Mausee

 
Присоединился: 02.10.2018
Przyjaciół wcale nie poznaje się w biedzie. Przyjaciół poznaje się po tym, jak znoszą twoje szczęście.
новый уровень: 
очков нужно: 59

Historia Wielkiej Miłości

Opowiem Wam historię wielkiej miłości, takiej przez wielkie M.

Poznali się zupełnie zwyczajnie i przypadkowo. Zamienili parę zdań, tak jak to zwykle bywa , kiedy dwójka nieznajomych, przypadkiem wpada na siebie. Spędzili miło kilka chwil, rozmawiając o rzeczach banalnych i tych troszkę ważniejszych. Czuli się ze sobą dobrze i swobodnie. Zaczęli spotykać się częściej, wpadać na siebie niby przypadkowo, choć te przypadki zaczęły się powtarzać zadziwiająco często. Żadne z nich nie zastanawiało się wtedy nad tym. Najważniejsze było to, że spotkania dają radość i nawet myśl o nich wywołuje uśmiech na twarzy. Powoli ich rozmowy schodziły na poważniejsze tematy. Oboje sporo przeszli, żadnego z nich życie nie oszczędzało. On ciągle tkwił w problemach rodzinnych, od których na razie nie potrafił się odciąć. Mieszkał sam z ojcem i ze względu na złe relacje , nie mógł nawet nikogo do domu zaprosić. Ona, skrzywdzona przez życie, miała na swoim koncie nieszczęśliwe związki, napiętnowane dodatkowo gwałtem i ogromnym żalem do życia, że nigdy nie doczeka się dziecka.

Powoli otwierali się przed sobą, a łącząca ich początkowo nić zrozumienia, zaczęła przeradzać się w coś głębszego. On chyba uświadomił to sobie pierwszy. Myślał o niej każdego dnia, budząc się, zasypiając i śniąc o niej po nocach. Była w jego głowie, sercu, w każdym oddechu. To dla niej postanowił, że wyrwie się z piekła, w którym do tej pory tkwił i to dla niej chciał stać się kimś lepszym. Obok niej budzić się i zasypiać, mówić dzień dobry i dobranoc każdego dnia, dzielić się wszystkim i tym co w duszy grało i tym co posiadał.

Nikogo jeszcze tak nigdy nie kochał. Odkąd ją poznał, inne kobiety przestały istnieć, mimo że na powodzenie nie narzekał. Mieszkali daleko od siebie, więc nie mając innego wyjścia, wszystkie wolne chwile spędzali na rozmowach przez telefon. Z czasem znajomość zaczęła się rozwijać, ona poznała jego matkę i nawet się polubiły. Jego mama była z lekka zaniepokojona faktem, że wybranka jej jedynego syna jest o 7 lat starsza, ale rozmowy ją uspokoiły – ktoś kto tak bardzo kochał jej syna, nie mógł być złym wyborem.

Ich rodziny poznały się, nawiązali kontakt telefoniczny i internetowy. On poznał jej mamę, siostrę oraz brata. Znajomość zaczęła nabierać rumieńców i wtedy on powolutku zaczął snuć plany na przyszłość.

Pierwsze nieporozumienie pojawiło się, kiedy ona chciała go odwiedzić. Niby wiedziała o nim wszystko, ale mimo to naciskała. Nie wyobrażał sobie, jak mógłby ją przyjąć w swoim domu, więc odmówił. Przez moment relacja się ochłodziła, ale chwilę później wróciła do normy, a temat odwiedzin nie powracał. W międzyczasie pracował ciężko, dorobił się własnego mieszkania i samochodu – wszystko to było powodem do dumy, bo osiągnął to sam, bez niczyjego wsparcia. Umeblował mieszkanie, myśląc o niej, mając nadzieję, że jej się spodoba. Widział ją krzątającą się po kuchni, czeszącą włosy, robiąca makijaż przed lustrem. I widział ją w miękkiej pościeli, czekającą na niego we wspólnym łóżku, spragnioną bliskości.

Odwlekała przyjazd, ciągle tłumacząc się trudnościami, problemami, które ją przerastały. Nie widział w tym problemu, postanowił, że sam do niej przyjedzie, bo to żaden problem, ale i to okazało się niemożliwe. Po roku nie wytrzymał i postawił sprawę na ostrzu noża i… obiecała, że przyjedzie. Nie mogła inaczej, przecież bardzo go kochała. Czekał cierpliwie i wtedy spadła na niego informacja, jak grom z jasnego nieba. Okazało się, że jego ukochana jest ciężko chora. Rosnący na piersi guz, wymagał intensywnego leczenia. Trwało to jakiś czas, ale jej stan nie poprawiał się. Zły stan zdrowia sprawiał, że nie chciała, żeby akurat w takim momencie ją odwiedzał. Nie chciała, żeby widział ją w takim stanie. Na szczęście pojawiła się iskra nadziei - dzięki wsparciu rodziny mogła wyjechać na leczenie do Niemiec. Udało się wszystko załatwić i wyjechała. Wszyscy wspólni znajomi wspierali ją i pocieszali. Ze względu na zabiegi i proces leczenia, często była niedostępna. Leczenie przedłużało się, a jej stan nie poprawiał się. Trwało to około roku. Strasznie długo, prawda?

Niepokojąco długo. Znajomi, którzy go dotąd wspierali, zaczęli nieśmiało tłumaczyć mu, że chyba coś tu jest nie tak, że cała ta sytuacja, jest zbyt grubymi nićmi szyta. Początkowo nie słuchał, złościł się. Później próbował odejść, ale wracał jak bumerang. Prosiła, żeby nie słuchał złych rad i głupich myśli, bo kocha go nad życie i jest tylko on, nikt więcej. Że jest miłością jej życia. Wrócił, bo czuł tak samo i… czekał.

Nadszedł sylwester 2019/2020 i choć spędzał go bez niej, bawił się świetnie z przyjaciółmi, którzy nie chcieli go zostawić samego w taki dzień. Po północy zaczął dostawać dziwne smsy od swojej wybranki, ale były tak absurdalne, że zdziwiło go tylko jej poczucie humoru. Chwilę późnej zadzwonił telefon. W słuchawce odezwał się głos obcego mężczyzny:

- Człowieku! Jakie kocham?! Odp**** się od mojej żony, rozumiesz?

- Ale o co chodzi? - zapytał

- Przestań do niej wydzwaniać i pisać! Ona jest moją żoną od 10 lat, rozumiesz? Mamy dwie córki i przestań wreszcie mieszać nam w życiu!

- Jesteś jej mężem…?!

- No a kim? Wracam właśnie z zagranicznej delegacji, a tu takie numery. Daj nam wreszcie spokój!

Rozłączył się.

Tępo patrzył w słuchawkę i… dalej tępo patrzył w słuchawkę, bo… to co usłyszał nie mogło być prawdą.

Nie mogło?

Było.

Poznali się na na portalu gamedesire.com – oboje lubili pokera i podczas gry miło się rozmawiało. Znajomość kiełkowała powoli, wszystko trwało 4 lata. Nie, nie była wolna. Nie, nie miała zamiaru spędzić z nim reszty życia. Miała męża. Nie została zgwałcona i jak najbardziej mogła mieć dzieci. Nigdy nie była poważnie chora. Czy kochała? Może na swój pokręcony sposób tak, skoro poświęciła tej znajomości tyle czasu, ale miłość budowana na kłamstwie, nie ma żadnych szans.

Dobrze, że w noc sylwestrową miał przy sobie przyjaciół, Nie każdy jest takim szczęściarzem, nie każdy ich ma. Gdyby ich nie było, nigdy nie opowiedziałabym Wam tej historii. 1 stycznia długo go nie było, chociaż widywaliśmy się niemal codziennie. Późnym wieczorem, na czat na GD wszedł jego przyjaciel i opowiedział mi wszystko. Bardzo się o niego martwił po tym, jak próbował odebrać sobie życie. Czuwali przy nim na zmianę, żeby nie narobił głupot. Teraz dochodzi do siebie i tylko z jednego powodu mi smutno. Boli mnie to co się stało, bo człowiek którego poznałam, nie zasłużył na to. Na takie traktowanie nikt nie zasługuje.





Cztery nogi: dobrze, dwie nogi: źle

- No nie pójdę na te wybory - taka właśnie szalona myśl przemknęła mi przez głowę, kiedy zrobiłam przedwyborczy rachunek sumienia i kiedy dotarło do mnie, że tak naprawdę "oferta polityczna" ostatnich czasów budzi we mnie irytację i zniechęcenie na przemian.

Aż mnie to zdziwiło, bo zawsze krytykowałam ludzi, którzy unikając wyboru, w głupi sposób rezygnują ze swojego wpływu na kształtowanie rzeczywistości. Każdy głos się liczy - zawsze, kiedy ktoś twierdził, że nie ma znaczenia czy on jeden zagłosuje czy nie (bo cóż znaczy jeden głos?), przytaczałam paradoks łysego. Bo, czy jeśli wyrwie się jeden włos, człowiek będzie łysy? Nooo.... nie. A jeśli wyrwie się kolejny, to będzie łysy? Nadal nie. Ale jeśli powtórzy się to wielokrotnie, w końcu wyrywanie jednego włoska zacznie mieć znaczenie.

Tym razem naprawdę trudno będzie podjąć decyzję zgodną z własnymi upodobaniami. W menu mamy do wyboru: trochę zbyt butną i pewną siebie partię obecnie rządzącą, opozycję (zazielenioną z lekka), której głównym programem jest obalenie tych u władzy, bez bardziej sprecyzowanego planu działania. Mamy też konfederację, która co prawda potrafiła się między sobą dogadać, co w polityce jest oczywiście ogromną zaletą, ale która w efekcie pogalopowała w poglądy dość radykalne. Nie można oczywiście zapomnieć o nieśmiertelnej lewicy, mocno ostatnio promowanej zarówno przez partię rządzącą jak i jej opozycję, dzięki czemu urosła w siłę. Stara mądra prawda, gdzie dwóch się kłóci, tam trzeci korzysta. I na koniec dość karykaturalny i nieprzewidywalny twór, łączący sztukę z naturą, czyli muzykalni rolnicy.

Na początek przyjrzałam się poczynaniom tych, którzy wzbudzają największe emocje, będących przyczyną wielu kłótni między sąsiadami, przyjaciółmi, współpracownikami. Bo większość z nas , Polaków, nawet tych ignorujących obywatelski obowiązek odwiedzenia urn wyborczych raz na jakiś czas, ma własne zdanie i kibicuje którejś z opcji. I większość z nas ma skłonność do widzenia wszystkiego w czarno białych kolorach, pomijając całe spektrum szarości, o kolorach całkowicie zapominając. Większość z nas kształtuje swoje poglądy na podstawie medialnej papki, zależnej od kanału, który akurat wybierzemy. Na przykład odkąd obecnie rządzący zaczęli reformować telewizję publiczną, stała się ona typową tubą wyborczą, która agituje, zamiast przedstawiać suche fakty, tak jak to być powinno, w przypadku instytucji finansowanej z pieniędzy publicznych.

Przyjrzałam się też skutkom społecznym i gospodarczym niektórych posunięć. Ot choćby budzący wiele emocji program 500+ oraz kilku innych mniej istotnych plusowych dodatków. Chociaż nie jestem zwolenniczką rozbuchanego programu wsparcia socjalnego, muszę przyznać, że wpływ tego programu na życie osób żyjących na poziomie skrajnego ubóstwa, był pozytywny. Nie każdy jest zaradny, nie każdy urodził się w wielkim mieście, które oferuje szerokie możliwości kształcenia, a co za tym idzie późniejszego godnego zarobkowania. Tak jak i na całym świecie, także w Polsce istnieją nierówności, a to drobne dofinansowanie, pozwoliło niektórym najuboższym, na znaczną poprawę poziomu życia. To właśnie ci ludzie, mogli po raz pierwszy wysłać swoje dzieci na wakacje, kupić ciepłe buty na zimę, czy pozwolić sobie na gorący posiłek każdego dnia. Z drugiej strony jednak, pieniądze trafiały także do ludzi, którzy albo ich nie potrzebowali, bo była to kropla w morzu ich potrzeb albo wykorzystywali w sposób, który nie dość, że nie poprawiał ich egzystencji, to czasem, poprzez rozwój patologicznych zachowań, pogarszał ją tylko. Dodatkowo, mając na uwadze prawa ekonomii, wzrost dochodu do dyspozycji, przyczyniał się do wzrostu popytu, a co za tym w sposób oczywisty idzie, także do wzrostu cen. Chociaż wpływ akurat tego programu na wzrost był niewielki. Dużo silniejsze oddziaływanie ma płaca minimalna. Tu akurat ciężko mi znaleźć argumenty przemawiające "za", mimo, że w początkowym okresie, niektórym będzie się mogło wydawać, że ich sytuacja się poprawiła. Długofalowo jednak, ucierpią na tym wszyscy. Wzrost kosztów pracy, przełoży się na wzrost cen produktów i usług, bo przecież przedsiębiorca z własnej kieszeni nie dołoży. Najdotkliwiej odczują to najubożsi. Dodatkowo, trzeba wziąć pod uwagę, że praca pracy nie równa i nie zawsze warta jest tyle, ile ustanawia sztywno umocowana poprzeczka. Niektórym przedsiębiorcom przestanie się opłacać zatrudnianie, w efekcie czego poszukają alternatywnych rozwiązań. Jedni przejdą do szarej strefy, inni podejmą wyzwanie i... zwyczajnie się przeliczą, bo nagle się okaże, że przestaną być konkurencyjni. Jeszcze inni zastąpią pracę ludzką automatami. Już teraz na przykład, pojawia się coraz więcej automatów kasowych, bo są po prostu tańsze. W efekcie tego, zwyczajnie spadnie zapotrzebowanie na pracowników o niskich kwalifikacjach, bo zatrudnianie ich stanie się nieopłacalne. W mojej ocenie, więcej szkód niż korzyści.

Sukcesem natomiast jest większa ściągalność podatku VAT, bo nikt nie zaprzeczy, że wpływy są naszemu państwu potrzebne. Jedynie obawy budzi we mnie koszt takiej poprawy , bo prawdopodobnie (tu nie wgłębiałam się w temat, są to moje przypuszczenia), wiązało się to ze wzrostem zatrudnienia w strefie administracji rządowej. Pytanie więc, czy przychody nie przekroczyły wydatków.

Analizując dalej - w mijającej kadencji było kilka dobrych pomysłów. Na przykład centralny port lotniczy, niestety nie zrealizowany. Gdyby ten temat pociągnąć, Polska mogłaby przejąć dużą część ruchu lotniczego, konkurując z Berlinem. Drugi wcale nienajgorszy pomysł - przekopanie mierzei. I wszystko fajnie, pozwoliłoby nam uaktywnienie portu w Elblągu, tyle że skończyło się na razie na wycince lasów, a w temacie znowu ciiisza.

Bezdyskusyjnym sukcesem jest natomiast gazoport, dzięki czemu uniezależniliśmy się od dostaw gazu ze wschodu. I tu przychodzi trudny moment na przyjrzenie się polityce zagranicznej, która kulała już za czasów poprzednich rządów, a teraz nawet kuleć nie będzie. Wcześniej klęczeliśmy przed Niemcami, teraz natomiast nasze rozmodlone oblicza skierowały się w stronę Izraela i USA. A prawda jest taka, że żaden z naszych "sojuszników" nie jest naszym przyjacielem. W polityce niestety trzeba być realistą, a nie romantykiem. Sojusz ze Stanami Zjednoczonymi jest sojuszem czysto papierowym, bo Stany nie mają żadnego interesu w tym, żeby stanąć w naszej obronie w przypadku konfliktu z Rosją. Prędzej podjęłyby się tego Niemcy, bo to dla nich jesteśmy rynkiem zbytu i pewnego rodzaju poduszką bezpieczeństwa. Natomiast Stany Zjednoczone, kiedy przestanie im to pasować, potraktują nas tak, jak potraktowały nieszczęsnych Kurdów. Powinniśmy wyciągnąć wnioski już z przeszłych doświadczeń, ot choćby z czasów II Wojny Światowej, kiedy Wielka Brytania obiecywała nam gruszki na wierzbie. W polityce nie ma przyjaźni, są tylko interesy. Można tylko liczyć na to, że nie będziemy musieli się o tym przekonywać ponownie.

W kwestii polityki zagranicznej, pewną nadzieję przez jakiś czas budziło we mnie zarzucenie maniery kłaniania się Unii Europejskiej. Poprzednia ekipa rządząca bezwolnie zgadzała się na wszystko, byle by tylko uniknąć konfrontacji i przypodobać się wszystkim. Jednak nie wiem już co gorsze, bo obecna , skłóciła się chyba na wszystkich możliwych polach. Pokazaliśmy charakter, a co! Czyżby...? W polityce zagranicznej odrobina dyplomacji i przebiegłości chyba nikomu na złe nie wyszła. Ktoś mógłby powiedzieć, że trzeba się szanować i nie robić z Polski dziewki sprzedajnej. Ja to jednak widzę odrobinkę inaczej. Przyrównałabym nasz kraj raczej do panny na wydaniu, której każdy z konkurentów może coś zaoferować. Dlatego twierdzenie z góry, że sojusz z Rosją jest niemożliwy, stawia nas na przegranej pozycji. Bo z aliantami jest tak jak z konkurentami do ręki panny, bardziej się będą starać, kiedy nie będą niczego pewni. Bo po cóż więcej z siebie dawać, kiedy zostało się jedynym który pozostał?

Analizować by można długo, nawiązując do potknięć, afer korupcyjnych, czy może afer podsłuchowych, które jak się po czasie wyklarowało, dotyczyły obu stron, a które okazały efekcie "wyrwane z kontekstu" - "Pięć dych czy siedem, czy stówkę mu damy na jakieś badania czy na coś" - któż by cię czepiał drobiazgów. Bo opcje są dwie: sprawa nie wychodzi na jaw – bierzemy „drobne dobrowolne datki” i wszyscy są szczęśliwi. W przypadku wpadki, wystarczy okazać szczere zdziwienie i oburzenie. Następnie ktoś podaje się do dymisji i sprawa się rozmywa. Mimo licznych gróźb i zapewnień, nikt do odpowiedzialności karnej nie zostaje pociągnięty.

Obie strony nadużywały środków publicznych, choć medialnie mogło by się wydawać, że ostatnia ekipa ociupinkę mniej, jedynie gigantyczne nagrody, które rząd sam sobie wypłacił były przysłowiowym kijem w mrowisku.

Należy tez oczywiście docenić obie strony za osiągnięte sukcesy. Ot choćby rozwój infrastruktury przed Euro 2012. Miło jest przejechać trasę z Warszawy do Berlina w 5 godzin. Kiedyś nawet w najśmielszych marzeniach nie wyobrażałam sobie, że dożyję takich chwil.

Z kolei obu stronom należy się niezła bura za namieszanie w systemie edukacji. Sześciolatki do szkół, gimnazja są i puf! znikają. Każdy miał swoje pięć minut i każdy narobił niezłego bałaganu.

Długo by można dyskutować nad podwyższeniem bądź obniżeniem wieku emerytalnego, bo z jednej strony kiedyś trzeba odpocząć, a z drugiej strony, za co? Zdemontowaliśmy już niemal całkowicie system Otwartych Funduszy Emerytalnych, więc nie ma co liczyć na to, że składki na naszych kontach się jakimś cudownym sposobem ostaną.

Bo kiedy ZUS dogorywa, trzeba raczej pomyśleć o tym, skąd pozyskać środki na najnędzniejsze nawet emerytury, kiedy dokona swego żywota.

Pozostają jeszcze kwestie religijne, czy też tematy innych orientacji seksualnych. Ale czy naprawdę to jest to, czym państwo powinno się zajmować? Czy może raczej powinno pozwolić swoim obywatelom, żyć tak jak chcą i potrafią, zapewniając im prawo do zachowania godności i równego traktowania.

Słusznych, mniej słusznych lub tez zupełnie mylnych decyzji w przypadku obu ekip było wiele.

Każdy z oponentów będzie naginał zasady, krytykował i opluwał poprzedników, udowadniając swoją wyższość. I każdy z nich będzie próbował przekonywać naiwnych wyborców, że robi to wszystko dla ich dobra, w sprytny sposób manipulując ludzkimi nadziejami i naiwnością, po to tylko by utrzymać się u władzy. A wszystko to w imię zasady: „Cztery nogi: dobrze, dwie nogi: źle”.





W kwestii brodaczy i ksenofobów

Ksenofobia to temat ostatnio  bardzo aktualny. Przypomniało mi to pojęcie „piramidy nienawiści”, opracowanej w latach pięćdziesiątych przez pracującego na Uniwersytecie Harwardzkim Gordona Allporta, który sklasyfikował przejawy niechęci lub strachu, w stosunku do tego, co obce, w kolejności od najmniej niebezpiecznych. Takich jak wynikające z niewiedzy negatywne komentarze lub spowodowane obawą unikanie kogoś, poprzez dyskryminację, ataki fizyczne, na eksterminacji kończąc. W naszej strefie kulturowej, skrajne przypadki ksenofobii zdarzają się niezwykle rzadko, ale większość z nas na pewno spotkała się z pewnymi jej przejawami, niektórzy, być może, zaobserwowali ją nawet u siebie?

Mój mąż od jakiegoś czasu zapuszcza brodę. Nie, nie uroczy, kilkudniowy zarost, który sprawia, że mężczyzna w oczach wielu kobiet wydaje się być bardziej dojrzały i męski, ale prawdziwie długą brodę, jak to popularnie zwą: „na drwala”. Okazuje się, że wyhodowanie i utrzymanie dorodnego i ładnie wyglądającego zarostu, wcale nie jest prostą sprawą. Konieczne jest stosowanie odżywek, olejków, zmiękczaczy, wosku i oczywiście odpowiednie strzyżenie oraz modelowanie.   I tu pojawia się trudność, bo tak jak i w przypadku włosów na głowie – nie każdy sam temu podoła. Mój mąż też poległ na tym polu – zamiast wyglądać atrakcyjnie, przypominał coraz bardziej bezdomnego, a w najlepszym wypadku… islamskiego terrorystę. Przekonywanie… Ba! Błagania nawet, na niewiele się zdały – broda musi zostać i już! Jedynym sensowym rozwiązaniem wydawała się wizyta w cieszącym się w Polsce coraz większą popularnością przybytku, zwanym popularnie barberem.  Jeden z takich salonów znajdował się przy centrum handlowym, do którego chadzamy czasem w celu zrobienia zakupów różnej maści.

Rozstaliśmy się przed wejściem, a żeby czas mi się za bardzo nie dłużył, poszłam porozglądać się za czymś dla siebie.  Jednak tym razem, mimo szczerych chęci, jakoś nie mogłam wykrzesać w sobie entuzjazmu do przymierzania, wybierania, przekopywania się przez tysiące „wyjątkowo atrakcyjnych ofert”. Znudzona, wróciłam przed salon i nieśmiało zerknęłam przez szybę, żeby zorientować się na jakim etapie przebiega strzyżenie. I taki oto widok mnie zastał… Mój mąż na fotelu, przykryty długą peleryną fryzjerską, z uniesioną wysoko głową. Przed nim śniady pan, z bujną brodą, wodzi brzytwą po jego gardle... Autentycznie, moje myśli pobiegły w takim kierunku, który mnie zawstydził. Zawsze wydawało mi się, że jestem osobą tolerancyjną, bez uprzedzeń rasowych, kulturowych czy obyczajowych. A jednak tym razem poczułam lekki dreszczyk niepokoju. Zwłaszcza, że do niedawna śledziłam losy vlogerów, Jolie King i Marka Firkin, uwięzionych obecnie w jednym z najgorszych irańskich więzień, którzy jeszcze jakiś czas temu mówili: „Chcemy przełamywać utarte przekonania o państwach, które mają złą reputację w przekazach medialnych”.  Użycie drona bez licencji, nie skończyło się tak, jak by to miało miejsce w wielu innych krajach. Większość z nas spodziewałaby się co najwyżej mandatu i konfiskaty mienia. Wystarczyła nieznajomość zwyczajów, niuansów prawa odmiennych kulturowo krajów, by niewinne hobby, powodowane dobrą wolą i chęcią naprawy świata poprzez obalanie stereotypów,  skończyło się tragicznie.  Uświadomiłam sobie, że różnice kulturowe, w wielu przypadkach, są po prostu bardzo trudne do przeskoczenia, a ich niezrozumienie lub nieświadomość, nie zwalnia nas w żaden sposób od konsekwencji.

I wcale nie trzeba szukać bardzo daleko – wystarczy zwykła podróż po Europie, żeby przekonać się na własnej skórze, że prawo innych krajów, nawet tych położonych w Unii Europejskiej, może nas bardzo zaskoczyć. Jakiś miesiąc temu wybraliśmy się całą rodzinę na wycieczkę w okolice Triestu. Przez jeden ze znanych serwisów oferujących pośrednictwo, zarezerwowaliśmy niewielki, całkiem przyjemny domek. Gospodarze uroczy, mili i kontaktowi, jak większość Włochów. Od pierwszej chwili poczułam się jak w domu, nawet pies właścicieli od razu nas zaakceptował i już drugiego dnia, po porannym otwarciu drzwi, radośnie wpakował się do łóżka.  Mieszkaliśmy w spokojnej dzielnicy domków jednorodzinnych, gdzie nigdy nie działo się nic złego. Nie było nawet potrzeby zamykania furtki prowadzącej do posesję, bo komóż by się chciało burzyć mir domowego ogniska? Okazało się, że nic bardziej mylnego. Trzeciego dnia pobytu, we wczesnych godzinach porannych, obudziło nas pukanie…. Hmm.. Nie, to złe określenie. Obudziło nas walenie do drzwi. Jako, że wszyscy jeszcze smacznie spaliśmy i wszyscy byliśmy jeszcze w częściowym nocnym negliżu,  na mojego męża, spadło otworzenie drzwi.  Usłyszałam jakiegoś człowieka mówiącego po włosku, a  następnie mojego męża tłumaczącego po angielsku, że włoskiego nie zna.  Za chwilę wrócił, każąc mi szykować dokumenty do kontroli. Nie do końca obudzona, zaczęłam się panicznie zastanawiać, czy na pewno spakowałam paszport naszego niepełnoletniego syna.  W skąpej piżamce, przemaszerowałam przez pokój i wręczyłam dowody tożsamości. Następne żądanie – prawo do użytkowania pomieszczeń… Na szczęście nie wyrzuciłam jeszcze wydruku potwierdzenia rezerwacji, więc przekazałam to, co miałam. Okazało się, że to nie wystarczy. Do pomieszczenia weszło sześciu gwardzistów, rozglądając się po pomieszczeniach niemal tak, jakby mieli do czynienia z przeszukaniem mieszkania dealera narkotykowego. Jeden z nich, zupełnie nieskrępowany, zaczął robić zdjęcia. Łącznie z fotografowaniem naszych osobistych przedmiotów, których siłą rzeczy, z powodu zaskoczenia, nie mieliśmy szansy usunąć. Po pół godziny przyjechał zaalarmowany przez mojego męża właściciel. Po krótkiej wymianie zdań okazało się, że… chyba czegoś nie zgłosił na czas? A odwiedzający nas skoro świt przedstawiciele prawa, to Gwardia Finansowa, która postępowała zgodnie z procedurami obowiązującymi we Włoszech. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło, właściciel chyba nie bardzo wiedział jak nas przepraszać, chociaż nie mieliśmy zamiaru robić mu z tego tytułu wyrzutów.  Na pierwszy rzut oka widać było, że porządny i uczciwy z niego człowiek, ufający ludziom. Tylko nie wiem dlaczego, od następnego dnia, furtka wejściowa była już zamykana…

Po ochłonięciu i powrocie do domu,  stwierdziłam, że wyjazd  zaliczam do udanych, bo nie dość, że zwiedziłam ciekawe miejsca, to jeszcze czegoś się nauczyłam. Naszły mnie natomiast przemyślenia – czy ksenofobia, strach przed odmiennością, wynika tylko z niewiedzy, wychowania w odmiennych realiach polityczno-kulturowych lub też strachu przed byciem w jakiś sposób skrzywdzonym, czy może jednak jest naturalną reakcją obronną, gdy te różnice zaczynamy odczuwać na własnej skórze.  Kiedy wpływają na naszą wolność wyboru, przekonań, działań.  To taka drobna powakacyjna refleksja.

A co do brody – zmieniłam zdanie. Mój dobrze przystrzyżony, osobisty Drwal, przestał straszyć i po strzyżeniu prezentuje się całkiem nieźle J


Samotność w wirtualnym tłumie

Należę do pokolenia przełomu. Mam świadomość, że takich przełomowych pokoleń było już w historii świata wiele. Kiedy byłam dzieckiem, moi dziadkowie mieli podobne odczucia. Tylko w ich przypadku tym przełomem była II Wojna Światowa. Świat dzielił się dla nich na czasy przed i po wojnie, bo to pięć lat, wywróciło ich życie do góry nogami. Nie raz słuchałam z fascynacją opowieści, jak to było kiedyś. Rodzice żyli już w innym świecie – dorastali,  zakładali rodziny i próbowali związać koniec z końcem w realiach komunizmu i bardzo mocno wpłynęło to na ich system wartości i postrzeganie świata. Następny przełom – koniec PRL-u, okrągły stół i zachłyśnięcie się „wielkim światem”, który nagle stanął otworem, albo nawet inaczej, wszystkimi otworami zaczął się do Polski wciskać. Nagle zrobiło się inaczej, bardziej kolorowo. Dla wielu osób było to szokujące, zachwycające, zadziwiające, wielu słów można by użyć. Pokolenie tego przełomu, przyjęło nowy świat naturalnie. Byliśmy młodzi, ciekawi świata i chętni do korzystania z tego co nam życie oferowało. Pojawiały się też coraz powszechniej komputery, które były wprawdzie dostępne już wcześniej, w postaci urządzeń typu Atari, Spectrum czy Commodore, ale większości użytkownikom, służyły przede wszystkim do grania. A wraz z komputerami przyszła dla nas możliwość komunikacji ze światem. I wtedy poczułam zachwyt, że siedząc w domu, mogę porozmawiać z ludźmi z Gdańska, Krakowa, czy Poznania. Nie był to jeszcze internet – początkowo była to nie używana już obecnie sieć Fidonet – stawiane były BBS-y, z którymi użytkownicy wieczorami łączyli się, aby ściągnąć wiadomości od innych użytkowników. Czasami z wypiekami na twarzy czekaliśmy, żeby poczytać co w trawie piszczy. Nie było jeszcze emaili, a o komunikatorach, których teraz radośnie i beztrosko używamy nawet nie wspomnę. Trochę jak obecne fora internetowe, tyle że z dostępem raz na dobę. To były jeszcze czasy, kiedy nie chcieliśmy być w sieci anonimowi – znaliśmy się, spotykaliśmy regularnie w warszawskiej Zielonej Gęsi, jeździliśmy na coroczne wakacyjne zloty. Byliśmy w różnym wieku – od dzieciaków, które dopiero co zaczynają eksperymentować, po osoby już dojrzałe, pracujące. Jednak wiek nie miał znaczenia – łączyła nas wspólna pasja, połączona z ciekawością świata i ludzi. Wiele z tych znajomości przetrwało do dzisiaj.

Fidonet umarł śmiercią naturalną, w momencie, kiedy Telekomunikacja Polska wprowadziła protokół ppp dostępny przez standardową linię telefoniczną przez numer 0-22 przy użyciu modemu. W moim przypadku dawało to zawrotną prędkość 14400 b na sekundę (tak, napisałam bitów i to nie pomyłka). Do tej pory pamiętam awantury w domu, z powodu rachunków za telefon.

Był to też czas, kiedy odkryłam sieciowe gry fabularne MUD (Multi-User Dungeon) – końcówka lat 90-tych i początek obecnego wieku (jesteśmy coraz bliżej). Nadal nie czułam się anonimowa w internecie, zbijaliśmy się w grupki o podobnych zainteresowaniach, spotykaliśmy się na zlotach w różnych miastach na terenie całej Polski, bo byliśmy ciekawi, kto siedzi po drugiej stronie kabla.

Strony internetowe dopiero zaczynały pełzać, na początku trzeba było znać konkretny numer, żeby gdzieś dotrzeć. I dopiero rozpowszechnienie protokołu www, wprowadziło kolejną rewolucję.

Internet stał się czymś normalnym, a ja z zachwytem i zadziwieniem patrzyłam, jak coś, co było wcześniej dostępne dla niewielu, staje się codzienne i powszechne.  Dla mnie to przełom ogromny – mój świat sieciowy, który rozpoczął się od kontaktu z grupą kilkuset osób, otworzył się dosłownie na miliardy.

Ale po czasie, stwierdzam, że ma to i dobre i złe strony. Coś, co powinno dawać nieograniczone możliwości kontaktu z innymi ludźmi, sprawiło, że ludzie stali się bardziej anonimowi i potencjalnie niebezpieczni. Absurdalnie, większe możliwości, zamiast nas łączyć, często rozdzielają.

Poczułam to także na własnej skórze. Przyszłam na portal Game Desire, bo nagle zaczęłam tracić realny kontakt z moją przyjaciółką. Okazało się, że łowienie ryb zafascynowało ją tak bardzo, że zapomniała o całym świecie. Pomyślałam… przeczekam, minie jak zawsze… ale nie mijało. Chciał nie chciał, postanowiłam sprawdzić, co takiego fascynującego może być w wirtualnym łowieniu, mimo, że w realnym życiu, nigdy nie trzymałam w ręku wędki. Spróbowałam i… też wsiąkłam. Znowu zaczęłyśmy rozmawiać, ale teraz już coraz częściej przez zielonego czata. Wyjście na kawę? A po co? Przecież codziennie się "widujemy". Później rozejrzałam się wokół siebie i zafascynowały mnie blogi. Na początku tylko czytałam i przyglądałam się,  później zaryzykowałam napisanie czegoś. Spodobało mi się i… wsiąkłam po raz kolejny. Po chwili rozejrzałam się znowu i ze zdziwieniem stwierdziłam, że zaczęłam powoli przyzwyczajać się do nowego stanu rzeczy. Stworzyłam pewnego rodzaju strefę komfortu. Nowi ludzie, którzy co wieczór byli i z którymi można porozmawiać, stawali się stopniowo stałym elementem życia. Do pewnego stopnia uszczęśliwiało mnie i dawało poczucie spełnienia, bo było proste i prawie nie wymagało wysiłku. Nie trzeba nawet wychodzić z domu, a wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Towarzystwo, rozrywka, coś do poczytania i oderwania się od problemów dnia codziennego.  Otrzeźwił mnie dopiero telefon od koleżanki, która przywitała mnie słowami: „Halo, pamiętasz mnie jeszcze?”. Dotarło do mnie, jak bardzo zaniedbałam realne kontakty. I dotarło coś jeszcze: nie jestem jedyną osobą, która tak zrobiła. Takich osób są tysiące, nie tylko tu na GD, ale w wielu innych tego typu miejscach. Zapuszczają korzenie, stwarzają nową rzeczywistość, która powolutku i niezauważalnie wypiera prawdziwy świat. I nie twierdzę, że nie można w takim miejscu znaleźć przyjaźni, czy nawet miłości, ale to nie może być „zamiast”. Obserwuję, co ludzie mówią i piszą. Czytam o przywiązaniu, często o bardzo silnych uczuciach do ludzi, których nigdy na oczy nie widzieli. I gdzieś tam z tyłu głowy na pewno u większości tkwi świadomość, że te uczucia skierowane są nie do prawdziwych osób, ale do wyobrażeń o nich. I nie próbuję też nikogo na siłę przekonywać, że to jest takie do końca złe, bo oczywiście może mieć sens, ale tylko wtedy, kiedy wyobrażenia można zweryfikować i kontakty przechodzą na płaszczyznę realną. W przeciwnym wypadku trzeba odpuścić i iść dalej, bez nadmiernego angażowania się. Bo jeśli się tego nie zrobi, czasami dochodzi do prawdziwych dramatów. Ludzie budzą się nagle, kiedy ich świat wywraca się do góry nogami, bo ktoś, na kim im zależało, przestał się odzywać, czy wręcz skasował konto. Puf! Tak po prostu zniknął! I już? Może jednak warto to przemyśleć i zacząć traktować tego typu miejsca jako uzupełnienie fajnego i wartościowego życia w realu, zamiast fundować sobie samotność w wirtualnym tłumie?

Edycja:

Dodam jeszcze, że do napisania tego zbierałam się od dłuższego czasu. I miała na to wpływ, między innymi, wiadomość prywatna otrzymana otrzymana w lutym tego roku, od nieznanej mi wcześniej osoby. Bo mnie w pewien sposób poruszyła i utkwiła w głowie. Jeśli to czytasz, dziękuję za skłonienie do przemyśleń n0.gif?v=122


Wyjechali na wakacje...

Zieeew... Piąta rano pobudka, szósta zbiórka na parkingu, a pół godziny później machanie za odjeżdżającym autokarem. Kilka lat temu pewnie bym jeszcze łezkę uroniła, zamartwiała się, czy ze wszystkim sobie poradzi. A teraz, gdy tylko autokar z dzieciakami zniknął za zakrętem,  my radośnie uśmiechnięci, troskliwi rodzice, wsiedliśmy do samochodu, nucąc pod nosem nieśmiertelną piosenkę Kultu. Bo jakże się tu nie cieszyć? Wreszcie trochę spokoju, nikt mi nie będzie kosił moich ukochanych roślin doniczkowych latając po domu dronem, śmiejąc się przy tym do rozpuku, bo to przecież takie zabawne...  nikt nie będzie marudził, że nic do jedzenia nie ma, chociaż lodówka pełna, nikt... no tak... tak przez miesiąc...? Może trochę jednak smutno mi będzie... 
Ale co tam, wieczorem bawimy się u kolegi, więc jedyny słuszny kierunek - Auchan, bo czynne już od siódmej rano i zasobne w trunki wszelakie. 
Jesteśmy troszkę za wcześnie, ale parking otwarty, stoi już na nim kilka samochodów, więc i mój mąż - kierowca, parkuje.
- No weeeź! Prawie na linii zaparkowałeś, jeszcze ci ktoś lakier drzwiami obije - mówię 
- Ale parking jest prawie pusty - broni się
- Zobacz, tam jest takie ładne miejsce w cieniu - wskazuję miejsce dokładnie pomiędzy dwoma innymi samochodami. Słońce już dawno wzeszło i zaczyna przyjemnie przygrzewać, więc mąż za bardzo nie oponuje.
Zatrzymujemy się, w samochodzie po prawej siedzi kobieta - przegląda komórkę, kompletnie pochłonięta tym co robi. W samochodzie po lewej  mężczyzna - spogląda na nas raz. Za chwilę kolejny. I jeszcze raz. Mój mąż nie wytrzymuje i rusza z miejsca. 
- Co robisz?! - pytam - Przecież tam było idealnie!
Widzę, że się nad czymś zastanawia i wreszcie odpowiada:
- Wiesz, ty chyba nie rozumiesz niektórych zasad - mówi i parkuje daleko, w pełnym słońcu,  pośrodku parkingu - Z parkowaniem jest tak, jak z korzystaniem z pisuaru. Kiedy się to robi, a ktoś już jest w łazience, należy zostawić jedno miejsce wolne, pomiędzy. Taka niepisana zasada, której staramy się przestrzegać, w przeciwnym razie robi się niezręcznie... 
Wzdycham ciężko, ale już się nie odzywam.
- Żegnaj cieniu, żegnaj chłodne wnętrze samochodu - myślę sobie tylko, bo na takie argumenty, nie znajduję odpowiedzi. 
A mówią, że to my kobiety jesteśmy skomplikowane.

Miłego dnia n0.gif?v=122

https://www.youtube.com/watch?v=yAPEWaztUNA