Judi2018

 
Connesso: 03/01/2010
Punti104più
Prossimo livello: 
Punti necessari: 96

:)

:)


:)

:)


Królewna....

Był sobie król, który miał piękną córkę. Wszystko, czego dziewczyna dotykała, rozpuszczało się. Bez względu na to, co to było ? metal, drewno,plastyk. Wszystko się rozpuszczało. Z tego powodu mężczyźni obawiali się, że nikt nie będzie miał możliwości jej poślubić... Któregoś dnia czarodziej rzekł do króla: ?Jeśli znajdzie się coś, co nie rozpuści się po dotknięciu przez twoją córkę, jej przypadłość będzie wyleczona. Król był uszczęśliwiony. Następnego dnia zorganizował turniej. Mężczyzna, który przyniesie królewnie coś, co nie rozpuści się w jej dłoniach, będzie mógł ją poślubić i tym samym odziedziczy w przyszłości całe królestwo. Stawiło się trzech młodych książąt. Pierwszy z nich przyniósł ogromny diament, przekonany iż diament jest najtwardszy i z pewnością nie rozpuści się po dotknięciu przez królewnę. Ale jak tylko dziewczyna dotknęła diamentu,rozpłynął się natychmiast. Książę odszedł zasmucony. Drugi z książąt przyniósł ze sobą wielką i ciężką sztabę złota i... niestety, sytuacja przebiegła tak samo. Trzeci z książąt rzekł do królewny:
- Wsuń rękę do mojej kieszeni i poczuj to.
Królewna uczyniła, jak jej kazał i zaczerwieniła się... Hurrraaaa!!!

To coś nie rozpuściło się w jej dłoni! Król był uszczęśliwiony! A książę poślubił królewnę i żyli długo i szczęśliwie.

Pozostaje tylko pytanie: Czym było to coś, co nie rozpuściło się w dłoniach królewny?

Wiem, o czym myślisz!

To musi być coś twardego!

Coś bardzo ciekawego!

Czy wiesz co to było? Sprawdź, czy Twoje przypuszczenia są trafne! Odpowiedź niżej.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Odpowiedź:
Czekolada M&M. Rozpuszcza się w ustach, a nie w dłoni!


Z pamiętnika faceta... Lenistwo!!!

Zostałem sam. Żona wyjechała na tydzień. Całkiem przyjemna odmiana. Myślę, że razem z psem miło spędzimy te dni.

Poniedziałek

DOKŁADNIE zaplanowałem rozkład zajęć. Wiem, o której będę wstawał, ile czasu poświęcę na poranną toaletę i śniadanie. Policzyłem, ile zajmie mi zmywanie, sprzątanie, wyprowadzanie psa, zakupy i gotowanie.
Jestem miło zaskoczony, że mimo wszystko zostaje mi mnóstwo wolnego czasu. Nie wiem, dlaczego prowadzenie domu jest dla kobiet takim problemem, skoro można tak szybko się z tym uporać. Wystarczy odpowiednio zorganizować sobie pracę.
Na kolację zafundowałem sobie i psu po steku. Żeby stworzyć miły nastrój, ładnie nakryłem do stołu. Ustawiłem wazon z różami i zapaliłem świecę.
Pies na przystawkę dostał pasztet z kaczki, potem główne danie udekorowane warzywami, a na deser ciasteczka. Ja popijam wino i palę dobre cygaro.
Dawno nie czułem się tak dobrze.

Wtorek

MUSZĘ jeszcze raz przemyśleć rozkład dnia. Zdaje się, że wymaga kilku drobnych poprawek.
Wyjaśniłem psu, że nie codziennie jest święto, dlatego nie może się spodziewać, że zawsze będzie jadł przystawki i inne dania z trzech różnych misek, które ja muszę myć.
Przy śniadaniu zauważyłem, że picie soku ze świeżych pomarańczy ma jedną zasadniczą wadę. Za każdym razem trzeba potem myć wyciskarkę. Jak rozwiązać ten problem? Trzeba przygotować sok na dwa dni - wtedy wyciskarkę myje się dwa razy rzadziej.
Odkrycie dnia: parówki można odgrzewać w zupie. W ten sposób ma się jeden garnek mniej do zmywania.
Na pewno nie będę codziennie biegał z odkurzaczem tak jak chciała żona. Raz na dwa dni to aż nadto. Muszę tylko pamiętać, żeby zdejmować buty, a psu wycierać łapy. Poza tym czuję się świetnie.

Środa

MAM wrażenie, że prowadzenie domu zajmuje jednak więcej czasu, niż przypuszczałem. Będę musiał zrewidować swoją strategię.
I tak: przyniosłem z baru kilka gotowych dań - w ten sposób nie stracę w kuchni aż tyle czasu. Przygotowanie posiłku nigdy nie powinno trwać dłużej niż jedzenie.
Kolejny problem to słanie łóżka. Najpierw trzeba się z niego wygrzebać, potem wywietrzyć sypialnię, a na końcu jeszcze równo ułożyć pościel - zawracanie głowy. Nie uważam, żeby codzienne słanie łóżka było konieczne, zwłaszcza, że i tak wieczorem człowiek musi się do niego położyć. W sumie wydaje się, że jest to czynność zupełnie pozbawiona sensu.
Zrezygnowałem też z przygotowywania osobnych posiłków dla psa i kupiłem gotowe jedzenie w puszkach. Pies trochę się krzywił, ale cóż... Skoro ja mogę się obyć bez domowych obiadków, on też nie powinien grymasić.

Czwartek

KONIEC z wyciskaniem soku z pomarańczy! To nie do wiary, że z tym niewinnie wyglądającym owocem jest aż tyle zachodu. Kupię sobie gotowy sok w butelkach.
Odkrycie dnia: udało mi się przespać noc i wysunąć się z łóżka prawie nie naruszając pościeli. Rano musiałem tylko wygładzić narzutę. Oczywiście jest to kwestia wprawy i w czasie snu nie można się za często przewracać z boku na bok. Trochę bolą mnie plecy, ale gorący prysznic powinien pomóc.
Zrezygnowałem z codziennego golenia, bo to zwykła strata czasu. Zyskałem przez to cenne minuty, których moja żona nigdy nie traci, bo nie ma zarostu.
Kolejne odkrycie: nie ma sensu za każdym razem jeść z czystego talerza. Ciągłe zmywanie zaczyna mi działać na nerwy.
Pies też może jeść z jednej miski... w końcu to tylko zwierzę.
UWAGA: doszedłem do wniosku, że odkurzać trzeba najwyżej raz w tygodniu. Parówki na obiad i na kolację.

Piątek

KONIEC z sokiem pomarańczowym! Za dużo dźwigania.
Odkryłem następującą rzecz: rano parówki smakują całkiem nieźle, po południu gorzej, a wieczorem w ogóle. Poza tym, jeśli żywić się nimi dłużej niż przez dwa dni z rzędu, mogą wywoływać lekkie mdłości.
Pies dostał suchą karmę. Jest równie pożywna, a miska nie jest popaćkana.
Z kolei ja zacząłem jeść zupę prosto z garnka. Smakuje tak samo, a nie trzeba brudzić talerza ani chochli. Teraz już nie czuję się tak, jakbym był automatyczną zmywarką do naczyń.
Przestałem wycierać podłogę w kuchni. Ta czynność irytowała mnie tak samo jak słanie łóżka.
UWAGA: Żegnajcie puszki!!! Nie będę brudził sobie otwieracza.

Sobota

Po co wieczorem zdejmować ubranie, skoro rano znów trzeba je włożyć? Zamiast marnować czas, lepiej trochę dłużej poleżeć. Przy okazji można zrezygnować z kołdry i odpadnie kłopot z jej porannym układaniem.
Pies nakruszył na podłogę. Zbeształem go. Powiedziałem, że nie jestem jego służącym.
Dziwne - nagle zdałem sobie sprawę, że moja żona też tak czasem do mnie mówi.
Powinienem dziś się ogolić, ale jakoś nie mam ochoty. Nerwy mam napięte jak postronki.
Na śniadanie zjem tylko to, co nie wymaga rozpakowywania, otwierania, krojenia, smarowania, gotowania ani mieszania. Wszystkie te czynności doprowadzają mnie do rozpaczy.
Plan na dziś: obiad zjem prosto z torebki, nachylony nad zlewem. Żadnych talerzy, sztućców, obrusów i innych głupot.
Trochę bolą mnie dziąsła. Pewnie jem za mało owoców, ale nie chce mi się ich taszczyć ze sklepu. Może to początek szkorbutu?
Po południu zadzwoniła żona i spytała, czy umyłem okna i zrobiłem pranie. Wybuchnąłem histerycznym śmiechem. Powiedziałem jej, że nie mam czasu na takie rzeczy.
Jest pewien problem z wanną. Odpływ zatkał się makaronem. Ale niespecjalnie się martwię. I tak przestałem się kąpać.
UWAGA: jem teraz razem z psem, prosto z lodówki. Musimy się spieszyć, żeby zbyt długo nie trzymać jej otwartej.

Niedziela

OGLĄDALIŚMY z psem telewizję z łóżka. Na ekranie różni ludzie zajadali przeróżne smakołyki, a my tylko z zazdrością przełykaliśmy ślinkę. Obaj jesteśmy osłabieni i drażliwi. Rano zjedliśmy coś z psiej miski, ale żadnemu z nas to nie smakowało.
Naprawdę powinienem się umyć, ogolić, uczesać, zrobić psu jeść, wyjść z nim na spacer, pozmywać, posprzątać, pójść po zakupy, ale po prostu nie mogę wykrzesać z siebie dość sił.
Mam problemy z utrzymaniem równowagi, zaczyna szwankować wzrok.
Pies zupełnie przestał merdać ogonem.
Pchani resztką instynktu samozachowawczego, wyczołgujemy się z łóżka i idziemy do restauracji, gdzie przez ponad godzinę jemy różne pyszności. Korzystamy z wielu talerzy, bo przecież nie musimy ich myć.
Później lądujemy w hotelu. Pokój jest wysprzątany, czysty i przytulny. Wreszcie znalazłem sposób na zmorę tych okropnych domowych obowiązków.

Ciekawe, czy kiedykolwiek przyszło to do głowy mojej żonie?


Czas w drugą stronę..... :)

Gdyby czas płynął w druga stronę to byłoby tak pięknie... Zaczyna sie od
tego, ze kilku gości przynosi cię w skrzyneczce i oczywiście od razu
trafiasz na imprezę. Żyjesz sobie spokojnie jako starzec w domku. Stajesz
sie coraz młodszy. Pewnego dnia dostajesz odprawę w postaci grubszej gotówki
i idziesz do pracy. He! Pracujesz jakieś 40 lat i poznajesz uroki życia.
Zaczynasz pić coraz więcej alkoholu, coraz częściej chodzisz na imprezy no i
coraz częściej uprawiasz seks. Jak już masz to opanowane, jesteś gotów żeby
trafić na studia. Potem idziesz do szkoły. Coraz mniej od ciebie
wymagają,masz coraz więcej czasu na zabawę. Robisz sie coraz mniejszy, aż
trafiasz do... hmm, gdzie pływasz sobie przez 9 miesięcy wsłuchując sie w
uspokajający rytm bicia serca. A potem nagle Bęc!! Twoje życie kończy sie
orgazmem.

Niektórzy mają jednak zdanie odmienne:
Najpierw kilku gości przynosi Cię w skrzyneczce na imprezę która właśnie się
skończyła. Jak z niej wstaniesz do wszystkie kości Cię bolą, w nocy
reumatyzm nie daje Ci spać (zresztą i tak przesypiasz 2-3 godziny i nie masz
co ze sobą zrobić). Co prawda dostajesz jakieś grosze, które ktoś nazwał
emeryturą ale nawet jak miałbyś siłę coś z nimi zrobić to i tak zawsze
znajdzie się wnuczek/wnuczka/córka/syn/inny krewny którzy akurat się budują
i bardzo przydało by im się parę groszy. Kiedy już dostaniesz małą odprawkę
i poczujesz się cokolwiek lepiej okazuje się, że musisz zapieprzać do pracy.
Na początku jest fajnie bo jesteś dyrektorem i w sumie się nie wysilasz ale
potem z upływem lat degradują Cię aż w najlepszym przypadku stajesz się
fachowcem od obsługi ksero i ekspresu do kawy. Zaczyna Ci totalnie
doskwierać brak kasy. W akademiku przekonujesz się, że 3 osoby mogą mieszkać
przez 5 lat na 10 metrach kwadratowych a im niższy semestr tym większych
bzdur się uczysz. Kiedy z radością przechodzisz do szkoły średniej (koniec z
akademikiem i tymi głąbami profesorami) okazuje się, że nie wolno Ci pić ani
palić. Jesteś napalony jak cholera ale rozładować się możesz co najwyżej
jeśli pani w kiosku ma humor i nie zapyta o dowodzik kiedy kupujesz kolejny
numer Catsa. W podstawówce wszyscy traktują Cię jak dziecko a Twoje życie
towarzyskie ogranicza się do piaskownicy i wspólnego oglądania dobranocek w
soboty. Po jakimś czasie nikt ani cholery nie może zrozumieć co mówisz i
wszyscy uśmiechają się do Ciebie, ściskają za policzki ("o jakie ładne
dziecko"). Zaczynasz srać w gacie. Mamusia wmusza w Ciebie jakieś chuj wie
co z marchewki, jabłuszka i innych gówien. Wreszcie nie możesz nawet chodzić
a ponieważ ze złości wszystko psujesz rodzice zostawiają Cię w klatce uroczo
nazwanej łóżeczkiem. Na koniec szczepią Cię na wszystko co możliwe i
wrzucają do ... hmm, gdzie przez 9 miesięcy czekasz w samotności na swój
koniec..