uderzyłam się w tzw. ciemię....Państwo rozumieją...Nowy Rok itd...Jak mawiali Starożytni Indianie : Wody nie piłam (zwykłej lecz ognistą). W dupie z indiańskimi wynalazkami, my delikatne kobietki popijałyśmy orzechóweczkę...słodką do upierdliwości swej zaklętej w orzechu laskowym amen. Żeby złamać słodkość za radą wszystkich kulinarnych ekspertów przepiłałyśmy szlachetnym Kasztelanem. HOWGH!
Nie chodzi drodzy Państwo o kaca...bo go nie miałam...chyba ze strachu...Teraz Was zaskoczę, tu chodzi o służbę zdrowia.
Nie wiem za co płacę te pieprzone składki....
bo leczę się prywatnie jak już muszę...ee tam głównie zęby i czasem laryngolog i to raz na 3 lata
ale jednak...
No i zdarzyło się pierwszego stycznia roku 2016 (jak dla mnie) pamiętnego, że zaatakowała mnie półkowniczka, półeczka w kancik z płyteczek w łazience, a dywanik łazienkowy był niepodgumowany tego roku...i pojechaliśmy..dywanik w tył, noga w tył, a głupi łeb naprzód i się narrrobbiło. Prawie czwórkami do nieba poszliśmy, nie wiem jak dywanik ale moja noga, ręka, odwłok i niestety łeb na ścianie.
Farba, farba, farba, gdy już odzyskałam przytomność nadal ...farba farba farba.
Przyjaciele tamowali, ale jak wiadomo po orzechóweczce łatwiej urodzić orzech niż zatamować krwawienie... trudno ...wezwali pogotowie, które w charakterze starej gropy odmówiło przyjazdu, bo "macie tylko 2 km do szpitala".
Trzeba było dzwonić drugi raz i to już z awanturą i z solidną motywacją pt " ona się wykrwawia nie możemy zatamować" i " jak umrze to będzie wasza wina". Tu się już nieco przestraszyłam, bo uważałam, że nie jest tak źle, po czym zobaczyłam stos "ukwieconych" ręczników i poryczałam się się tak, że sama nie pamiętam żebym kiedyś tak płakała.
Argument podziałał, przyjechali, choć byłam bardzo zdegustowana sposobem w jaki moi przyjaciele uzyskali ten szczytny cel.
Chłopaków z karetki będę chwalić, rozśmieszyli mnie na maksa mówiąc do mnie przez całą drogę " zobaczysz..zobaczysz , będzie cie boooooolałłłłooo".
Nie bolało (kto mnie nie lubi może ubolewać), piękna i czasem dość delikatna dr. Pająk ( naprawdę nici wpuściła we mnie pajęczyca) założyła mi 5 szwów, zrobiła tomografię głowy i z wyraźną niechęcią wypuściła do domu.
I teraz clou imprezy.
Nierozpuszczalne te szwy, zdjąć trzeba po tygodniu.
Co za dyskomfort....ale dzwonie do mojej przychodni (płace składki, nie korzystam, teraz przyda się wreszcie skorzystać). Optymistka. Żeby zdjąć szwy potrzebuję niby skierowania od lekarza rodzinnego do chirurga (w ramach tej samej przychodni). To co, skoro mam wszelkie papiery ze szpitala to chirurg musi mieć potwierdzenie od rodzinnego? Co to ma być, czy ci rodzinni mało maja pracy? A może chirurg to debil? Baba w rejestracji wyśmiewa mnie przez telefon gdy mówię jej, że już umówiona jestem z chirurgiem i żeby mi wystawili tylko to skierowanie od rodzinnego, tłumacze, że po cholerę mam stać w kolejce, zajmować czas innym chorym skoro to tylko proforma. Z naganą w głosie i z szyderczym śmiechem odparła, że dla mnie to może i proforma ale dla nich to już WIZYTA. No i chyba o to chodzi....nabijanie....
Kto mnie zna ten pewnie wie jak dla mnie skończyła się ta historyja krwawa:
pieprzyć system zdjęłam sobie sama 3 szwy ( te łatwiejsze), 2 trudniejsze zdjęła mi moja uzdolniona manualnie 12-o letnia córka. Miała iść na ASP, a dziś mam wątpliwości czy nie powinna na medycynę....
I tym miłym akcentem, smarując bliznę Contractubexem ;)
Nie rozbijajcie sobie niczego, nie uszkadzajcie się.