Crisstimm

 
Присоединился: 14.12.2007
The more I learn about people the more I like my dachshunds
новый уровень: 
очков нужно: 151

W obronie.....................

- Zenuś! - zaszlochałam, czujnie nasłuchując, kiedy mąż wróci do domu.
- Zenku? - zapłakałam ciut głośniej, bo nie usłyszałam adekwatnej do powagi sytuacji, reakcji z jego strony.
Siedziałam już dobrą godzinę przed telewizorem i oglądałam program ekologiczny "Żywa Ziemia".
Święci Pańscy czego to ja się z niego dowiedziałam? To straszne, karygodne, to woła o pomstę do błękitnego nieba! Rabunkowa eksploatacja zasobów naturalnych pozbawia ludzkość przyszłości, a miliardy niewinnych istnień może w każdej chwili zakończyć bytowanie, a wszystko to z racji tego, że sami sobie podcinamy gałąź drzewa natury. Dostałam gęsiej skórki i zawrotów głowy od nagromadzonej, przez tę godzinę, informacji. Bogu dziękować, że Zenuś już wrócił z pracy bo dłużej już nie wytrzymałabym osamotnienia w straszliwym, globalnym nieszczęściu!
- Zenon! - rozpacz przyprawiła mój głos o dziwną chrypkę.
Jezuuuu słodki... to się dzieje naprawdę, to się dzieje już, teraz! Moje struny głosowe jako pierwsze zareagowały na zanieczyszczenie świata? Co dalej? Co dalej z ludzkością? Co dalej z jedną z jednostek czyli ze mną? Co z moim głosem? A tu zapewne zaraz po jego utracie zaczną wypadać mi włosy, zakwasi się cera, zdegenerują paznokcie, zmutują kości, a mięśnie atrofizują*. Nastąpi ogólna degradacja organizmu, który przecież, każdy to wie, jest w kosmicznej symbiozie z Matką Ziemią.
Zakryłam twarz dłońmi i zaniosłam nieutulonym, dojmującym płaczem.
Płacz, płacz, pomyślałam, i ciesz się, że jeszcze go słychać.
Moje biedne prawnuki, łkałam, co ja mówię... przecież godne współczucia będą już moje wnuki, a może nawet dzieci. Nieszczęsna ja sama i nieszczęsny ukochany mój Zenuś. Zenuś?
- Zenek! - wrzasnęłam - Zenek, nie pozwól mi zginąć wskutek efektu cieplarnianego i wyczerpania zasobów naturalnych! Nie pozwól abym odeszła w niebyt i w nicość z powodu stepowienia!
- Co? - Mąż mój stanął jednocześnie w progu pokoju i na wysokości zadania, pojmując w lot w czym rzecz. - Jakież znowu stepowienie Żabcia?
- Jakie, jakie? Pierwszy raz słyszysz to słowo?
- Nie no, znam, ale nie widzę żadnej przyczyny jego użycia w tracie rozpaczliwego płaczu mojej żony.
- Jest wiele przyczyn mojej rozpaczy, choćby... choćby właśnie owo postępujące stepowienie skóry z racji wysuszenia włókien kolagenowych przez promieniowanie ultrafioletowe.
- Żabcia jak Boga kocham nic z tego nie rozumiem.
- No właśnie! Ty jak zwykle nic nie rozumiesz, podobnie jak prawie cała reszta świata. Nieliczni ogarniają rozmiar problemu i to jest właśnie dramat na skalę kosmiczną. Przez takich jak ty mamy zanieczyszczenie antropogeniczne, efekt cieplarniany, kwaśne deszcze i dziurę ozonową. Dziura ozonowa... o Jezu słodki! Freon! Aerozole!
Dotarło właśnie do mnie, że czasami ja również nieświadomym działaniem, przyczyniałam się do przybliżania końca świata. Wstałam i jak szalona popędziłam do łazienki wyrzucić wszystkie dezodoranty. Mąż podreptał za mną i w milczeniu patrzył na moje poczynania.
Lakier, pianka do włosów - co prawda nie w aerozolu, ale lepiej dmuchać na zimne, mój dezodorant, Zenka antyperspirant - wszystko to lądowało w koszu na śmieci.
- Kochanie - Zenek w końcu się odezwał - rozumiem, że musiało się zdarzyć coś, co skłoniło cię do przyjęcia postawy wojującego ekologa, ale proszę, zostaw ten antyperspirant, ratuje mi skórę i to dosłownie, każdego dnia.
- Oszalałeś? Czy ty nie zdajesz sobie sprawy jaką krzywdę czynisz matce naturze swoją niefrasobliwą postawą? Fale upałów, susze, huragany, trąby powietrzne, gradobicia i mnóstwo innych zjawisk ekstremalnych rodzi się właśnie w takich łazienkach jak nasza.
- Co?
- Mało ci?
- Nie Żaba, nie... ale... kochanie, przecież problem dziury ozonowej mamy już od wielu lat i pewnie jeszcze wiele będziemy mieli, choć gdzieś tam czytałem, że największe jej rozmiary za nami.
- Skąd ja wiedziałam, że coś takiego mi powiesz? No skąd? - Gorycz w moim głosie była tak silna, że zabiła nieekologiczną chrypkę.
- Pocieszasz się jedną jaskółką, co to wiosny nie czyni i zasłaniasz oczy jak jedna z trzech małp, aby nie dostrzec istoty zagadnienia, a tymczasem efekt cieplarniany notorycznie i długofalowo zmienia nam klimat.
- Żabcia, nie chcę się z tobą sprzeczać, choć skądinąd słyszałem, że gazy cieplarniane emitowane wskutek działalności człowieka mają znikome znaczenie w kształtowaniu globalnej temperatury powietrza... I nie żebym miał coś przeciwko twojej trosce o naszą planetę, jednak proszę cię, nie rób tego tak... drastycznie.

Święci Pańscy, jaki ten mój mąż beztroski i jak lekkomyślnie szasta bogactwem pokoleń, również tych przyszłych. No tak, to tylko uzmysławia mi, że muszę w dwójnasób ratować świat, tak aby móc spojrzeć prawnukom prosto w oczy, również za męża.

Wymaszerowałam z łazienki z podniesioną głową i sucho zarządziłam:
- Od dziś Zenuś ja będę odpowiedzialna za system ekonomiczny naszego gospodarstwa domowego i oświadczam, że postaram się ze wszelkich sił i dokładając szczególnej staranności, abyśmy żyli ekologicznie, biodegradowalnie i zgodnie z harmonogramem natury. Zaczniemy, Zenuś, od zdrowego odżywiania się. Wracając z pracy, mijam po drodze sklepik z naturalną żywnością i mam zamiar natychmiast zrobić w nim solidne zaopatrzenie.
- Proszę bardzo, ale to zdaje się dobry kawał drogi od naszego mieszkania.
- No i co z tego? Jestem nieustępliwa jeśli chodzi o priorytety i zapowiadam, że od dziś przechodzimy na organiczne produkty wytwarzane zgodnie z prawami natury w gospodarstwach znajdujących się w niezanieczyszczonym środowisku i stosujących metody ekologiczne, dzięki którym zachowamy harmonię z przyrodą.
- Świetnie - mąż skwitował z uśmiechem moją przemowę - idę do piwnicy.
- Do piwnicy, po co, mamy tam jakieś zapasy dezodorantów?
- Nie Żabciu, po rowery. Chyba nie wyobrażasz sobie, że po te rarytasy ekologiczne pojedziemy ohydnym wynalazkiem techniki emitującym dwutlenek węgla... nie licząc ołowiu i siarki?

* Wszelkie neologizmy są autorstwa Żabci i to ona ponosi za nie odpowiedzialność moralno-literacką.

Opowieść o Kasieńce, miłości, naturze i paru innych sprawach


Dla rozluźnienia atmosfery na blogach zamieszczam opowiadanie o miłości, dedykując je wszystkim zakochanym - tym szczęśliwie i tym nie, tym ze wzajemnością i bez, tym realnie i tym wirtualnie, tym w partnerze i tym samym w sobie.


Słońce wstawało z rumianym uśmiechem, leniwe okraszając niebo złotymi promyczkami. Ptaki rozświergotały się, a drzewa rozszumiały. Trawa zazieleniła się soczyście, zapraszając przyjaciółki-kwiatki, by szły z nią w konkury i pokazały światu ujmujące barwy i kształty. Pszczółki zabzyczały melodyjnie, zachęcone słodkim zapachem stokrotek, bratków, rumianku i maków, a motyle, stając z nimi w zawody w lataniu, unosiły się w powietrzu na swych bajecznie kolorowych skrzydłach. Matka Natura popatrzyła na wstający, letni dzień z dumą rozsadzającą obfitą pierś, rozmyślając na głos z zadumą w głosie:
- Walnąć tu jeszcze tęczę, czy będzie to lekka przesada?

Kasieńka zerwała się z łóżka.
- Czyżby dzionek wstał przede mną? Olaboga! Leniwe dziewuszysko ze mnie! Szkoda każdej minuty, gdy tyle pracy, tyle zajęć, a tylko dwie pracowite rączki.
Zaczerpnęła z porcelanowej misy źródlanej, krystalicznie czystej wody, obmyła rumiane lico. Sięgnęła po grzebień i rozczesała pszeniczne, sięgające po krągłe półdupki, falujące pukle. Jej gibkie dłonie w dwie minuty uporały się z niesfornymi lokami i zaplotły gruby warkocz. Popatrzyła Kasieńka na swe dzieło, a z ust jej wyrwał się donośny, dźwięczny śpiew:

Hej, ja dziewczę pracowite
Hej, ja pójdę robić w pole
Hej, naczynia nieumyte
Hej robotę tę ...

Tu urwała, bowiem przez okno już przyzywał ją poranek, wabiąc żywymi, krzykliwymi kolorami, odgłosami , tudzież zapachami. Nie bacząc, iż jeszcze w koszulinie tylko, wybiegła Kasieńka za dom, na łąki. Bose nogi obmyła rosa, a delikatny chłód pokrył ciało gęsią skórką. Dziewczyna zatańczyła z radości tak cudnie, że cała przyroda zastygła na moment z zdumieniu i podziwie, aż Matka Natura zaskoczona zapytała:
- Co jest?
Kasia nie bacząc na nic wirowała zapamiętale. Och, jakże ona tańczyła. Ruszała rytmicznie biodrami, potrząsając nimi niekiedy, przebierała nogami, ręce przed siebie wyrzucała, piersiami falowała, głowę chyliła, a i zaklaskała czasem. Kwiaty zawstydzone jej urodą pochyliły główki, trawa zbladła z zazdrości, ptaki tak zatkało aż ucichły, a pszczółki ... pszczółkom wciąż tylko bzykanie w głowie.
Wtem... przypomniała sobie Kasieńka, iż huk roboty przed nią. Spłoszona i zawstydzona, biegiem zawróciła do alkowy.
- Cóż ja, nieszczęsna, matuś powiem? Jak wytłumaczę poranne lenistwo? Niedobra ja, zła dziewczyna! A bić mnie i batożyć, a kamieniami we mnie ciskać, smagać do krwi, włóczyć końmi po gościńcu i w dyby na rynku zakuć. Miast matuli biednej ulżyć w pracy, miast rąk jej odejmować roboty ciężkiej, tańczę ja na świeżej rosie lambadę.
Przebrała się w mig w skromną, burą sukienkę, zapinaną na rząd malutkich guziczków sięgających po samą szyję, na włosy zarzuciła czarną chustkę, a zgrabne stópki obuła w ciężkie, robocze kamasze. Cóż, kiedy nawet ten siermiężny strój nie był w stanie ukryć wybujałej urody dziewczęcia. Spod chustki nieśmiało wychylały się raz po raz złote kędziory, a pod burym materiałem prężyły się jak dwa kurhany piersi krągłe, na pierwszy rzut oka widać, że twarde jak kamienie młyńskie. Biodra wyginały się łagodnym łukiem, uda wabiły jędrnymi mięśniami, a kibić zapraszała by objąć ją ruchem mocnym i stanowczym. Tak, tak... piękne dziewczę wyrosło z tej Kasieńki i niejedna gwiazda na firmamencie urody jej zazdrościła.

Ruszyła Kasieńka raźnym krokiem do pracy. Szła jak prosta wyrobnica w pole pracować. Ptaki gwizdały z podziwem dla jej poświęcenia i oddania, kwiaty oddawały hołd chyląc główki ku ziemi, drzewa szumiały wzburzone niesprawiedliwością świata, żuczki przystawały, motyle przysiadały, a pszczółki - pszczółkom wciąż bzykanie w głowie.

A dnia tego stało się inaczej niż zwykle. Po wielu latach w świecie spędzonych, w różnorakich szkołach i akademiach wracał w rodzinne pielesze młody dziedzic, Jerzy. Znali się z Kasieńką od dziecięcia, lecz wiele wody upłynęło odkąd się ostatni raz widzieli. Jerzy, przez bliskich Jurko nazywany, przybywał na łono rodziny z chorą duszą, na której wyryło się piętno pogardy dla kobiet. Napatrzył się on w miastach na wszelakie kokoty, damulki, latawice i lafiryndy światowe i teraz jego serce schorzałe było z niewiary, iż jest gdzieś tam może sobie cichutko żyć dziewczę czyste, robotne z piękną, nieskalaną duszą.

Sam Jurko był chłop co się patrzy, wysoki, prosty jak strzała, o oczach błyszczących, bujnej czuprynie kruczych włosów i wąsie równie obfitym i czarnym. Dziewczęta mdlały na jego widok, by potem wstać i śnić o nim na jawie. Co bardziej gorętsze i w nocy miewały sny niespokojne z pięknym Jerzym w roli głównej.
Sama Matka Natura, gdy ujrzała jadącego w zgrabnym powoziku, z zaprzężona do niego kasztanową klaczą, chłopca zawołała:
- Osz ty....
I zafalowała mocno jej pierś obfita.

Tego dnia Jerzy wydawał się jeszcze urodziwszy, kasztanowa klacz jeszcze bardziej kasztanowa, a wąs Jerzego czarniejszy i bujniejszy. Pędził młodzieniec wiedziony tęsknotą do domu, nie bacząc na nic wkoło. Koń śmigał po wąskiej dróżce, którą to skromnie spuściwszy głowę spieszyła Kasieńka w pole. Nuciła sobie tylko znaną pieśń patriotyczną i nie usłyszała nadciągającego niebezpieczeństwa. Nie uskoczyła w porę. Koń pchnął ją brutalnie na bok i padło dziewczę zemdlone.
Przyroda widząc ów wypadek straszliwy zamarła. Ptaki zamilkły, drzewa przestały szumieć, ptaszki śpiewać, motylki tańczyć w powietrzu i tylko słychać było natarczywe, jednostajne brzmienie, to pszczółkom wciąż tylko bzykanie w głowie...
- Cicho tam - zakrzyknęła załamując ręce Matka Natura - Nie widzicie, że niezły melodramat nam się szykuje?
Wkoło zaległa głucha cisza. Wyczuł też dramatyzm sytuacji Jerzy. Wstrzymał kasztanową klaczkę i głośno zapytał sam siebie.
- Co to było? Oby tylko moja bryczka nie została uszkodzona.
Wysiadł ze zgrabnego powoziku, otrzepał ubranie z pyłu polnej drogi i rozpoczął poszukiwania źródła dziwnego, zalegającego wkoło napięcia. Bryczka cała, konik cały. Cóż więc to? Dojrzał leżący przy drodze ciemny kształt.
- Czyżbym niechcący pozbawił życia jakowąś staruszkę - niebogę? - zamyślił się młodzian - Co robić, co robić? Zwiać, czy wykazać się szlachetnym porywem serca?
Chwilę rozważał, po czym skłonił się jednak ku temu drugiemu.
Uratowanie staruszki zawsze dobrze w życiorysie wygląda - pomyślał - a gdybym zwiał to gdy zacznę kiedyś karierę polityczną, kto wie, czy nie znajdą się świadkowie dzisiejszego incydentu i nie nabrużdżą potem w obiecującym awansie.
Podbiegł i uklęknął przy leżącej Kasieńce. Uniósł lekko głowę i zsunął czarną chustkę z głowy. Rozsypały się złote kędziory. Spojrzał Jurko w blade oblicze i uwierzyć nie mógł, w ramionach jego leżało piękne, niewinne dziewczę.
- Ktoś ty? - wyjąkał.
Dziewczę jednak milczało uparcie.
Przez moment miał Jerzy ochotę potrząsnąć dziewczyną, ale szybko się opanował i tylko uprzejmie spoliczkował ją by ocucić i powołać znów do życia, jak też dla wywołania ładnych rumieńców.
Kasieńka otworzyła oczy.
- Jurko - wyszeptała.
- Znasz mnie? - zakrzyknął zdziwiony wielce młodzian.
- Tak, to ja... Kasieńka.
Teraz dopiero opadły łuski z oczu panicza.
- Katarzyno, to ty? Naprawdę ty? Bój się Boga! Jak ty wyglądasz? Co to za strój? Ten fason sukni wyszedł z mody już ze trzy sezony temu... I ta chustka! A pfe!
Załkała dziewczyna.
- Dyć wiem, wiem... ale tatulo pomarli trzy roki nazad, bracia pożenili się i zapomnieli o mnie i matuli, no i zostały my dwie sieroty na tym świecie. A tu komornik... i... wszystko inne.
- Nie może być? - zafrasował się chłopak.
- Och, nie jest tak źle - oświadczyła nagle Kasia, wstała i otrzepała sukienkę - mam dwie silne ręce, zdrowie, urodę i chęć do pracy.
Przyjrzał jej się raz jeszcze Jerzy i z każdą minutą podobała mu się bardziej.
- Zostań Kasiu mą dziewczyną - wypalił obcesowo - kupię ci dom na mieście, pracować nie będziesz musiała, tylko moja będziesz i już.
Oniemiała Kasieńka, a wraz z nią przyroda cała. Wiatr ucichł, chmurki przestały płynąc po niebie, ptaszki zamilkły, kwiatki zawstydzone zakryły się listkami, i tylko bzyczenie słychać było - to pszczółki wciąż o jednym...
- Jakże to tak? Jak śmiesz czynić mi taką propozycję niegodną - szepnęło dziewczę spłonione - com tobie takiego uczyniła, prócz sympatii i radości okazanej z powrotu, że mnie chcesz pohańbić?
Odwróciła się Kasieńka na pięcie i pomaszerowała z godnością w pole pracować.
Matka Natura, która obserwowała całe zajście pokiwała głową i rzekła mądrze w zamyśleniu:
- No, no, no, no, no...

Od tego afrontu wylewała Kasia łzy przez trzy dni. Wraz z nią płakało deszczem niebo. Kwiaty stuliły płatki, drzewa zwiesiły gałęzie, ptaki pochowały się , a pszczółki siedziały w ulu... marząc po cichu o bzykaniu. Nawet Matka Natura pochlipywała i wycierała łzy kawałkiem białej i miękkiej chmurki, która szybko się zużyła i poszarzała.

Jerzy chodził w rodzinnym dworku z kąta w kąt. Nic go nie cieszyło, ni swojskie jadło, ni trunki przednie, ni radość rodziny, ni nawet płoche spojrzenia panien służących, rzucane ukradkiem na urodziwego młodziana. Przed oczami wciąż stał obraz zawstydzonej Kasieńki, jej liczka cudnego, jej loków złocistych, piersi strzelistych, bioder łagodnych, ud... Słowem - Kasia nie chciała mu wyjść z głowy.
Jednak było coś czego nie mógł pojąć. Ta jej prawość, skromność, prostota i dobroć. Czyżby to była ta o której marzył, ale przestał wierzyć w jej istnienie? Ta, którą szukał po całym świecie, a która mieszkała tuż za miedzą? Ta jedyna?
Gryzł się Jerzy i polemizował sam z sobą. Co robić? Pozostać zblazowanym i pełnym uroku światowcem, czy nawrócić się na drogę cnotliwej, acz siermiężnej niechybnie postawy.
Cóż kiedy jadło nie smakuje, trunki nie dość mocno palą w gardle, rodzina nudzi, a panny służące wydawać zaczęły się jakieś wyblakłe.
Na trzeci dzień nie wytrzymał.
- Kazać mi tu zaprząc kasztankę do powoziku - zakrzyknął.
Jak szalony popędził do skromnego domku na skraju wsi, gdzie zamieszkiwała Kasia z matulą.
Wbiegł Jerzy do ogrodu szukając dziewczęcia. Stała tam w deszczu roniąc łzy. Nawet twarde serce Jurko musiało zmięknąć na ten widok. Podbiegł do Kasieńki i uklęknął przed nią na mokrej trawie.
- Wybacz najdroższa, wybacz! Głupim!
- Też mi nowina - skwitowała Matka Natura stojąca za drzewem i z uwagą przyglądająca się młodym.
- Naucz mnie ukochana prostoty serca, naucz cierpliwości, szczerości, dobroci bym stał się godny ciebie. Przysięgam, nie tknę twego ciała przenigdy, kochać cię będę miłością najczystszą.
Popatrzyła Kasieńka na młodzieńca i oczom własnym nie wierzy. Nawrócił się? Uwierzył w kobietę godną jego miłości? A co jeśli to tylko chwilowy poryw serca? Jak mam postąpić? Którą drogą pójść?
- Co robić? Co robić? - zapytała się w duchu dziewczyna
Potoczyła wzrokiem po ogrodzie szukając odpowiedzi. Matka Natura jednak wzruszyła ramionami i dyskretnie milcząc schowała się za drzewem. Ptaszki ukryły wśród listowia, kwiatki wśród murawy, motylki... licho wie gdzie i tylko... pszczółki wyleciały z ula.
- Co robić? - gorączkowo pytała Kasieńka.
Pszczółki podfrunęły.
- Pracowite me przyjaciółki, powiedzcie, co w życiu najważniejsze? - spytała się ich dziewczyna.
Rój małych stworzonek otoczył głowę dziewczyny i zaszemrał jej wprost do uszu.
- Jak to Kasieńko, nie wiesz? W życiu przecież najważniejsze jest...

I tu urywa się opowieść, bo przecież i tak każdy wie, że "żyli długo i szczęśliwie". A czy dzięki mądrej radzie małych pszczółek, czy na przekór niej, pozostanie tajemnicą alkowy Kasieńki.


W imię potęgi.....

- Zenuuuuuś! - wpadłam dosłownie jak tajfun do mieszkania. No, ale miałam konkretny, ważny powód, żeby ulec ekscytacji i uczuciu nieokiełznanej radości. Musiałam natychmiast się nią podzielić z najbliższą mi osobą, czując, że wraz z niesamowitą informacją, jaką w sobie nosiłam, przepłynie poryw euforii.
Mąż powitał mnie w kuchni, zajęty robieniem warstwowej sałatki z wędzoną rybą, według przepisu tego fajnego bruneta o lśniących oczach z telewizji.
- Cześć Żabciu? Co tam?
- Zenek, nie uwierzysz co ja dziś odkryłam?
- Jeśli to tylko nie jest jakiś nieznany nauce rój meteorytów, albo supernowa, to jednak jestem skłonny uwierzyć we wszystko co powiesz...
- Ależ ty dzisiaj nastawiony jesteś atawistycznie do mnie...
- Chyba antagonistycznie...
- No mój drogi, jednak to ja wiem lepiej, jak ty jesteś nastawiony do mnie - skwitowałam z godnością - i co za rybę dałeś do sałatki? Makrelę? Bój się Boga Zenuś, przecież tyle razy mówiłam, że pstrąg idealnie się komponuje i daje poczucie niezobowiązującej, kulinarnej elegancji. Ewentualnie jeszcze sieja mogłaby...
- Co tam Żabuś odkryłaś dzisiaj? - przerwał mi w pół zdania mąż.
- Faktycznie, miałam podzielić się z tobą bombowym niusem. Otóż Zenuś, ja zauważyłam... uprzytomniłam sobie, że jestem  - przez moment poczułam zawstydzenie, wzruszenie i skromność, jaka zapewne jest udziałem największych - jestem poetą!
Zenek odwrócił się tak gwałtownie, że przestraszyłam się nie na żarty o swoje życie, bo wciąż miał nóż w ręku.
- Poetą? - wyjąkał.
- A co cię tak dziwi? Właściwie było nieuniknione, że wcześniej czy później odkryję, iż nim jestem... Popatrz, przecież mam niespotykaną wrażliwość, empatię, miękkość duszy, kryształową czystość harmonizowania słów w odpowiednie sekwencje, rozdmuchaną umiejętność niebanalnego wyrażania tej drugiej, spodniej strony świata... O, popatrz teraz, ja ja się wyrażam i jak lekko  mi to przychodzi. No kochany, nie każdy tak potrafi. Uwierz.
- Tak Żaba, ale...
- Ty nie wierzysz?
- Nie skąd? Wierzę... wierzę... tylko... zdziwiony byłem, że... powiedziałaś poetą, a nie poetką...
- Święci pańscy, Zenuś! To przecież oczywiste. No, ale ty jako osoba na wskroś prozaiczna, możesz nie wyczuwać tej subtelnej różnicy. Poetka to taka tam... wierszokletka, gryzmoła jakich na kopy. Pisze jakieś tam rymy, strofy, bzdury... Żadna tam Szymborska. A poeta? O, poeta to już ktoś. To człowiek niepokorny, niezgadzający się na kompromisy szarości życia, to romantyczny fajter stawiający czoło nawałowi brudnej pospolitości tłumu. To Mickiewicz, Norwid, Gombrowicz, Stachurski...
- Na Gombrowicza przymknę oko, ale co Stachurski robi w tym zestawie?
- Zenek! Ty mnie tak nie przypieraj nazwiskami do ściany. Mam wrażenie, że chcesz moją wenę wdeptać w ziemię, a mnie samą ściągnąć  do kieratu pospolitej rzeczywistości.
- Nie miałabym nic przeciwko temu drugiemu, naczynia przydałoby się umyć - mruknął pod nosem mąż, ale głośno dodał - co miałbym robić, żeby cię wspierać w tym kreowaniu świata lirycznego.
- To oczywiste mój misiaczku - rozpromieniłam się, zachwycona, że wreszcie zaczynają w dyskusji padać konkrety - musisz zostać moim Muzem.
- Muzem?
- No Muzem, taką męska odmianą Erato.
- Żabciu, mnie to chyba bliżej do muzeum, niż do muzowania...
- A tu to się spierać z tobą nie będę - rozzłoszczona wykrzyknęłam tupiąc nogą.
Egoista jak Boga kocham, samolub, sobek, nieużyty, wpatrzony w siebie męski protekcjonista.
- Żabcia, kurde no... już dobra, niech ci będzie. Będę twoim Muzem.
- Zenus od początku czułam, że się zgodzisz - ucieszona pocałowałam go w policzek i pogłaskałam po ramieniu.
Wciąż stał nad tą nieszczęsną sałatką z nożem w ręku i wcale nie wyglądał na apoteozę liryki, ale co tam, odrobina pracy i kreatywności i przeistoczę go w najprawdziwszego Muza, na jakiego niewątpliwie mój talent zasługiwał.
- Na początek Zenuś dokończ przyrządzanie dania  i pamiętaj, warstwa marchewki na warstwę cebuli, żeby stworzyć dramatyzm kolorystyczny. Potem chodź do pokoju i popatrz co ja tam tworzę z kartki papieru i ...
- Origami?
- Zenek! Jak tak masz muzować...
- Dobrze, już dobrze - roześmiał się mój mąż - idź pisz arcydzieła, a ja skupię się na dramacie kolorystycznym marchewki z cebulą.


Zachęcona wparciem swojego osobistego Muza udałam się do pokoju, aby w ciszy i skupieniu podarować ludzkości coś niezapomnianego, prosto z serca. Zaczęło mi się nawet dobrze przelewać natchnienie. O nie, nie żebym szła na łatwiznę i napisała byle jaki białe wierszydło, nie to ma być wstrząsający aż po dno duszy poemat. Najbliższy mym doświadczeniom byłby chyba erotyk...
- Zeeeeenek! - przywołałam swojego osobitego Muza.
- Tak Żabciu?
- Zenuś słuchaj - nabrałam w płuca powietrze i rozpoczęłam deklamację:


  Rozedrzyj na mnie ubranie mej duszy.
  Zasmakuj rozkoszy ognia uczucia
  Niech palców twych dotyk wstydliwość mą skruszy
  do bólu, do żaru, do serca ukłucia.

  Rozpędźmy mustangi żądzy w dzikości
  Otoczmy swe ciała oddechem natury
  Niechajże przemówi ustami miłości
  Afekt tworzący pożądań figury...

- I jak? Parzy co? - zapytałam skromnie spuszczając oczy.
- A jak wrzucę to na taką stronę literacką w internecie to te napuszone poetki pospadają ze stołków.
- Parzy Żabciu, parzy pretensjonalnością i faktycznie można spaść ze stołka.
- Co? - osłupiałam - Co powiedziałeś? Jak możesz być tak okrutny i niehumanitarny?
- Żaba, będę szczery, dla twojego dobra. Właśnie dlatego, że jesteś mi bliska. Pisać poezję wbrew potocznej opinii nie każdy może... no może może, ale nie potrafi. I ty tego też nie potrafisz... Ciii - uciszył moje protesty - jesteś kochanie przepojona liryką i jak dla mnie wcieleniem erotyzmu, ale... dziecino... nie publikuj proszę takich rzeczy.

Rozpłakałam się. No jak to tak? Tak ma wyglądać wsparcie ze strony najbliższej osoby? Przecież to klasyczny przykład zagaszenia płomienia potęgi kreowania liryki w człowieku.
Zenek podszedł i przytulił mnie.
- Żabuś, złotko, no zrozum. Czytaj ty wiersze, zachwycaj się, dobrze pisz je sobie, nawet mi je deklamuj wieczorami, a co tam... ale nie wpadaj w euforię, że jesteś poetką. Nie chcę w tobie zgasić entuzjazmu, ale chcę żebyś zrozumiała, że nie każdy rodzi się Norwidem czy Szymborską, ba - nawet Stachurskim i to żaden defekt i ujma. Jednak raczej też nie każdy powinien upowszechniać wnętrza swych "szuflad".
- To co mam robić Zenuś, co? - zachlipałam żałośnie.
- Pisz Żabcia, pisz nadal, skoro sprawia ci to przyjemność tylko nie wystawiaj tego zaraz pod pręgierz publicznej oceny...
- Nie, Zenek, zrozumiałam właśnie, ja nie mam talentu do tworzenia, może raczej już do odbierania poezji...
- O to, to... - przerwał mi Zenuś - odbieraj ty ją sobie kiedy tylko chcesz i chodź też odebrać pełne dramatyzmu kolorystycznego dzieło sztuki kulinarnej.
Poszłam posłusznie za nim do kuchni. Pewnie ma racje ten mój mąż. Nie jestem stworzona do pisania epopei dwunastozgłoskowcem. Jednak nie wszystkie dzieła pisane są wierszem, a ja przecież prozą potrafię posługiwać się wyśmienicie!
- Życie, życie jest nowelą... - zaśpiewałam jak Stachurski.


Zamiast Zenusia...

- Zenuuuuuś! Zenek! Nie uwierzysz jak ja się dziś spłakałam - zawołałam po powrocie z piątkowego wypadu do kina z koleżankami.
Mąż siedział w ulubionym, ciemnozielonym fotelu oglądając relację z meczu piłki nożnej. Przystanęłam, przypatrując się jego lekko przygarbionej sylwetce, pluszowemu meblowi, stoliczkowi ze szklanym blatem i stojącemu na nim kuflowi piwa.
- Kochanie, długo tak siedzisz w tym fotelu? A na świecie rozgrywają się niezwykłe dramaty, niebywałe historie, łzy kapią, miłosne rozterki rozdzierają dusze...
- Ciiiii, Żabcia - uciszył mnie - ciiii... Nie widzisz? Zaraz jak nic Ronaldo strzeli gola. Czekaj, bądź cicho przez moment.
- Zenek! Tylko bardzo proszę, bez przemocy w rodzinie, tak! Nie unoś niepotrzebnie głosu!
Zenuś wyprostował się i oderwał wzrok od ekranu.
- Co? Jaka przemoc? Patrz - wskazał ręką na telewizor - Real Madryt prowadzi, a zaraz jego przewaga urośnie, bo Ronaldo...
- Ronaldo? Jaki znowu Ronaldo? Zenek, ty mi tu nie mydl oczu jakimiś egzotycznymi imionami, gdy ja jeszcze wciąż nie mogę się otrząsnąć po "Porywistych łzach".
- Żaba, Ronaldo to nazwisko, imię tego piłkarza to Cristiano.
- Cristiano.... aaa... Cristiano. Główny bohater "Porywistych łez" miał podobne imię. Niezwykle romantyczne i gorące, czekaj... czekaj - Augusto, tak Augusto.
- Taki piłkarz też jest - Renato Augusto.
- A na tego drugiego, co to próbował odebrać mu główną bohaterkę też fajnie wołali - Leo. Leo, brzmi drapieżnie, a zarazem tak ciepło... ech... taki Leo to...
- Leo, Lionel ma na imię Messi, argentyński napastnik.
- Zenuś, ja cię grzecznie proszę... Ja się tu dzielę z tobą swoimi przemyśleniami na temat sztuki filmowej, a ty w kółko o piłkarzach, napastnikach.
Mąż jednak znów utkwił wzrok w telewizorze i zamilkł. Przysiadłam na kanapie obok fotela i pogłaskałam go po ramieniu.
- A wiesz Zenku, tak sobie myślę, a nawet zastanawiam się, dlaczego rodzice skrzywdzili mnie i dali takie pospolite imię.
A jednak jest coś w stanie oderwać mojego męża od oglądania tej beznadziejnej gry, co to tylko się biega w wyznaczonym prostokącie i od czasu do czasu kopie piłkę.
- No co ty Żabcia? Masz jedno z najpiękniejszych imion jakie znam...
- Nic nie rozumiesz , ja jestem wprost pewna, że nawet jeszcze dziś mogłabym się przyzwyczaić do tego, aby zwracano się do mnie, na przykład Gizelle (czyt. Żizell), albo Colette (czyt. Kolet), albo nawet coś prostszego i bezpretensjonalnego jak Lilli...
- Lili? Jak na psa? Lili?
- Nie Lili, tylko posłuchaj... Lil-li. Tutaj trzeba nadać odpowiednią melodykę i akcent, trzeba z tego słowa wydobyć piękno i ... no posłuchaj Lil-li...
- Żabcia, sorry ale to za nic nie pasuje do ciebie.
- No dobrze, to może z innego obszaru geograficznego. Uważam, że trafnie z moją egzotyczną urodą harmonizowałoby coś takiego jak Arshia (ind. boska), czy też Karishma (ind. cud), lub choćby Sushila (ind. kobieta z dobrym charakterem).
Mąż przymrużył oczy i bez słowa wpatrywał się we mnie. Przyznam, że nawet niepokojąco to wyglądało. Postanowiłam zastosować zwrot psychologiczny i natychmiast zmienić temat.
- To może jednak porozmawiajmy o twoim imieniu.
- A co z nim jest nie tak? - zdziwił się.
- Nie no, ja to się już przyzwyczaiłam, ale sam przyznaj - Zenon to nie jest szczyt wyrafinowania...
- Jasne, że nie i szczerze dziękuję za to moim rodzicom.
- Szczególnie mamusi - zauważyłam z lekkim przekąsem - uważam, że to właśnie ona wpadła na ten niezwykle wstrząsający pomysł, aby tak cię nazwać.
- Żabuś...
- Jestem pewna, że idealnie z twoim typem urody współgrałby Carlos... posłuchaj Zenuś... Carlossss, mmmm...
Ze strony męża odpowiedziała cisza. No tak, chyba nie trafiłam w jego gust. Święci pańscy, jak ciężko dogadać się z facetami. Spróbowałam raz jeszcze.
- Ricardo? Nie? To może chociaż Xavier? - rozpaczliwie zaryzykowałam ostatni raz.
Zenek uśmiechnął się
- Abel Xavier, portugalski obrońca...
- Co?
- Nic, nic. Wiesz Żabcia, albo raczej... moja Małgoś kochana - zostańmy przy tym czym obdarowali nas rodzice. Zrobili to może niezbyt mądrze, niezbyt wyrafinowanie i może wbrew panującej modzie, ale zrobili to z miłością i tego się trzymajmy.
Przez chwilę siedziałam zadumana. Może ma rację ten mój mąż, bo niby jakby to brzmiało, gdybym zamiast "Zenuuuś" wrzeszczała od progu "Xavier"?


Bez paniki..........

Pobudzona wiosennym słońcem oraz rześkim powietrzem wpadłam radosna i zdyszana do domu.
- Zenuś! Zenek! Ty nie uwierzysz co się stało...
Odpowiedziała mi cisza.
- Zenek?
Jak to? Zenka nie ma w domu? A gdzież on może tak sobie sam chodzić? Nic przecież ze mną nie uzgadniał w sprawie dzisiejszych, popołudniowych godzin.
- Zenek! Natychmiast się ujawnij!
Wciąż cisza. Zajrzałam do kuchni, do łazienki, obeszłam wszystkie pokoje. Może leży pogrążony w drzemce na którejś z kanap? Nie, ani śladu męża. Czekaj, czekaj, a kiedy to ostatni raz go widziałam? Dzisiaj rano nie, bo wstałam na wpół śpiąca i nawet samej sobie nie przyjrzałam się wystarczająco w lustrze. Wczoraj wieczorem? Nie. Miał jechać na działkę, żeby przygotować domek do rozpoczęcia sezonu i uznawszy, że nie warto czekać na niego, położyłam się spać.
Jezuuuuuu.... zgubiłam męża? Straciłam Zenusia? Zostałam sama jak ten palec na bożym świecie?
Usiadłam na ulubionym fotelu mojego mężczyzny i pozwoliłam ponieść się fali rozpaczy.
Gdzie się on podział? Co on sobie wyobraża? Dlaczego opuścił mnie bez słowa pożegnania? Jak to możliwe? Czyżby zostawił mnie dla młodszej i atrakcyjniejszej? Oj, z tym drugim to chyba jednak za bardzo dałam ponieść się fali rozpaczy - miękkim ruchem poprawiłam falujące pukle - Jednakże, konkurencja nie śpi, choćby ta mała od Borowieckich z drugiego piętra. Kiedy to takie wyrosło i wybujało? Włosy zafarbowało sobie to to na kasztanowo, ubierać się to zaczęło w skóry i obcisłe legginsy. Kto wie, czy już od dawna nie polowała na klatce na mojego Zenusia, gdy ten na przykład schodził ze śmieciami albo po zakupy...
- Zenek, jak mogłeś mi to zrobić? - wyrwało mi się z przepojonej bólem piersi, a do głowy przyszedł mi bardziej internacjonalny odpowiednik dramatycznego pytania " e tu Zenuś contra me?".
Zaraz... a może to wcale to nie ona? W końcu, co jak co, ale znam swojego męża na wylot i dobrze wiem, że Zenon nie gustuje w wychudzonych, małoletnich rudzielcach. Może... może ktoś go porwał? Święci pańscy, jak nic siedzi ten mój biedny Zenek na betonowej podłodze, przetrzymywany w zimnej, wilgotnej piwnicy. Boże miłosierny, przecież on wilka dostanie! A już na pewno kataru. I kto niby będzie potem latał wkoło niego? No kto? Czy ci porywacze mają na tyle wyobraźni, żeby ogarnąć, co to znaczy niedomagający mąż? Czy ci oprawcy bez serca i sumienia zdają sobie sprawę ile to poświecenia trzeba, ile... ej no... ale w sumie po co ci porywacze mieliby uprowadzać Zenusia? Wszyscy w koło wiedzą, że nie tylko jestem niezwykle twarda i nieustępliwa w negocjacjach, ale też że... nie posiadam zbędnie przetrzymywanej gotówki. Lokuję ją... może niekoniecznie w wysoko oprocentowanych inwestycjach, ale za to zgodnie z tym co podpowiada mi mój praktyczny zmysł do interesów i... w każdym razie gotówki nie dam, bo nie mam. Nieeee, wersja z porwaniem stanowczo odpada.
To zapewne coś mniej drastycznego - tutaj na moment w mojej głowie pojawiła wizja poważnego wypadku, ale szybko odrzuciłam ją, jako zbyt straszną i zaburzającą ład wszechświata. Jednak taki mały wypadeczek mógł się przecież przydarzyć. Co jeśli Zenek złamał rękę, skręcił nogę w kostce albo... dostał nagłej amnezji i zapomniał kobietę swojego życia czyli mnie?
- Jezuuuuuuu słodki - jęk żałości wydobył się z mych ust. Zaniosłam się rozpaczliwym płaczem, który odbijał się głośno od milczących ścian mieszkania i powracał do moich uszu zwielokrotnionym echem.
- To przecież najstraszliwsza rzecz na świecie, jaka mogłaby spotkać mojego biednego męża... - łkałam.
Przez ten wstrząsający do granic wytrzymałości płacz, prawie nie usłyszałam dźwięku melodyjki telefonu, wydobywającego się z torebki. Spróbujcie no odnaleźć coś w torebce, gdy trzęsą się wam dłonie, oczy zalewają się łzami, a rozpacz rozdziera duszę na strzępki. Melodyjka grała i grała... Jest! Wydobyłam telefon na zewnątrz. Na jego pulpicie obok symbolu słuchawki wyświetlało się słowo "Zenuś".
Jest! To on! Żyje! Nie zapomniał mnie!!
Wcisnęłam przycisk z zieloną słuchaweczką i uradowana wykrzyknęłam:
- Zenek! Ty żyjesz!
- Taaaak? - spokojnie zdziwił się mój mąż - A krążyły już informacje, że jest inaczej? Czyżby twoja mamusia do ciebie dzwoniła?
- Zenuś, ty tu sobie nie kpij, jak gdyby nigdy nic, bo ja... Najważniejsze, że żyjesz, że nie uciekłeś do innej ani że cię nie porwano, no i że mnie nie zapomniałeś!
- Żabcia? Wszystko w porządku? Kochanie, co ty wygadujesz? Co ci znów do głowy przyszło? Przecież wiesz, że choć na świecie może się wszystko przydarzyć, to to ostatnie graniczy z niemożliwością i że nawet w połączeniu z pierwszym...
No tak... zaczyna się... Ja tu siwieję drastycznie z niepokoju, a mój mąż pozwala sobie na filozoficzne dywagacje.
- Zenon! - wrzasnęłam do telefonu, aby przerwać te nieszczęsne wywody i oznajmić mu to co najważniejsze.
- Gdzie jesteś? Gdzie byłeś przez cały ten czas?
- Jak to gdzie? Na naszej działce, przy cholernym domku letniskowym. Sama przecież kazałaś mi wziąć dwa dni urlopu i wysprzątać go przed majowym weekendem... A tu jak zwykle po zimie mnóstwo roboty, bo i terma na ciepłą wodę nie działa jak należy, podłoga w kuchni do odświeżenia, okna trzeba po zimie umyć, płot od strony drogi przechylił się i...
- Dobrze, już dobrze... - wyciszyłam wyliczankę męża - A nie siedzisz ty tam na zimnej podłodze? Nie? No to chwała Bogu... przecież wiesz Zenuś, jak szybko kataru dostajesz i co ja wtedy muszę... Nic, nic, nieważne co mam na myśli... ważne, że się odnalazłeś bez amnezji i towarzystwa rudego wampa...
Zenuś spokojnie dopowiedział ile jeszcze pozycji "do ogarnięcia" zostało w jego harmonogramie i poprosił, abym przygotowała mu dziś pożywną kolację. Natychmiast po zakończeniu rozmowy ochoczo wzięłam się do realizacji, wyszukując w pismach kobiecych odpowiednie pomysły. No proszę, jest - kanapka drwala. Jak znalazł odpowiednia na dzisiejszy okazję... A oprócz przepisu znalazłam jeszcze dwa ciekawe sposoby na ułożenie włosów w efektowne fale, bez użycia lokówki.
Swoją drogą - kompletnie nie pojmuję kobiet, które nie umieją zaufać swoim mężom...