przerwała.
- Tak jak mówiłam, nie chcę przynudzać, przybyłam szukać rady i pomocy w kwestiach natury sercowo-zurbanizowanej.
Nie powiem, pochlebiło to mocno Grimbaldowi, ale też tęgo zaniepokoiło. Co jeśli nie zaspokoi oczekiwań południcy? Co jeśli wcieli jego osobę w wyśrubowany program motywacyjny dla rżanych bab?
Znów głośno przełknął ślinę i poczuł dojmujące pragnienie i suchość w gardle.
- No, ale jeszcze słowem nie wspomniałaś o wybranku.
- A tak, tak.
Zmarszczyła białe czoło i przymrużyła niebieskie oczęta.
- Przecudny on ci jest i ponoć ma małą gastronomię w mieście.
- Aha - wystękał krasnolud.
- Poznałam go w samo południe.
- To mnie zaskoczyłaś... - mruknął Grimbald.
- Żebyś wiedział - Południca lekko uniosła głos - to największa niespodzianka w moim życiu. Spał mój miły mieszczuch na skraju pola, niczym elfik w kołysce z drzewa lipowego i już, już miałam go przydusić, już miałam zakolebać jego świadomością, gdy... Sama nie wiem co we mnie wstąpiło? Szef by mnie zabił, gdyby dowiedział się, że taką okazję zmarnowałam. Usiadłam przy miastowym i czekałam, aż się obudzi. Jak on pięknie spał. Wiesz? Napatrzyłam się w życiu na wiele snów, ale nikt tak cudnie jak on nie fantazjował. Urzekł mnie. Słyszałam szum łanów, dojrzewanie ziarna, pękanie wysuszonej ziemi, szelest wiatru południowego... chyba po raz pierwszy w życiu zawodowym zdałam sobie sprawę, że prócz ofiary są jeszcze inne aspekty. A on spał... Weszłam w jego sen.
- To wy tak umiecie? - spytał zaskoczony Grimbald.
- Umiemy, ale nie bardzo lubimy. Sny to bagno. Wejdziesz w coś takiego i wciąga cię, wsysa, wchłania. Bleee... Oślizgłe pragnienia, mokre żądze, lepkie wspomnienia, przedziwnych marzeń cała fura, wszystko to wymieszane, powycinane, poskładane, pozlepiane. Bleee... Unikam tego. Ot, przysiadam, przyduszam i po sprawie, czasem zadam pytanie, gdy się gościu niespodzianie ocknie.

Nie spać w południe na łonie natury... samemu, zakonotował w notesiku pamięci, Wspaniały.
-  A on - kontynuowała Justyna - on, to dopiero umiał śnić. W każdym razie zakochałam się w tym śnie i w nim samym, tylko że.... że... on się obudził i wtedy...
- Co wtedy?
- Spojrzał na mnie jak na gówno Minotaura.
- Niee.
- Tak! Widziałam w jego wzroku zdziwienie, rozbawienie, zaciekawienie ale również wyższość miejskiej ogłady nad plebejską obyczajowością i... chyba nigdy tak bardzo się nie wstydziłam stóp bosych, szaty bielonej i przaśnej, wianka na głowie i... tego nie do końca zaplecionego warkocza. Jestem do niczego.
- No niezupełnie, tyś rżana baba.
- No i co? Zaimponuję tym komu w zurbanizowanej aglomeracji? No? Sam widzisz? Nie.
Spuściła głowę i potrząsnęła leciutko zawiniątkiem.
- Czekaj, czekaj... ale pogadaliście se trochę z tym miastowym.
- Tak. Zapytał mnie o imię, o drogę i powiedział, że na rustykalną miss okręgu mogłabym startować.
- I to wszystko?
- Niezupełnie, ja też zapytałam o jego imię, skąd jest, co tu robi i wskazałam skrót do wioski.
- Coś jeszcze o nim wiesz.
- No jasne! Znam przecież jego sny. W jego sennych marzeniach było wszystko... To, że szuka bratniej duszy, że kocha dzieci, kotki, seriale komediowe, idylle i bukoliki, że jest dobry, wrażliwy i zna trzy języki obce, że marzy aby z małej gastronomi zrobić sieć jadłodajni fastfoodowych.
- Tak, a adres zamieszkania w tym śnie był?
- Nie.
- Wiesz ile ma lat?
- Nie.
- Czy jest żonaty?
- Chyba nie... Chociaż była jakaś taka w jego snach, ale niewyraźna i mdła. Nie liczy się.
- Czy on wie, że go kochasz?
- Chyba nie.
- Ciężka sprawa - westchnął krasnolud.
- Wiem, ale kocham go, odszukam i ja nawet... nawet się dla niego zmienię.
W co, chciał się zapytać Grimbald, ale jakoś dziwnie to pytanie uwięzło mu w gardle.
Południca Justyna sięgnęła po leżący na jej kolanach tajemniczy przedmiot zawinięty w białe płótno i wysupłała  srebrzysty sierp.
Krasnolud poczuł, że leciutkie drżenie w koniuszkach uszu wzmogło się i przeniosło w okolice kolan.
Justyna uniosła błyszczące narzędzie w jednej ręce, a drugą chwyciła swój pszeniczny, nie do końca zapleciony warkocz.
- Co zamierzasz zrobić? - spytał Wspaniały głosem lekko przyduszonym.
- Precz z prostotą szaty bielonej i przaśnej, przecz z wiankiem, precz z nogami bosymi, a przede wszystkim precz z warkoczem na wpół zaplecionym.
- Stop! - wrzasnął Grimbald.
- No co? - dziewczę znieruchomiało w dziwnej, acz dość kuszącej pozie.
- Oszpecisz się, a nikomu nie zaimponujesz amatorskim cięciem.
- Nie takie znowu amatorskie - odburknęła, ale opuściła morderczy przedmiot na kolana i załkała.
- A co się tu wyprawia?! - zaskoczył ich dźwięczny i donośny głos.
- Co to za mordercze narzędzia, płacze, spazmy i blade dziewice na mojej posesji?
Przed nimi stała w pozie znamionującej determinację i skrajne oburzenie Grimbaldowa.
- Nie unoś się duszko - pospiesznie wyjąkał małżonek, zerwał się i stanął przed nią na baczność, bowiem uznał że to najlepiej pomoże w zapobieżeniu ewentualnej familijnej katastrofie - to sąsiadka południca przyszła rady roztropnej zasięgnąć, w kwestii emigracji sercowej.
- A, takie buty - żona ciut złagodniała.
- Butów też nie mam - załkała głośno południca.
Przysiadła Grimbaldowa na miejscu pozostawionym przez gospodarza i zarządziła:
- Skocz no stary, po coś do picia, a ty kochanieńka - zwróciła się do dziewczyny - odłóż na bok ostre narzędzie pracy, wytrzyj nos i gadaj od początku, w czym rzecz.
Kiedy Grimbald wrócił z dzbankiem zakwasu obie niewiasty siedziały na ławce przytulone do siebie, trzymając  w ramionach, szlochając i posmarkując w bieloną i przaśną szatę południcy Justyny.
- Nie bądź głupia, nie daj się nabrać na niesprecyzowane sny o potędze - płakała krasnoludka - prędzej, czy później, z każdego księcia Grimbald wychodzi.
Krasnolud po cichu wycofał się do chaty. Zachciało mu się bardzo pić, ale stanowczo czegoś mocniejszego niż zakwas domowej roboty. Czuł piątym zmysłem, że w domu musi być schowana butelka na specjalną okazję.  A jaka okazja będzie bardziej specjalna niż intensywny płacz małżonki w ramionach rżanej baby? Na drobiazgowch poszukiwaniach zeszły mu ze trzy kwadranse i gdy już był bliski odnalezienia, gdy czuł, że zaraz go olśni i znajdzie remedium na specjalne okazje,  do chaty wkroczyła Grimbaldowa.
Po łzach nie było już ani śladu, a ona sama zdawała się być niezwykle zadowolona.
- Gdzie południca? - spytał się.
- Poszła.
- Do miasta?
- Do jakiego miasta? Do domu. Durny ty, co rżana baba robiłaby w mieście? Przyduszała na parkingu przed supermarketem, rozdawał ulotki przyprawiające o ból głowy? Tu jest jej miejsce, a jak chce jej się miłości, to niech sezonowo się podkochuje, gdy mieszczuchy masowo na kanikuły zjeżdżają. Młoda, to jeszcze nie wie; na gorącą miłość lepiej poczekać do następnego lata, niż gonić za nią w zimie. Zresztą, wytłumaczyłam jej, że wielce prawdopodobne jest to, iż wcale się nie zakochała, tylko przyduszona straszliwym mobbingiem w pracy, desperacko szuka jakiejkolwiek ucieczki. Choćby za nieznajomym do miasta.
- A ty skąd to wszystko wiesz? - zdziwił się mocno Grimbald.
- Ja? Ano... z opowiadań... Lepiej gadaj czemu znów palcem w chałupie nie ruszyłeś i nic nienaprawione?
- Coś taka pewna, że gdy ciebie nie było, nie nareperowałem tego i owego?
- Po oddechu.
- Co?
- Już ze dwa tygodnie, jak schowałam flaszeczkę okowitki za skrzynką z narzędziami i gdybyś cokolwiek miał naprawiać wyczułabym to w twoim oddechu.
I tu musiał bić się w pierś Grimbald Wspaniały i przyznać, że choć małżonka jego urody dość pośledniej, rozum ma prima sort.


Virgo ...............

Schyłek lata sprzyja liryce i nawet w sercach najbardziej zagorzałych prozaików budzi wiersze.  n0.gif

Już wieczór i trawy pewnie już skoszone
Ich zapach pozostał w kieszeniach pamięci.
Lato w kolorach z obrazu Giotto di Bondone,
a my o jeden dzień mniej święci.

Pajączki gotowe do lotu w nieznane
z plecakami nabitymi obietnicą jutra
W przedziale "Niebieskiego pociągu" Coltrane
jesienne pobrzmiewa (kama)sutra.

Na dotyk stamtąd czekam Ulissesa
Jak na chłodnego wiatru westchnienie
Złamana gałąź świerku to moja promesa
i wróżba na tak,
na może
i na nie.

Zasypiam z modlitwą o jeszcze jedną taką frazę,
gdy Persefona wraca do ciemnej dzielnicy.
I marzę... marzę... marzę
O...
... z ciepłą wodą ogromnej miednicy.

n10.gif

Grimbald Wspaniały i ekologiczne marzenia

Zeszła środa głęboko zapadła w pamięci krasnoluda Grimbalda Wspaniałego. Już we wtorek dokładnie zaplanował sobie ten dzień, wziął urlop i postanowił, że spędzi go w sposób godny prawdziwego mężczyzny i wspaniałego krasnoluda, jakim niewątpliwie był w jednym oraz drugim przypadku. Od samego rana usiadł za zydelku pod piecem i czekał na przesyłkę. Zamówił w sklepie wysyłkowym kilka szpanerskich sliderów do łowienia ryb oraz niezwykle wytrzymałą żyłkę. Właściwie, można było podobne kupić w sklepie goblina Innocentego, ale tak fikuśnych i niepowtarzalnych, nigdy tam nie widział. Grimbald wypatrzył te cudeńka w katalogu "Matka Natura i jej dzieci" i od razu wiedział, że musi takie mieć na własność, na wyłączność i tylko dla siebie. Rozmarzył się nawet, przy tej okazji, wyobrażając sobie niezwykle romantyczną scenę wędkowania w towarzystwie dzikich okoliczności przyrody oraz Paupelli Niezdobytej. Wyimaginował ją i siebie nostalgicznie przytulonych na brzegu rzeki, ręka w rękę łowiących dorodne ukleje, jazie i miętusy oraz dzielących się wrażeniami "na gorąco". Wkoło szumiał bór, kukały zazule, stukały dzięcioły, chlupotały o brzeg fale kryształowej czystości, a męski wigor rósł w siłę. Zadrżał, bowiem gdy jeszcze ciut mocniej popuścił wodze fantazji, oczyma duszy ujrzał sytuację, gdy Paupella drżącymi z emocji paluszkami nabija na haczyk przynętę, szepcząc przy tym ochrypłym z podziwu, dla niego - Grimbalda Wspaniałego, głosem: mrrrr, mój ty nieustraszony poławiaczu. Mój ty...
Z rozmarzenia wyrwał go głos żony:
- Skoro nie poszedłeś do roboty, to nie zaszkodziłoby, abyś ponaprawiał w chałupie to i owo. Obluzowała się deska w... właśnie tam, półka w kuchni się przekrzywiła, a kamienne żarna skrzypią niemiłosiernie.
- Kamienne żarna powinny skrzypieć niemiłosiernie - burknął spod pieca Wspaniały.
- Ale nie tak! Dobrze wiem, jak powinny skrzypieć i mówię ci; dokładnie - nie tak. O! I jeszcze mój rowerek treningowy trzeba naoliwić, nie wspominając o furtce... A później to może... może pójdziemy na herbatkę do mamusi, co? Mojej mamusi, dla klarowności sytuacji i ograniczenia niepotrzebnych nieporozumień. Ostatnio wyraziła ona obawę, że zrobiliśmy się aspołeczni, pasywni , a nawet ciut introwertyczni. Wstyd! Poza tym wypadałoby żebyś...
Z podbramkowej sytuacji wybawiło Grimbalda donośne pukanie do drzwi. Zerwał się z zydelka niczym jednoroczna łania i w podskokach, ku niewątpliwej acz niespodziewanej uciesze małżonki, podbiegł je otworzyć. Na progu stała listonoszka, Klarysa Szablonoga, zwana kiedyś Szablozębną. Wskutek szeregu niekorzystnych wydarzeń i niefortunnych zbiegów okoliczności utraciła powody do dawnego, zaszczytnego przydomku i przeniosła go w inne okolice ciała.
- Paczuszka dla Grimbalda Wu.
- To ja - zawołał donośnie krasnolud.
- A to wiekopomne odkrycie - mruknęła pod nosem jego żona.
Listonoszka podsunęła gospodarzowi domu druk do podpisania odbioru przesyłki i posłała szczery, choć miejscami wykazujący dość znaczne uszczerbki, uśmiech.
- A to, kmotrze na rybki czy na zwierza jakiego się wybieracie?
- Po czym to tak celnie wyznajcie? - zapytał zdziwiony Grimbald.
- Ano, oblatana ździebko jestem w tych sprawach i wiem, że przesyłka z "Matka natura i jej dzieci", to albo cosik na rybki albo na zwierza. No, są jeszcze tacy co wybierają kurioza z działu "sporty ekstremalne", ale... - tu obrzuciła spojrzeniem postać Grimbalda od stóp po czubek lśniącej głowy - ale wy to raczej z tych, co to na rybki.
Już miał Grimbald opowiedzieć o cudnych sliderach, wypatrzonych w katalogu i niezwykle wytrzymałej żyłce, ale pomyślał, że Klarysa to przecież kluczowe, zaraz po kolejce w sklepie goblina Innocentego i wąsatej teściowej krasnoluda Orsyta Miętowego, źródło informacji we wsi i odpowiedział namaszczonym tonem i ze zmarszczonymi brwiami.
- A takie tam, liściowate groty do oszczepu na dziki, se zamówiłem. Stare ciut się zużyły...
Podziw w oczach listonoszki namaścił grubą warstwą rozkosznej satysfakcji serce krasnoluda
- Ej, kmotrze, a toście mnie zadziwili... Fiu, fiu.
Jak nic powtórzy Paupelli, a może nawet doda uwagę, jakim to dzielnym i nieustraszonym myśliwym jest jej sąsiad, ucieszył się Wspaniały. Kto wie, może już dzisiejszego popołudnia Paupella rozsnuje sobie wizję jego niesamowitości, jak też męskiej prężności i urzeczona przybieży poprzez miedzę, wpadnie zdyszana do jego chałupy, rzuci się wprost w...
- Grimbald!
Tuż za plecami stała żona i pukając go natarczywie w ramię kolejny raz przywoływała do rzeczywistości . Rzeczywistości z zydelkiem pod piecem, zepsutą deską w... właśnie tam, przekrzywioną półką, niemiłosiernie skrzypiącymi żarnami i nienaoliwionym rowerem treningowym, nie wspominając o furtce.
- Ciekawa jestem, na ile też obciążyły nasz napięty budżet domowy te maskulinistyczne fanaberie?
Chcąc uniknąć niepotrzebnych scen małżeńskich, Grimbald szybko dokończył czynności związane z odbiorem przesyłki, podziękował listonoszce i zamknął energicznie drzwi wejściowe.
- No czekam. Uświadom mnie proszę, ile wydałeś i na co? Najlepiej, pokaż tę przesyłkę.
Krasnolud nerwowo szukał pretekstu, by wykręcić się z patowej sytuacji. Wzrok padł na przekrzywioną półkę w kuchni. Eureka!
- Mówiłaś, że trzeba naprawić deskę w... właśnie tam. Masz rację, trzeba działać, zanim zdarzy się tragedia! No to idę! Natychmiast! Zobaczę, co da się z tym zrobić.
I wymaszerował z pakunkiem pod pachą i uniesioną głową.
To był prawdziwie genialny pomysł, nie tylko wymigał się przed pokazaniem żonie swoich skarbów, ale też zapewnił sobie na jakiś czas spokój i ciszę, jakie w tym ustronnym pomieszczeniu zazwyczaj można było odnaleźć.
Dotarł na miejsce. Usiadł i westchnął. Deska zaskrzypiała pod nim przeraźliwie.
- Zdałaby się jeszcze flaszeczka - mruknął Grimbald - trzeba będzie na przyszłość zainstalować tutaj jakiś mały zapasik.
Wziął się za rozpakowywanie paczki. Oczy mu zaiskrzyły, gdy ujrzał szpanerskie slidery i wypróbował wytrzymałość żyłki, naciągając ją do granic ostatecznych i bólu mięśni.
- Cudeńka - znów westchnął.
Deska znów niebezpiecznie zaskrzypiała. Krasnolud zignorował dźwięk kolejny raz zanurzając się w morzu rozkosznych fantazji wędkarsko-romantyczno-ekologicznych. Znów siedział ramię w ramię z Paupellą Niezdobytą, łowiąc dorodne ukleje, jazie i miętusy i dzieląc się wrażeniami "na gorąco". Znów wkoło szumiał bór, kukały zazule, stukały dzięcioły, chlupotały o brzeg fale kryształowej czystości, a męski wigor rósł w siłę. Znów dłoń przy dłoni, znów podziw w oczach sąsiadki, znów...
Pukanie do drzwi.
- Grimbald! Prócz tej deski są jeszcze inne sprawy do załatwienia.
No tak; stop marzenia, stop przygodo, stop Paupello Niezdobyta.
- Już, już...
Szybkimi ruchami zapakował w papier swoje cudeńka i wstał przy akompaniamencie skrzypienia deski. Wyszedł z przybytku spokoju i ciszy z godnością, pakunkiem pod pachą i uniesioną głową.
- Naprawiłeś?
- Prawie... Jeszcze tylko... Zdaje się, jednak, że będę musiał przyjść tu kilka razy, bo to... niezwykle skomplikowana naprawa.
Żona zmrużyła oczy i widać, że miała na końcu języka adekwatną do sytuacji ripostę, ale Grimbald Wspaniały uprzedził ją i rzekł namaszczonym tonem i ze zmarszczonymi brwiami.:
- Cóż chcesz moja droga? Sprawa wymaga finezji, delikatności i stanowczych posunięć.
- Czyli?
- Czyli przyjmij do wiadomości, że z herbatki u mamusi, twojej; dla klarowności sytuacji i ograniczenia niepotrzebnych nieporozumień, nici i z dalszych napraw też. Dzisiejsze popołudnie spędzam w lesie nad rzeką, szukając deski - ciszej zaś dodał - ratunku.

Quadraginta...............

Dojrzała niczym winny owoc słońcem napęczniały,
wygrzana w promieniach niejednego lata.
Choć bywa lekko zamazana przydatności data,
istotne by wciąż przy niej zmysły grały.

Bez iluzji w "żyli długo i szczęśliwie".
Bez pąsów, dąsań, tupań małą nóżką.
Już brak jej złudy bycia dobrą wróżką,
choćbyś zapewniał ją o tym mocno i żarliwie.

Temperament obudził się w niej lekko spóźniony.
Obdarzyć ciepłem gotowa nawet syberyjskie lody.
Nie tracąc czasu na umizgi, flirty i taneczne gody,
od dawna sposób zna na oziębły mur obrony.

Dokładnie wie: dlaczego, z kim a nawet kiedy.
Czego unikać świadoma znajomością rzeczy
i nikt kto zmądrzał prozą życia nie zaprzeczy,
że przy niej nie przysporzysz przypadkowej biedy.

Godność w niej miary wprost książęcej,
zna wartość każdego swego zdania, słowa.
Dlatego popatrz, czytelniku drogi, na ile jest gotowa
"quadraginta", kobieta ...letnia, a może nawet więcej?